"Piłsudski"

Do filmów o polskich bohaterach zwykle podchodzę z dużą ostrożnością, bojąc się, że powstanie spiżowy pomnik, a całość będzie podlana patriotyczno-bogoojczyźnianym sosem, którego nie znoszę, jak zresztą każdej egzaltacji. Poza tym wadą ekranowych biografii bywa to, że przypominają bryk z życia postaci, o której opowiada się na ekranie. 


Ale na "Piłsudskiego" czekałam z ciekawością. Trochę pod wpływem lektury książki Wojciecha Lady "Polscy terroryści", która znacznie szerzej traktuje zjawisko polskiego terroryzmu z końca XIX i początku XX wieku. Piłsudski był tylko jego częścią. Tu drobna dygresja - profesor Tomasz Nałęcz twierdzi, że nazywanie Piłsudskiego terrorystą jest uproszczeniem. A film Michała Rosy opowiada właśnie o tym najmniej znanym okresie jego życia - od momentu ucieczki z rosyjskiego więzienia, a właściwie szpitala psychiatrycznego, w roku 1901, po odzyskanie niepodległości. Ale zasadniczą jego częścią są lata do wybuchu wojny - akcje bojowe PPS-u, strategia walki z zaborcą, partyjne dyskusje i trochę prywatnego życia - rozdarcie między dwiema kobietami, żoną, Marią Piłsudską, i kochanką, Aleksandrą Szczerbińską, która panią Piłsudską zostanie dopiero po śmierci Marii. 


Drugim powodem mojego oczekiwania był reżyser, Michał Rosa, który dawał nadzieję na dobry film, a nie tylko hagiografię. Może najmniejszy magnes stanowił odtwórca głównej roli, Borys Szyc, bo nie jestem jego szczególną fanką. Teraz, kiedy "Piłsudski" jest już po premierze, zbiera różne recenzje. Od pozytywnych, Tadeusz Sobolewski w Wyborczej, przychylnie wypowiadał się też o nim profesor Nałęcz w radiowej rozmowie, po bardzo negatywne. Przykładem tej ostatniej była dyskusja w Tygodniku Kulturalnym, gdzie film schlastano. Że nudny i staroświecki. 

A moje zdanie? Na pewno się nie nudziłam. Film obejrzałam z zainteresowaniem i dopiero później przyszły wątpliwości. Prawdopodobnie na mój odbiór wpłynęła dość świeża jeszcze lektura książki Wojciecha Lady. Czego mi zabrakło? Tego znoju, brudu, poniewierki, jakie były losem bojowców. Życia w drodze, mieszkania byle gdzie, byle jak, stale gdzie indziej. Trudu kobiet, które przenosiły broń i materiały wybuchowe. Kulisów produkcji materiałów wybuchowych. Dylematów, jakie towarzyszyły zamachom, i konsekwencji tychże. Filmowy świat jest zbyt uładzony. Wszyscy elegancko ubrani, czyści, niemal jak spod igły. Nie czuję ich trudu, cierpienia, poświęcenia, strachu, adrenaliny. 

"Piłsudski" kończy się idącą w czasie napisów piosenką o tym, że to wszystko nie miało prawa się udać. I tego w filmie też nie czuję. Gdyby nie słowa dochodzące z ekranu, w ogóle nie miałabym takiej refleksji. A przecież ja to wiem. Z rozmaitych lektur, z audycji radiowych wysłuchiwanych rokrocznie przy okazji 11 listopada. 

Na szczęście film nie jest hagiografią Piłsudskiego, nie zawsze jest tu postacią sympatyczną, tym bardziej bez skazy, ale chyba nie udało się uciec od ilustracyjności zdarzeń, dyskusji i problemów. Sprzyja temu konstrukcja - rozbicie na kilka epizodów. 

Jak widać, nie jestem aż tak krytyczna, jak ci wszyscy, którzy film Michała Rosy mieszają z błotem, ale nie podzielam też pochlebnych uwag Tadeusza Sobolewskiego. Jestem gdzieś pośrodku. Jedno jest pewne - nie mogę powiedzieć, aby film mnie szczególnie obszedł, czego najlepszym wyrazem jest fakt, iż tym razem niespecjalnie się rozpisałam. No bo nie bardzo miałam o czym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty