Mario Vargas Llosa "Rozmowa w Katedrze"

Zacznę od wyznania - literaturę latynoamerykańską znam bardzo
słabo. A i to za dużo powiedziane, bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że właściwie jej nie znam. Nie czytałam Cortazara, Borgesa ani Marqueza, sztandarowych pisarzy Ameryki Południowej. Próbowałam kiedyś przebrnąć przez "Sto lat samotności", ale porzuciłam. Nie dla mnie realizm magiczny. O współczesnych pisarzach też nie ma co mówić. Nie uległam popularności Cabre i nie sięgnęłam po żadną jego książkę. W tym przypadku zraziły mnie głosy, że to literatura popularna udająca wielką. A takiego podszywania się bardzo nie lubię. Być może to nieprawda, może powinnam spróbować. Po Isabelle Allende nawet nie próbuję się zabierać, od kiedy obejrzałam ekranizację jej powieści "Dom duchów" (film nosił tytuł "Dom dusz"). 
 
Od tej reguły są jednak dwa wyjątki - przeczytałam "Czwartkowe wdowy" argentyńskiej pisarki Claudii Pineiro, która kilka lat temu była gościem festiwalu Literacki Sopot, a drugą jej książkę mam w czytniku i na pewno kiedyś po nią sięgnę. No ale przede wszystkim znam kilka powieści Mario Vargasa Llosy i bardzo je lubię. Czytałam je dość dawno, niektóre nawet bardzo dawno, jeszcze przed erą bloga. To "Pantaleon i wizytantki", "Ciotka Julia i skryba", "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" i jeszcze coś, czego nie pamiętam. Zawsze chciałam więcej, no ale wiadomo, tyle jest do czytania. Na półce mam nawet stare wydanie "Rozmowy w Katedrze", uznawanej przez wielu za najwybitniejszą powieść Llosy, i już kilkakrotnie chciałam zabrać się za jej lekturę, ale wyblakły druk i niewielka czcionka skutecznie mnie zniechęcały, szczególnie odkąd rozleniwił mnie czytnik. Aż tu nagle, chyba przy okazji premiery najnowszej powieści "Burzliwe czasy", pojawiły się ebooki z książkami Llosy i to w bardzo miłych cenach. Natychmiast kupiłam "Rozmowę w Katedrze" i dwa inne, a potem, już w nie tak atrakcyjnej cenie, świeżynkę - "Burzliwe czasy". No i teraz, czytelniku tej notki, spodziewaj się festiwalu wpisów o powieściach Llosy, bo postanowiłam przeczytać wszystkie nabytki jak najszybciej, przeplatając każdy z nich książką innego pisarza. To tak dla higieny psychicznej, żeby nie przedobrzyć.
 
Na pierwszy ogień poszło moje wieloletnie czytelnicze marzenie - "Rozmowa w Katedrze" (Znak 2017; przełożyła Zofia Wasitowa). Nie mogłam się od tej książki oderwać, mimo że nie zawsze jest to  łatwa lektura, a dlaczego, o tym za chwilę. Akcja powieści toczy się w latach pięćdziesiątych w Peru w czasach dyktatury generała Odrii i opowiada o mechanizmach władzy autorytarnej. Jeśli, czytelniku tej notki, w tym momencie westchnąłeś głęboko, bo uznałeś, że to nuda, nic bardziej błędnego. Powieść toczy się na wielu planach, ma wielu bohaterów i to ich osobiste historie pokazane na tle burzliwych wydarzeń politycznych tamtych lat stanowią jej oś fabularną. Ale przyglądanie się mechanizmom dyktatury jest naprawdę fascynujące. Zakulisowe gry, walki frakcyjne, polityczne prowokacje, zwalczanie opozycji, lewe interesy, działalność konspiracyjnych organizacji, wybory, wiece, bunty, strajki, oglądanie się na Stany, które mieszały w polityce krajów Ameryki Południowej, wspierając wojskowe dyktatury w imię walki z lewicą mniej lub bardziej radykalną. To wszystko tu znajdziemy. I nie trzeba być znawcą  historii Peru, aby to zrozumieć. Owszem, można wygoolglować sobie co nieco, ale równie dobrze można się obejść bez tej wiedzy, bo  Llosa opisuje mechanizmy uniwersalne. Nie muszę dodawać, że wiele z nich odnajdziemy niestety w naszej rzeczywistości. Aby w moich zachwytach nie być gołosłowną i pokazać, jak to jest zrobione, dam przykład tylko jednej trzymającej w napięciu sceny rozciągniętej do rozmiarów sporego rozdziału. W  odległym od stolicy górskim mieście ma się odbyć wiec przeciwników dyktatury. Władza szykuje prowokację - ściąga krzepkich mężczyzn, którzy wmieszają się w tłum i doprowadzą do zamieszek, rozbijając zgromadzenie. Ale prowokacja okazuje się być piętrowa - przeciwnicy ministra do spraw bezpieczeństwa sabotują dowodzoną przez niego akcję, czym chcą doprowadzić do jego upadku. To wszystko, chociaż wcześniej już wiemy, że minister został zdymisjonowany, bo akcja nie toczy się chronologicznie, rozgrywa się na oczach czytelnika - śledzimy przeplatające się rozmowy telefoniczne skonsternowanych polityków, którzy próbują jakoś opanować sytuację wymykającą się spod kontroli, i opowieść jednego z bohaterów zwerbowanego do przeprowadzenia prowokacji. Naprawdę trudno się oderwać, chociaż zdarzenia relacjonowane są polifonicznie.
 
Bardzo ciekawy jest też portret społeczeństwa peruwiańskiego. Wśród bohaterów znajdziemy ludzi różnych klas społecznych. Są ci najbogatsi - związani z władzą przemysłowcy, czerpiący wymierne profity z tych bliskich, nieformalnych relacji, politycy, senatorowie, potomkowie starych rodów. Większość z nich to ludzie biali. Mieszkają w dobrych dzielnicach, w wygodnych domach otoczonych ogrodami. Mają oczywiście prawicowe poglądy, chociaż nie wszystkim w smak wojskowa dyktatura. Jest warstwa średniaków, dziennikarze, nauczyciele, pielęgniarka. Są spiskujący studenci i panienki lekkich obyczajów. Świat tych ostatnich ściśle łączy się ze światem polityki. Są wreszcie ci z dołów drabiny społecznej - kolorowe służące, czarni kierowcy, ludzie do wynajęcia. Niewidzialni, którym zawsze wiatr w oczy. Te grupy się nie spotykają, żyją osobno, chociaż obok siebie. O tym, jak bardzo rozwarstwione jest społeczeństwo peruwiańskie, najlepiej świadczy awantura, do jakiej doszło w rodzinie bogatego przemysłowca i polityka, kiedy młodszy syn, outsider i czarna owca, ożenił się z pielęgniarką. Kiedy się to czyta, aż trudno uwierzyć, że taka reakcja była w ogóle możliwa.
 
Ale nie ma powieści bez fascynujących ludzkich historii. I tak jest u Llosy. "Rozmowa w Katedrze" ma kilku głównych bohaterów. Może najważniejszym z nich jest Santiago. To o nim wspomniałam przed chwilą. To on jest wiecznym zmartwieniem dla rodziców. Bo najpierw zamiast iść na uniwersytet katolicki, jak robią dzieci z takich rodzin, poszedł na uniwersytet państwowy, siedlisko zrewoltowanych, lewicowych studentów o różnym kolorze skóry, potem przysporzył ojcu problemów swoją polityczną, konspiracyjną działalnością, a wreszcie wyprowadził się z domu, rzucił uczelnię i zaczął pracować w jednej z gazet. Nie, nie zrobił kariery, stał się wyrobnikiem pióra. To postać pęknięta, która buntuje się przeciw światu, z którego pochodzi, ale nie potrafi tego buntu przekuć w coś więcej. Wie, że nie chce żyć tak jak jego rodzice i rodzeństwo, ale nie bardzo ma pojęcie, co dalej. Grzęźnie w prozie życia, jedne kompromisy zamienia na inne. Czy na jego losie zaważył miłosny zawód, jaki przeżył? Czy ciąży mu pochodzenie i koneksje ojca, z których nie omieszkał skorzystać, kiedy wpadł w tarapaty? Czy to go przetrąciło i wmanewrowało w byle jaką codzienność? Drugi ważny bohater to Ambrosio, czarnoskóry biedak z prowincji, który w Limie szuka szczęścia. Najpierw dzięki znajomościom z rodzinnej miejscowości zostaje kierowcą ważnego polityka, potem jest kierowcą ojca Santiago. To rozmowa tych dwóch bohaterów, którzy przypadkowo spotykają się po latach w odrażających okolicznościach i idą porozmawiać do podłej knajpy zwanej Katedrą, stanowi oś opowieści. Ambrosio to postać tragiczna, wielowymiarowa, próbuje kierować swoim losem, wydrzeć życiu, co się da, potrafi być oddany do granic, poświęcić siebie, ale i tak dostaje od życia kopniaka. Przytoczę jego przejmujące słowa. Może najważniejsze w powieści?
Tak, paniczu. I co będzie robił?To co przedtem (...) Zawsze coś się złapie, jak nie tu, to gdzie indziej (...), i tak to tu, to tam, no a później to już mu pewnie przyjdzie umrzeć, no nie, paniczu?
Żeby zrozumieć cały bezmiar tragedii, jaka jest w tych słowach, napiszę, czym zajmował się Ambrosio, kiedy po latach spotkał go Santiago. Pracował w schronisku dla zwierząt, wyłapywał bezpańskie psy w czasie epidemii wścieklizny i bezwzględnie je zabijał. Robił  to za marne grosze, bo innego zajęcia nie mógł znaleźć. 
 
Ważnych bohaterów w powieści jest znacznie więcej. Ojciec Santiago, don Fermin - postać równie tragiczna, pęknięta, niejednoznaczna. Amalia, czarna służąca w domu don Fermina. Hortensja i Queta, damy do towarzystwa, a może po prostu panienki lekkich obyczajów. I minister do spraw bezpieczeństwa, o którym już wspominałam. Każdy z nich niesie swoją historię, każdy jest znakomicie sportretowany. Ich losy zazębiają się. Jest też cała masa bohaterów drugiego i trzeciego planu. Na szczególną uwagę zasługują dwie historie - ojca i syna, pana i służącego mu kierowcy.
 
Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o dwóch sprawach. Pierwsza to sensacyjny wątek, który pojawia się w powieści, tajemnica jednego z bohaterów wyjaśniająca się z czasem. To dlatego losy niektórych postaci układają się tragicznie. Druga to konstrukcja powieści, która może sprawiać momentami trudność w czytaniu. Opowieść snuta jest z perspektywy kilku bohaterów. Mieszają się narracje, kilka pierwszoosobowych z trzecioosobową, mieszają się też czasy - historia nie jest opowiadana chronologicznie. Niby całość wpleciona jest w tę tytułową rozmowę w Katedrze, która uruchamia ciąg wspomnień, ale co jakiś czas czytelnik uświadamia sobie, że śledzi i inne rozmowy. Może najtrudniejsze są te fragmenty, w których polifonicznie prowadzonych jest kilka wątków - przypomina to szybki filmowy montaż. Wtedy trzeba czytać uważnie, ale bez przesady, naprawdę nie stanowi to trudności nie do pokonania.
 
Nie da się o tak bogatej, tak wielowątkowej powieści opowiedzieć wszystkiego, nie można też za wiele zdradzać, bo w końcu sama story też jest tu ważna, a może nawet najważniejsza. Pozostaję z niedosytem, że zaledwie napomknęłam to i owo. Po prostu taką powieść trzeba przeczytać, a nie o niej rozprawiać.

Sylwia Chwedorczuk "Kowalska. Ta od Dąbrowskiej"

Od czasu do czasu zdarza się, że nie patrząc na nic (czytaj - na cenę),
kupuję książkę od razu po jej premierze i natychmiast czytam. Tak było tym razem - kiedy tylko dzięki transmisji z Big Book Festivalu usłyszałam, że ma się ukazać biografia Anny Kowalskiej "Kowalska. Ta od Dąbrowskiej" pióra Sylwii  Chwedorczuk (Marginesy 2020), natychmiast zaczęłam nerwowo sprawdzać, czy już jest ebook. Skąd moje zainteresowanie pisarką, której twórczość została zapomniana? Sprawa jest dość pokrętna, a może dość oczywista. Otóż Kowalska była wieloletnią partnerką Marii Dąbrowskiej, której "Noce i dnie" długo uważałam za moją ulubioną powieść. Ulubioną w znaczeniu - tę jedyną, którą zabrałabym na przysłowiową bezludną wyspę. Czytałam ją kilkakrotnie. Poza pierwszą lekturą zawsze w chwilach kryzysów, niekoniecznie osobistych. Czy nadal byłaby moim najważniejszym wyborem? Być może nie, ale na pewno cały czas jest dla mnie powieścią istotną. Przynajmniej tak myślę, bo dawno nie sprawdzałam. Miałam wielką ochotę sięgnąć po nią ponownie w czasie lockdownu, ale trochę szkoda mi było tracić inne książki, które w tym czasie odstawiłabym do kolejki. No i pisanie bloga też ma swoje wymogi, na które czasem się zżymam. Tak więc przez Kowalską chciałam trafić ponownie do Dąbrowskiej. Dyskusja na Big Book Festivalu tym bardziej mnie zachęciła.

Jak twierdzi Sylwia Chwedorczuk, Kowalska ma pecha. Raz, że zawsze postrzegana jest przez swoją partnerkę, Marię Dąbrowską, dwa, że dodatkowo myli się ją z Anką Kowalską, autorką "Pestki" i działaczką opozycyjną z czasów PRL-u. Przyznam, że i ja długo nie wiedziałam, która jest którą, aż w końcu kiedyś sprawdziłam. Dzięki tej biografii Kowalska wreszcie wyszła z cienia, stała się postacią z krwi i kości, żywą, barwną, silną osobowością, bardzo ciekawą, nie do końca spełnioną i pewnie nie do końca szczęśliwą. Nie jest już tylko tą Kowalską od Dąbrowskiej, co znakomicie wygrywa tytuł. A poza tym książka, która oczywiście przez przypadek wychodzi akurat teraz, jest znakomitym dowodem na to, że ludzie zawsze w rozmaity sposób układali sobie życie - zawsze byli tacy, którzy nie mieścili się w dobrze znanym schemacie - mąż, żona, dzieci - i wędrowali swoją pokrętną drogą. Uczucia wybierają rozmaite ścieżki. Pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję. Już kiedy pierwszy raz czytałam "Noce i dnie", moją ulubioną bohaterką była Agnieszka, najstarsza córka Barbary i Bogumiła. Fascynowały mnie jej miłosne wybory, zatracanie się w miłości. Wtedy jednak nie mogłam zrozumieć jednego - dlaczego, kiedy już w końcu po wielu perypetiach wyszła za mąż za swojego ukochanego Marcysia, rozstawali się na długie miesiące i dlaczego fascynowali ją inni mężczyźni. Dziś zupełnie inaczej na to patrzę. 

Ale wracam do Anny Kowalskiej. Co jest intrygującego w jej biografii? To, że zawsze była inna - zdecydowana, wiedziała, czego chce. Już jako uczennica wywołała skandal, bo zakochała się w swojej nauczycielce. Nie była to niewinna fascynacja, jakiej często ulegały dziewczyny w jej wieku - tak było z koleżankami, z którymi odwiedzała nauczycielkę. Jej uczucie, nieodwzajemnione, miało jednoznacznie inny charakter. Kiedy sprawa wyszła na jaw i została do tego źle zinterpretowana - wyglądało to tak, jakby ta druga strona też była zaangażowana, a może nawet uwodziła niewinną uczennicę - Annę Kowalską przeniesiono do innej szkoły. Nauczycielka też zresztą musiała odejść. Potem, kiedy Anna w czasie studiów wyszła za mąż za swojego profesora, Jerzego Kowalskiego, doskonale wiedziała, że jej małżeństwo ma być inne. Nie planowała dzieci, nie lubiła domowych obowiązków, nudziła ją codzienność i rutyna. Chciała pracować, co w jej przypadku oznaczało - pisać. W tej dziedzinie nigdy jednak nie będzie spełniona, nie osiągnie wymarzonego sukcesu. Najpierw pisze wspólnie z mężem i nie dość, że pozostaje w jego cieniu, to ich książki przechodzą bez echa - recenzje są nieliczne, raczej chłodne albo wręcz krytyczne, a czytelników nie ma wielu. Rozczarowanie goni rozczarowanie. Zawsze dzięki tej kolejnej mieli wstąpić na literacki parnas, ale nic z tego. Anna rozczarowania przeżywała podwójnie - za siebie i za Jerzego. Ale on przynajmniej był spełnionym i docenionym naukowcem, uwielbianym przez studentów. Ona w dziedzinie zawodowej poza pisaniem nie miała nic. Dlatego tęskniła za Warszawą, myślała, że tam będzie łatwiej, bo wejdzie w środowisko literackie. Lwów, gdzie się urodziła i mieszkała, a potem wyszła za mąż, postrzegała jako miasto nieciekawe, prowincjonalne, w którym życie literackie zamierało. Inaczej jednak było z Jerzym - on Lwów wybrał świadomie, miał tu swój uniwersytet, swoje środowisko naukowe i swoich studentów. Konflikt interesów, który pogodziła Historia. 

Po wojnie, kiedy Anna w końcu zacznie pisać samodzielnie, też nie osiągnie spektakularnego sukcesu, nie zawojuje czytelników. Zdarzały się przychylne recenzje, czasem nawet entuzjastyczne, ale były jednak w mniejszości. Sytuację dodatkowo skomplikował jej wieloletni związek z Marią Dąbrowską - nieuchronna stała się rywalizacja, którą Kowalska przegrywała. Kiedy w czasie wojny poznała swoją przyszłą partnerkę, ta była już bardzo znaną i poważaną literacką gwiazdą, wyrocznią. Tymczasem Anna stale aspirowała. Rywalizowały o czas na swoją twórczą pracę, szczególnie wtedy, kiedy po latach związku na odległość zamieszkały razem w Warszawie, o uwagę recenzentów i czytelników. I chociaż Dąbrowska nigdy nie skończyła swojej drugiej wielkiej powieści - w czasie dyskusji na Big Book Festivalu usłyszałam teorię, że jej powojenna niemoc twórcza wzięła się z tego, że tak bardzo emocjonalnie angażował ją związek z Anną Kowalską, po przeczytaniu książki mogę stwierdzić, że jest to dość prawdopodobne - to żyła tym, co już osiągnęła. Być może jednak największą tragedią dla Kowalskiej było to, że Dąbrowska traktowała jej twórczość z wyżyn swojej sławy. Nie dostrzegała, nie doceniała tego, co inni chwalili, udzielała protekcjonalnych rad, które bardziej raniły niż pomagały.

Pisząc o tej biografii, nie mogę oczywiście nie odnieść się do związku obu pisarek, który zaczął się w czasie wojny i trwał do końca życia Dąbrowskiej, czyli do roku 1965. Była to relacja niezwykła - intensywna, tragiczna i toksyczna. Taka, która daje dużo szczęścia, ale wyczerpuje emocjonalnie i chociaż przynosi wiele uczuciowej szarpaniny, okupiona jest rozmaitymi stratami i krzywdami, to nie sposób się od niej uwolnić. Kowalska nieraz zastanawiała się, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby w czasie wojny, kiedy przyjechała do Warszawy i stanęła przed drzwiami mieszkania Marii Dąbrowskiej i Stanisława Stempowskiego na Polnej, zdezerterowała. Na koniec jednak twierdziła, że nie żałuje. 

Ich związek jest znakomicie udokumentowany - raz, że obie prowadziły dzienniki - są tacy, którzy twierdzą, że to właśnie w dziedzinie diarystyki osiągnęły największy sukces - dwa, że przez wszystkie te lata pisały do siebie listy, mnóstwo długich listów, niemal codziennie. Pełnych nie tylko miłosnych zwierzeń i tęsknoty, ale także wyrzutów, pretensji i zazdrości. Tak to się plotło - krótkie chwile szczęścia i emocjonalny rollercoaster. Obie ten związek męczył, a jednak nie potrafiły zerwać. Raz jedna tęskniła bardziej, raz druga, raz jedna była bardziej zazdrosna, raz druga, raz jedna bardziej raniła, raz druga. I tak przez całe lata. 

Komplikacji w tej relacji było kilka. Najmniejszą wydaje się opinia innych. Ten temat właściwie nie istnieje. Nie ma ostracyzmu, przykrości, wytykania palcami czy tego, co dziś nazywamy hejtem. Co zatem było przeszkodą? Kiedy się spotkały, obie były w związkach. Anna miała męża, Jerzego Kowalskiego, Maria partnera - starszego od siebie o wiele lat Stanisława Stempowskiego. Zdradzała go już wcześniej, także z kobietą, mimo tego ta relacja była dla nich ważna. Obie pozostały z nimi do ich śmierci, którą zresztą bardzo przeżyły. Czy Jerzy i Stanisław wiedzieli, co łączy Annę i Marię? Tak. Czy się z tym godzili? Tak, co nie znaczy, że nie cierpieli. Drugim problemem była odległość. Po wojnie Kowalscy decydują się zamieszkać we Wrocławiu. Tam Jerzy zaczyna pracę na przeniesionym ze Lwowa uniwersytecie, tam małżonkowie dostają dom z ogrodem. Ale największą zadrą było macierzyństwo Anny. Zaszła w ciążę nieoczekiwanie już po wojnie (pierwszą, jeszcze przedwojenną, świadomie usunęła), co Maria Dąbrowska uznała za zdradę i nigdy nie potrafiła się z tym pogodzić. Tula odbierała jej Annę. Dąbrowska sama dzieci nie miała i ich nie lubiła. Kiedy w końcu kilka lat po śmierci Kowalskiego i Stempowskiego zamieszkały razem w Warszawie, nie umiała być dla dziewczynki ciocią (?), matką (?), macochą (?). Córka Kowalskiej wydaje się być najtragiczniejszą postacią tej układanki. Anna miotała się pomiędzy dzieckiem, które bardzo kochała, ale dla którego nie zawsze umiała być tradycyjną matką, a partnerką wiecznie zazdrosną o dziewczynkę - żywy dowód zdrady. A kiedy w końcu zamieszkały razem, pojawiła się jeszcze jedna komplikacja - rutyna codzienności z jej przyziemnymi obowiązkami. Rywalizacja o czas i spokój, aby pisać.

Świetna, ciekawa książka. A to przecież nie wszystko, bo jak w każdej porządnej biografii jest przecież cały kontekst historyczny i obyczajowy.

Siegfried Lenz "Dezerter"

Z wielką radością odkryłam, że ukazała się kolejna książka jednego z
moich ulubionych pisarzy, Siegfrieda Lenza.
To "Dezerter" (Bellona 2018; przełożyła Ewa Ziegler-Brodnicka). Teraz, kiedy dla celów tej notki sprawdziłam datę wydania, ze zdumieniem stwierdziłam, że wyszła dwa lata temu! A usłyszałam o niej niedawno, zupełnie nie pamiętam z jakiego źródła, na pewno internetowego. Przypomniano ją pewnie tylko dlatego, że któraś stacja telewizyjna pokazuje dwuodcinkowy film nakręcony na jej podstawie. Kolejny raz nie mogę oprzeć się refleksji, jak łatwo przegapić coś interesującego. Zresztą moje spotkanie z prozą Lenza też zdarzyło się przez przypadek - jego nazwisko wypłynęło w rozmowie ze znajomymi, którzy zdziwili się, że o nim nie słyszałam. Natychmiast przeczytałam dwie jego najlepsze powieści - najpierw "Lekcję niemieckiego", potem "Muzeum ziemi ojczystej".  Później sięgałam po to, co albo wznawiano, albo wychodziło w Polsce po raz pierwszy - "Biuro rzeczy znalezionych" i "Minutę ciszy". Od razu mogę napisać, że "Dezertera" stawiam na trzecim miejscu, a właściwie na drugim, bo "Lekcja niemieckiego" i "Muzeum ziemi ojczystej" mają w moim rankingu równorzędne miejsce pierwsze.

Jeszcze tylko parę słów o Lenzu, bo to pisarz o ciekawej historii. Urodził się w latach dwudziestych zeszłego wieku w Prusach Wschodnich i to te tereny bywają miejscem akcji jego niektórych książek. Jest honorowym obywatelem Ełku. Równie interesująco brzmi historia "Dezertera" napisanego w latach pięćdziesiątych. Temat - dezercja z armii niemieckiej i przejście na stronę Rosjan - był wtedy w Niemczech na tyle bulwersujący, że książki mimo poprawek sugerowanych przez wydawcę, które pisarz wprowadził, nie wydano. Powieść miała swoją premierę w Niemczech w roku 2016. 

Akcja "Dezertera" rozgrywa się na froncie wschodnim moim zdaniem gdzieś na Polesiu, trwa ostatnie lato drugiej wojny światowej. Główny bohater Walter Proska, Niemiec z Prus Wschodnich, trafia przez przypadek do kilkuosobowego oddziału stacjonującego gdzieś w lasach wśród bagien. Zadaniem tych paru żołnierzy jest ochrona linii kolejowej przed partyzantami, którzy wielokrotnie próbują ją wysadzić. To zadanie beznadziejne. Partyzantów jest znacznie więcej, świetnie znają teren i bez trudu mogą cały oddział wygarnąć. Trwa zabawa w kotka i myszkę. Odcięci od świata, umęczeni, skazani na marne racje żywnościowe doskonale zdają sobie sprawę ze swojej beznadziejnej sytuacji. Śmierć co jakiś czas zabiera któregoś z nich. Trudno się z nią oswoić, jeśli ginie najlepszy kompan. Lenz znakomicie oddaje cały kontekst zdarzeń. Pięknie i znakomicie opisuje przyrodę, która z jednej strony daje ochronę, ale z drugiej staje się pułapką. Jest przyjacielem i wrogiem jednocześnie. Dzięki temu czytelnik ma wrażenie klaustrofobii, zamknięcia i absurdalności tego, co się dzieje. Dawno nie czytałam tak antywojennej książki. I niemieccy żołnierze, i partyzanci wielokrotnie widzą siebie z bliska, niemal twarzą w twarz. Ukryci w gąszczu mogą swobodnie przyjrzeć się wrogowi. Z takiej perspektywy nieprzyjaciel staje się zwyczajnym człowiekiem. Takim jak oni, młodym, sympatycznym chłopakiem. Trudno do niego strzelić, ale trzeba to zrobić, chociaż tak bardzo się nie chce. Bo jeśli nie ja, to zrobi to on, kiedy mnie odkryje. Być może będzie myślał podobnie, być może wpadnie w taką samą pułapkę i też naciśnie spust, bo nie będzie miał wyboru. Żeby oddać tę beznadziejną sytuację pozwolę sobie na cytat.

... jestem tutaj i jest wojna, i my obaj, ty i ja, musimy się do tego stosować. Mamy być posłuszni wojnie, nawet jeśli nienawidzimy jej jak zarazy. W końcu obaj chcielibyśmy żyć, ty i ja, a kto na wojnie chce pozostać żywy, nie może myśleć o niczym innym, tylko o swojej krwi. Odejdź, idź w innym kierunku, zawróć albo kładź się spać. Ale nie waż się podejść bliżej. Wtedy ... wtedy będę musiał wystrzelić. Ty musiałbyś również tak zrobić, wiem to dokładnie!. Odejdź, przyjacielu, ja już nie wytrzymam.

Tak bezgłośnie błaga swojego wroga, który w innych warunkach mógłby być przyjacielem, Walter Proska schowany w leśnej gęstwinie. Bo wojna nie pozostawia wyboru. Nikomu nie można ufać, każdy jest podejrzany. Młoda, piękna dziewczyna może przenosić laski dynamitu, tak samo proboszcz, który zmierza do chorego. Jakby tego było mało, niemieccy żołnierze muszą  zmagać się z sadystycznym, prymitywnym dowódcą ich niewielkiego oddziału, który nie ma skrupułów ani dla wroga, ani dla swoich. Czy taki był zawsze, czy takim uczyniła go ta beznadziejna sytuacja? Odpowiedzialność za ludzi, świadomość zbliżającego się końca, śmierci, która może nadejść w każdym momencie.

Tych kilku żołnierzy zostało bardzo dobrze sportretowanych, każdy jest inny, każdy ma za sobą inną historię. Niecierpliwie czekają na listy z domu, gdzie toczy się jakieś życie. Komuś ma urodzić się wytęsknione dziecko, ktoś czeka na wieści od matki. Wszystkie plany i marzenia mogą skończyć się w jednej chwili. Miotając się między chamowatym, bezwzględnym przywódcą, a wrogiem popadają w szaleństwo albo apatię. Nic dziwnego, że Walter Proska postawiony w takiej sytuacji wiele rozmyśla. Zastanawia się nad swoją rolą, nad bezsensem tego, co się dzieje, nad śmiercią. Prowadzi dysputy z młodym chłopakiem z oddziału, Bułeczką, inteligentnym studentem. Co jest ważniejsze - własne przekonania czy rozkazy? Kiedy można się im przeciwstawić? Co jest powinnością człowieka w takiej sytuacji? Czy zabicie wroga, młodego chłopaka, obciąża sumienie? Czy żołnierz musi tak postąpić?

W drugiej części powieść zmienia nieco charakter. Razem z armią radziecką przemy do przodu między innymi przez Prusy Wschodnie. Potem, już po wojnie, akcja rozgrywa się w Niemczech w radzieckiej strefie okupacyjnej. Ci, którzy wyzwolili Europę, stają się okupantami, zaprowadzają swoje bezwzględne, porządki. Liczy się komunistyczna ideologia, wierność partii. Jeden totalitaryzm został zastąpiony przez drugi. Z urzędu, w którym pracuje Walter Proska, bez ostrzeżenia znikają ludzie. Nie wiadomo ani dlaczego, ani kto będzie następny. Znowu nastrój staje się ciężki, klaustrofobiczny, a czytelnik ma wrażenie osaczenia. Tym razem nie ma leśnej gęstwiny i bagien, jest szare, biedne, powojenne miasto. Wróg, który wtedy był dobrze zdefiniowany, teraz jest nieuchwytny, niematerialny. Bohater, ale także jego koledzy z biura, zostają postawieni w sytuacji iście kafkowskiej. I znowu Walter Proska musi dokonać ważnego wyboru, znowu czyha na niego śmiertelne niebezpieczeństwo. To niejedyne dylematy, jakie musiał rozstrzygać, niejedyne pułapki, jakie zastawiła na niego wojna, ale więcej nie mogę zdradzić. Do końca życia będzie zmagał się z poczuciem winy i za kimś tęsknił. Wojenny romans okazał się miłością  z gatunku niemożliwych.

Bardzo dobra powieść, głęboka, gęsta. Pięknie napisana - i jakkolwiek banalnie i egzaltowanie to brzmi, jest prawdziwe. Kto wie, czy gdybym wcześniej doczytała, że prawie cała akcja toczy się na froncie, to sięgnęłabym po nią? Dobrze, że tak się nie stało, bo wiele bym straciła.

"Szarlatan"

Kiedy usłyszałam, że Agnieszka Holland kręci film o czeskim znachorze Janie Mikolaszku, który leczył ziołami, a diagnozę stawiał, oglądając pod światło butelkę z moczem przyniesioną przez chorego, jakoś specjalnie mnie to nie ruszyło. Ale siła recenzji sprawiła, że postanowiłam wybrać się na "Szarlatana" od razu, tym bardziej, że nie ma pewności, czy znowu kina nie zostaną zamknięte. Gdzieś mignęło mi nawet zdanie, że to najlepszy film polskiej reżyserki. To oczywiście kwestia względna, w sztuce trudno o kategoryczne porównania, to nie sport, a i tam zwycięstwo niekoniecznie oznacza, że ktoś był najlepszy, czasem jest to kwestia szczęścia. Obejrzałam "Szarlatana" z zapartym tchem i nadal jestem pod wrażeniem. Mogę powiedzieć jedno, że na pewno wpisuję go na moją subiektywną listę najważniejszych filmów Agnieszki Holland. Oczywiście nie widziałam wszystkich, słabo pamiętam jej wczesne kino, a wszystko i tak weryfikuje czas. Kiedy chodzi o jej twórczość, ja nieodmiennie przywołuję "Gorzkie żniwa", film zrealizowany w Niemczech, nominowany do nieanglojęzycznego Oskara i chyba nigdy niepokazywany w Polsce w kinach. Widziałam go raz i do dziś pamiętam. Czy tak będzie z "Szarlatanem", czas pokaże.
 
Najnowszy film Agnieszki Holland jest świetny na kilku poziomach. Po pierwsze oczywiście fascynuje sam bohater, jego tajemnica, złożona natura, jakiś mrok i aura cierpienia, które wyczuwamy. Reżyserka dopuszcza nas do niego bardzo blisko, prawie cały czas jest na ekranie. Twarz znakomicie grającego Jana Trojana mam stale przed oczyma. Wyrazistą, smutną, ponurą, naznaczoną bruzdami, czasem wściekłą, rzadko radosną, w krótkich chwilach szczęścia przeżywanych w ukryciu z dala od ludzkich oczu. Dla Jana Mikolaszka najważniejsze jest leczenie ludzi. Wielokrotnie powtarza, że musi leczyć i że nie jest lekarzem (o ile pamięć mnie nie zawodzi,
w filmie pojawia się słowo doktor). Jest uczciwy, kiedy nie może pomóc, mówi o tym wprost, odsyła do lekarza. Leczy za darmo, ale ziołowe mieszanki, z których słynie i które pomagają, oczywiście sprzedaje, dlatego dorobił się sporego majątku, co zazdrośników kłuje w oczy. To wszystko sprawia, że traci instynkt samozachowawczy. W końcu tyle razy mu się udawało, umiał układać się z każdą władzą - hitlerowską w czasie okupacji, a potem komunistyczną. A może to nie tak? Może wcale nie traci instynktu samozachowawczego, tylko mimo wszystko do końca chce realizować swoją misję? Chociaż widać w tym jakiś fanatyczny upór. To jedna strona jego natury - ta dobra, szlachetna. Ale jest i druga - ciemna. Nie mogę spoilerować, a więc nie wymienię wszystkich tych momentów, kiedy z przerażeniem patrzyłam na to, jak postępuje. Można próbować dociekać, skąd brało się w nim zło. Jest taka mocna, wojenna scena na początku filmu, której nie da się przeoczyć. Czy tamto niezwykle dramatyczne doświadczenie, jakiemu został poddany, sprawiło, że później wielokrotnie budziły się w nim demony? Nawet wobec najbliższych mu osób? To mieszanie się dobra i zła widać też w jego relacji z kochankiem. Mikolaszek kocha Franciszka, ale i poniża, potrafi traktować go obcesowo, brutalnie, z wyższością, ale jednocześnie chwile największego szczęścia, zapomnienia znajduje w jego ramionach. Dziwna jest też religijność głównego bohatera. W czasie wojny utracił wiarę, potem stał się bardzo religijny. Wielokrotnie widzimy, jak klęczy przed postawionym przez siebie krzyżem na usypanych wokół kamieniach, jakby się za coś karał, jakby pokutował. Znowu nie można oprzeć się wrażeniu, że jest w jego zachowaniu jakiś rodzaj fanatyzmu.

Drugi poziom, który sprawia, że film Agnieszki Holland tak wysoko cenię, to problemy etyczne. Są w "Szarlatanie" sytuacje, kiedy bohaterowie muszą podejmować istotne decyzje, nawet takie, które ważą najwięcej, bo decydują o życiu. I nie myślę tu wcale o tym, co najbardziej oczywiste - jak ocenić fakt, że Mikolaszek potrafił współpracować z każdą władzą, o czym już wspominałam. Czy to konformizm, mimikra, umiejętność dostosowania się do warunków? Instynkt samozachowawczy? Czy głęboko przemyślany moralny wybór, bo pomagając hitlerowskim czy komunistycznym aparatczykom, mógł jednocześnie bez przeszkód pomagać zwykłym ludziom. Cały czas czuł nad sobą parasol ochronny roztaczany przez wysoko postawione osoby. To ważne, ale są momenty dużo bardziej przejmujące i skłaniające do głębszego namysłu. Mikolaszek, ale także broniący go adwokat i  Franciszek Palko, współpracownik i kochanek, postawieni zostają w sytuacjach granicznych, muszą wybierać, a ich wybory mają znaczenie nie tylko dla nich. A to wszystko pokazane jest bardzo subtelnie, nie ma żadnej łopatologii. Czasem nawet nie wiemy, jaką decyzję podjęli. 

I wreszcie poziom ostatni - symboliczny. Tu trzeba wykazać się uwagą, być może gdybym obejrzała film po raz drugi (kiedyś na pewno to zrobię), dostrzegłabym jeszcze więcej. Jest tu wiele sytuacji podniesionych do rangi metafory, które można ze sobą zestawić - wracają do widza w inny sposób. Choćby dramatyczna, wojenna scena, o której już pisałam - jej echa odnajdujemy w filmie jeszcze kilkakrotnie. Albo scena z kociakami, której odbiciem jest potem scena z gołębiem. Kto widział film, pewnie wie, o co chodzi, kto zamierza obejrzeć, niech patrzy uważnie. Symboliczny jest też mrok w ponurym domu Mikolaszka i w innych równie ponurych gmachach skonfrontowany z feerią barw natury. To na łonie przyrody, kiedy pielęgnuje i zbiera zioła i kwiaty, to w rozświetlonym słońcem lesie, gdzie spędza intymne chwile z kochankiem, jest najszczęśliwszy.

To wszystko sprawia, że o "Szarlatanie" nie potrafię zapomnieć i najchętniej obejrzałabym go jeszcze raz, żeby wychwycić więcej niuansów, żeby pomyśleć.

"Jak najdalej stąd"

O ile na dokument o Tonym Haliku, o którym pisałam ostatnio, czekałam od dawna, to zanim zdecydowałam się na najnowszy film Piotra Domalewskiego "Jak najdalej stąd", biłam się z myślami, co wybrać - w grę wchodziły jeszcze gruziński "A potem tańczyliśmy" (może jeszcze obejrzę) i "Interior" Marka Lechkiego (niestety już nie grają). A jest jeszcze "Nadzieja", która też ma dobrą prasę.
 
 
Chyba z powodu lockdownu nie miałam pojęcia, że Piotr Domalewski, autor rewelacyjnej "Cichej nocy", zrobił kolejny film. Przy okazji dowiedziałam się, że to on wyreżyserował przejmujący trzydziestominutowy obraz "60 kilo niczego", który kiedyś udało mi się obejrzeć. Teraz dość często pokazywany jest na jednym z filmowych kanałów. Polecam. W krótkiej, skondensowanej formie Domalewski poruszył problem traktowania w Polsce ukraińskich pracowników. Główny bohater, grany przez Grzegorza Damięckiego, pierwszego dnia swojej pracy na stanowisku kierownika w kopalni kruszców stanie przed nie lada dylematem moralnym i znajdzie się w sytuacji, z której nie ma dobrego wyjścia. Naprawdę świetny film. Piszę o nim tyle nie tylko dlatego, aby zachęcić do obejrzenia. Otóż wszystkie trzy filmy Piotra Domalewskiego stanowią trylogię, w której porusza temat emigracji. "Jak najdalej stąd" jest jej zamknięciem. 
 
 
 
Tak jak w "Cichej nocy" znajdziemy też i tu podobne problemy związane z rodzinnymi relacjami. Jak nieobecność ojca wpływa na rodzinę? Na jego relacje z dziećmi? Dlaczego decyduje się na zostawienie rodziny i wyjazd? Tym razem główną bohaterką jest siedemnastoletnia Ola, w tej roli znakomita debiutantka Zofia Stafiej, samodzielna, twarda, bezczelna, szorstka w obyciu, ale wrażliwa. Mieszka z matką i niepełnosprawnym bratem wymagającym opieki, ojciec od lat pracuje w Irlandii. Marzy o samochodzie, który obiecał jej kupić, kiedy tylko zrobi prawo jazdy. Niestety jej plany wezmą w łeb, gdy przyjdzie wiadomość o tragicznej śmierci ojca. Musi polecieć do Irlandii, aby dopełnić wszystkich formalności i sprowadzić jego ciało, a z powodów finansowych nie będzie to łatwe. Ola, niczym współczesna Antygona, robi wszystko, aby pogrzeb ojca mógł odbyć się w Polsce. Zostanie postawiona przed  trudnymi wyborami - trzeba będzie coś poświęcić, łamać prawo, walczyć. Z zapartym tchem obserwujemy jej gorączkową gonitwę i szamotaninę. Zdecydowanie za dużo spada na barki siedemnastolatki. Matka z jednej strony strofuje ją jak dziecko, z drugiej składa na nią ciężar ponad siły. Ale Ola nie tylko próbuje wykonać powierzone jej zadanie, chce się dowiedzieć czegoś o ojcu, którego prawie nie znała. Jaki był? Kim był? 

Film świetnie się ogląda i naprawdę warto go zobaczyć. Jest dynamiczny, ma szybkie tempo, nie lukruje rzeczywistości i znajdziemy tu kilka znakomitych ról - na ekranie w mniejszych lub większych rolach pojawiają się Kinga Preis, Arkadiusz Jakubik i Tomasz Ziętek. Mimo tych komplementów muszę szczerze napisać, że po seansie czułam niedosyt. Może dlatego, że Piotr Domalewski "Cichą nocą" wysoko ustawił sobie poprzeczkę. "Jak najdalej stąd" nie jest filmem tak subtelnym w pokazywaniu relacji rodzinnych. Poza tym miałam wrażenie, że to wszystko już gdzieś widziałam i wtedy zrobiło na mnie znacznie większe wrażenie. O relacjach rodzinnych już wspominałam - znacznie głębiej i finezyjniej pokazał je Domalewski w swoim poprzednim filmie. Oglądając "Jak najdalej stąd", miałam jeszcze dwa skojarzenia. Pierwsze ze znakomitym dokumentem Anny Zameckiej "Komunia" poruszającym podobny problem - dziecka, które musi brać na siebie obowiązki dorosłych, bo im brakuje dojrzałości. Matka Oli wprawdzie nie jest beztroska i niedojrzała, opieka nad niepełnosprawnym synem to zadanie ponad siły, a każe córce jechać do Irlandii dlatego, bo sama nie zna języka i wie, że nie poradzi sobie w trudnej sytuacji, ale sprawia wrażenie, jakby nie do końca rozumiała, jakie zadanie zrzuciła na barki nastolatki. Drugie skojarzenie to "Ja, Daniel Blake" Kena Loacha, film pozornie odległy od obrazu Piotra Domalewskiego. A przywołuję go tutaj dlatego, bo w przejmujący sposób pokazuje bezradność człowieka, robotnika nie z własnej winy pozbawionego środków do życia, w zetknięciu z bezduszną machiną różnych instytucji teoretycznie powołanych do tego, aby pomagać takim ludziom jak Daniel Blake. Ola jest trochę w podobnej sytuacji. To właśnie te filmy przypomniały mi się w trakcie seansu i to one zrobiły na mnie znacznie większe wrażenie. Ale "Jak najdalej stąd" zdecydowanie warto zobaczyć. Choćby dla magnetycznej Zofii Stafiej.

"Tony Halik"

Jesień obrodziła premierami i znowu muszę wybierać. Z kilku filmów, które mogłabym obejrzeć, zdecydowałam się na dwa - "Jak najdalej stąd" Piotra Domalewskiego, o nim następnym razem, i dokument Marcina Borchardta "Tony Halik", na który czekałam od dawna. Już kilka miesięcy temu wysłuchałam w radiu rozmowy z reżyserem, a ostatnio z okazji premiery filmu dwóch kolejnych. Pomysł, by na ekranie opowiedzieć o Tonym Haliku, amerykańskim dziennikarzu o polskich korzeniach pracującym dla amerykańskich stacji telewizyjnych i gazet, podróżniku, autorze popularnych programów telewizyjnych (najpierw w telewizji amerykańskiej, potem w siermiężnych latach perelowskich w polskiej), wziął Marcin Borchardt z reporterskiej książki Mirosława Wlekłego "Tu byłem. Tony Halik" wydanej w 2017 roku przez Agorę, która też miała bardzo dobre recenzje. Skąd to zainteresowanie? Otóż Tony Halik to postać niezwykle barwna, jak się okazuje skrywająca pewne tajemnice. Obaj autorzy zadają sobie pytanie, na ile kreował siebie? Czy wszystko, co o sobie opowiadał, zdarzyło się naprawdę?

 

Film Marcina Borchardta składa się tylko z materiałów dokumentalnych - fragmentów rozmaitych filmów, wywiadów, ale przede wszystkim z tego, co kręcił samTony Halik, z jego programów telewizyjnych, tych amerykańskich robionych razem z pierwszą żoną, Francuzką Pierette, i wzorowanych na nich polskich, których współgospodynią była jego druga żona, Elżbieta Dzikowska. To dla niej porzucił Amerykę i zamieszkał w komunistycznej Polsce, co, jak się okazuje, miało swoją cenę. Nie ma tu gadających głów. Opowieści o Tonym Haliku słyszymy z offu. Opowiadają o nim syn z pierwszego małżeństwa, Elżbieta Dzikowska i kilku jego przyjaciół, ci, którzy znali go z Ameryki i ci, którzy zetknęli się z nim w Polsce.

 


Ogląda się ten film znakomicie. Nie wiem, kiedy minęło półtorej godziny spędzone w kinie. Szczególnie zainteresowały mnie materiały z amerykańskiego okresu życia Tonego Halika, zwłaszcza fragmenty filmów z podróży przez obie Ameryki, którą odbył razem z Pierette i małym synem. Wtedy dopiero próbował zaczepić się w dziennikarskim fachu, co udało mu się dopiero po latach. Podróże i przygody były jego pasją, to im podporządkował wszystko. Obie jego żony dzieliły te zainteresowania, ale małego syna nikt nie pytał, czy chce mieć takie dzieciństwo. Wielu pewnie mu zazdrości, też chcieliby przeżyć taką przygodę, mieć tak zwariowanych rodziców, a jednak takie życie wagabundy ma swoją cenę. 

Oglądając film, uświadamiałam sobie, jak niewiele wiedziałam o Tonym Haliku. Ani jakie były jego polskie korzenie, ani o jego amerykańskiej karierze, ani o tym, dlaczego porzucił Amerykę i osiedlił się w siermiężnej, komunistycznej Polsce, ani tym bardziej o tym, że był korespondentem w stoczni gdańskiej w czasie strajków. A już w ogóle nie miałam pojęcia, jakie tajemnice skrywał. 

Za takie życie, jakie prowadził Tony Halik, płaci się cenę. Cenę normalnego dzieciństwa syna, cenę kompromisów i ustępstw, wreszcie cenę zdrowia i krótszego życia. Czy warto, na to pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Jak mówi Elżbieta Dzikowska, on na pewno wolał żyć krócej, za to pełną piersią. Na ekranie oglądamy szczęśliwego, szeroko uśmiechniętego, spełniającego swoje marzenia człowieka. To, co go gryzło, skrywał głęboko.

Popularne posty