"Ludzie Boga". Film krzepiący mimo wszystko.

Gdyby nie mój ulubiony Tygodnik Kulturalny w TVP Kultura, najprawdopodobniej przeoczyłabym ten film w nawale innych. Tytuł i plakat (kilku zakonników zgromadzonych wokół stołu) nie przyciągnęły mojej uwagi i myślę, że to może dotyczyć wielu widzów. A szkoda, bo "Ludzi Boga" koniecznie trzeba zobaczyć! Dawno żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak ten. Dawno tak bardzo się nie wzruszyłam, nie oglądałam filmu w takim napięciu i z taką uwagą, aby nie uronić żadnego słowa, bo chociaż słów nie pada tu przesadnie wiele, są bardzo ważne. Dawno już tak nie współodczuwałam z ekranowymi bohaterami. Mogłabym jeszcze długo wyrzucać z siebie ochy i achy, ale po szczegóły, jak zwykle, odsyłam do drugiej części, raczej tych, którzy już film widzieli. Piszę tak emocjonalnie, bo w powodzi wielu interesujących tytułów ten może umknąć. A naprawdę nie powinien! Teraz krótko kilka informacji o treści. Film opowiada o autentycznych zdarzeniach z 1996 roku, które wstrząsnęły Francją (pewnie również dlatego obejrzało go tam ponad trzy miliony widzów). Jest to historia kilku francuskich zakonników z klasztoru w górach Atlas w Algierii, którzy żyją wśród miejscowej, muzułmańskiej społeczności w idealnej symbiozie, lecząc, pomagając, służąc radą. Kiedy w kraju rozpętuje się wojna domowa wzniecona przez islamskich fundamentalistów, wydaje się oczywiste, że powinni dla własnego bezpieczeństwa wyjechać. Historia jest prawdziwa, co się stało, być może niektórzy wiedzą, jeśli nie, wystarczy sprawdzić w internecie. Film nie ma w sobie nic z plakatu, z religijnej agitki, nie był też sponsorowany, jak mawia pewien mój znajomy, przez producentów chusteczek do nosa. To bardzo mądry obraz pokazujący, jak słabość i wielkość mieszają się w człowieku. To próba odpowiedzi na pytanie, jak radzić sobie ze światem, który jest raczej zły niż dobry. Dostałam tu to, czego nie dał mi "Hadewijch". I mimo przygnębiającego tematu ten film ukoił mój egzystencjalny pesymizm. Może tylko na chwilę, ale dobre i to. Koniecznie trzeba obejrzeć, a kto w kinie już był, może czytać dalej.

To, co tak bardzo poruszyło mnie w tym filmie, to ludzki wymiar bohaterów. Decyzja o pozostaniu w Algierii wcale nie jest oczywista i z góry przesądzona. Przeciwnie, raczej wydaje się, że przynajmniej niektórzy bracia chcą wyjechać. Mówią wprost o strachu, o tym, że nie chcą umierać, o bezsensowności męczeńskiej śmierci, także o wątpliwościach związanych z wiarą. Tylko stary lekarz Luc, być może ze względu na wiek, i Christian, przeor, od początku są pewni decyzji. Widać jednak, jak ciężar odpowiedzialności i wątpliwości, czy słusznie postępuje, przytłaczają tego ostatniego. Znakomita scena samotnej wędrówki w surowym górskim krajobrazie pokazuje (bez słów), co dzieje się w tym człowieku. Zwyczajność bohaterów to także ich spory (zarzucają Christianowi, że chce decydować sam), drobne kłótnie czy nieporozumienia, rzucane w chwili zdenerwowania grube słowa, zmęczenie, starość, brak sił, ale także dziecinna radość z przywiezionego francuskiego sera. Do niełatwej decyzji dochodzą powoli, każdy sam. Jednym potrzebna jest modlitwa, odwołanie do Boga, innym spokojne, racjonalne rozważenie wszystkich za i przeciw, niektórzy potrzebują przykładu pozostalych braci. Znakomite są ich spokojne rozmowy przy kwadratowym stole nakrytym jakimś miejscowym rękodziełem. Nie ma kłótni, każdy ma prawo powiedzieć, co myśli, przedstawić własne zdanie, swoje wątpliwości, podzielić się uczuciami. Każda decyzja zostanie uszanowana. Jeśli ktoś postanowi wyjechać, pozostali zrozumieją. Rozmowa, dialog to jeden z kluczy tego filmu. Rozmawiają nie tylko ze sobą, rozmawiają z każdym: z mieszkańcami wioski (sceny spokojnych rozmów w chacie kogoś ze starszyzny), z miejscowymi władzami, nawet z terrorystami. Każdy jest partnerem, również wtedy, kiedy się z nim nie zgadzają, co wyraźnie komunikują. Decyzja o pozostaniu zostaje podjęta nie z powodów religijnych, ale dla miejscowej społeczności, wsród której od lat żyli oni i ich poprzednicy (najstarsi mieszkańcy wioski wspominają  braci, którzy mieszkali w klasztorze jeszcze przed wojną). Na nowo uświadamiają sobie, ile znaczą dla tych ludzi. I w końcu wydaje się oczywiste, że nie mogą zostawić ich samych, kiedy i oni są w niebezpieczeństwie. Nie bez znaczenia jest też fakt, że nie bardzo mają do czego wracać. Ich świat jest w górach Algierii, nie we Francji. Tam musieliby zaczynać wszystko od nowa, szukać nowego celu. sensem ich życia jest bycie tutaj, z miejscową społecznością. Taka decyzja może wydawać się nieracjonalna, bo jak garstka zakonników narażonych na niebezpieczeństwo  pomoże swoim sąsiadom? Ale nie chodzi przecież o ochronę, a o obecność, o współodczuwanie, o duchowe wsparcie (wszak razem zawsze raźniej), podkreślam: o duchowe, ale nie religijne. Zakonnicy żyją wśród muzułmanów (tylko kilku ludzi z wioski to katolicy), sami świetnie znają Koran, nikogo nie nawracają. To taka sama postawa, jak ta pokazana w mojej ulubionej książce "Fortepian we mgle" (pisałam tu o niej, polecam). Tam też pastor decyduje się z własnej woli wyruszyć z zesłańcami. Jakże inaczej zachowywali się katoliccy księża w Rwandzie. I powtarzam jeszcze raz: ich postanowienie nie ma  nic wspólnego ze świadomym heroizmem, z męczeństwem. To cisi, skromni bohaterowie, trochę mimo woli. Nawet kiedy podejmą już decyzję, strach nie mija. Owszem, odczuwają ulgę, ale nadal się boją. Co im daje siłę? Na pewno wiara, ale przede wszystkim poczucie wspólnoty.

O tym też jest ten film. Wspólnota pokazana tutaj daje oparcie,  siłę, świadomość, że można liczyć na innych, poczucie, że nie jest się samotnym. Jednocześnie nie jest to wspólnota opresyjna, która nie toleruje żadnej odmienności. Bracia są razem, ale każdy z nich zachowuje własną indywidualność, każdy ma prawo do autonomicznej decyzji. Ta wspólnotowość wielokrotnie w filmie podkreślana jest pięknymi scenami rozmów przy stole, wspólnych posiłków czy modlitw i nabożeństw w kaplicy. Dwie  zrobiły na mnie szczególne wrażenie. Pierwsza, kiedy bracia modlą się w kaplicy, a jednocześnie słychać dźwięk nadlatującego helkoptera. Warkot narasta, poczucie zagrożenia też i wtedy zakonnicy, nie przerywając śpiewów, zbliżają się do siebie, chwytają się za ramiona i tak trwają razem, dodając sobie wzajemnie odwagi. I druga, przywołująca na myśl ostatnią wieczerzę: wspólna kolacja po powrocie Jean-Pierra (chyba tak ma na imię). To scena genialna, prawie bez słów, a wszystko wiadomo. Narasta muzyka płynąca ze starego odtwarzacza, bracia jedzą w milczeniu, są szczęśliwi, widać ich uśmiechnięte twarze, ale  uśmiechy stopniowo przeradzają się w łzy. To takie podsumowanie: z jednej strony radość z bycia razem,  może też radość z dobrze przeżytego życia, z drugiej strony lęk, żal, że wszystko się kończy. Widz już wie, że zaraz coś się zdarzy. Raz już został zmylony (scena w kaplicy), teraz na pewno nie. To, co dzieje się dalej, można już przyjąć ze spokojem. Tak jak i bracia są gotowi na najgorsze, tak i widzowie (przynajmniej ja byłam). Znaczenie wspólnoty widać dalej: to wzajemna pomoc w nieszczęściu, ale także nieopisany smutek najstarszego z zakonników, któremu udało się uniknąć porwania, kiedy orientuje się, że jest zupełnie sam. I radość, kiedy po chwili okazuje się, że jeszcze jeden z braci ocalał. To piękna scena, także bez słów.

Jak już wspominałam kilkakrotnie, w tym filmie wiele dzieje się w milczeniu. Chciałabym zwrócić uwagę na twarze zakonników: pobrużdzone, pomarszczone, niezwykle plastyczne. Widać na nich wszystko: strach, wątpliwości, zmęczenie, spokój, szczęście i zwykłą radość z codzienności. Mnie kojarzą się z twarzami z obrazów renesansowych czy barokowych mistrzów, szczególnie hiszpańskich. Być może takie skojarzenie, celowo? przypadkowo?, narzuca obraz, chyba, biczowania Chrystusa wiszący w sali.

Film znakomicie buduje napięcie. Na początku jest sielanka: zwykłe życie w klasztorze, codzienne obowiązki (w ogrodzie, w kuchni, w lecznicy), codzienne radości, modlitwy, śpiewy, nabożeństwa, praca intelektualna i kontakty z miejscową społecznością. A wszystko w spokojnym, zwykłym otoczeniu. Miejscami brzydkim (wioska), miejscami pięknym (ogród, surowe góry). Barwy od początku są stonowane: oprócz zieleni, brązy, szarości, a w końcu biel śniegu. Stopniowo napięcie narasta: pojawiają się pogłoski o niepokojach, rośnie lęk wśród braci, robi się coraz bardziej niebezpiecznie, ale zakonnicy na przekór wszystkiemu  starają się żyć normalnie, jak dotąd. Co jakiś czas napięcie jest potęgowane, aby po chwili opaść (patrole na drogach, podróże do miasta zdezelowanym samochodem, awaria tegoż, najście terrorystów, rosnąca nieprzychylność władz), aż do tej kulminacyjnej sceny, o której wspominałam. W końcu zapada spokój. Kiedy zakonnicy prowadzeni przez porywaczy mozolnie, brnąc przez śnieg, pomagając sobie wzajemnie, wędrują gdzieś w górę, w las, oddalają się od widza pochłaniani przez odległość i przez mgłę, pomyślałam, że w tym momencie film powinien się skończyć. I tak się stało.

Mimo że jest to opowieść o zdarzeniach tragicznych, zakończonych śmiercią, być może okrutną, mnie przyniosła pociechę, uspokojenie i ukojenie. Christian w swoim liście pisze o tym, że ma świadomość zła, jakie panoszy się w świecie, ale ma też nadzieję. Do końca i on, i jego współbracia starali się żyć codziennością, nie porzucać rutyny obowiązków i radości. To im pomagało. Jest coś stoickiego w takim sposobie myślenia. Spokój to jedna z cech charakterystycznych tego filmu. Zazdroszczę bohaterom takiej postawy: z jednej strony  świadomość zła, z drugiej spokój i nadzieja, które oni czerpią z wiary. Myślę jednak, że nawet i bez wiary jest możliwe osiągnięcie podobnej równowagi. Nie jest to łatwe, ale próbować trzeba.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty