Wakacje się skończyły, skończył się letni festiwal filmowy w moim ulubionym kinie, więc to już ostatni, nieco spóźniony, odcinek letnich remanentów filmowych. Tym razem będzie o duńskim filmie "Sons of Denmark" i po raz trzeci o czymś klasycznym - "Fanny i Aleksander" Bergmana. To jeden z tych filmów, które mogę oglądać w nieskończoność.
Duński "Sons of Denmark" to obok "Kafarnaum" najmocniejszy, najmroczniejszy film tego lata, zrobił na mnie duże wrażenie.
Niestety w Polsce nie był pokazywany. Można go było zobaczyć na
krakowskim festiwalu Mastercard Off Camera, gdzie w konkursie głównym
otrzymał nagrodę. Szkoda, że nie wszedł do dystrybucji, bo to historia o
jednym z większych problemów naszych czasów - stosunku do imigrantów, kłopotach z integracją, nietolerancji. Konsekwencją tego są rosnące
po obu stronach ekstremizmy. To political fiction. W Danii po zamachu
terrorystycznym zaognia się sytuacja. Radykalizują się grupy
muzułmańskich imigrantów prześladowane po tej tragedii, radykalizuje się
społeczeństwo. Po obu stronach narasta strach. Na tej fali coraz większą
popularność zdobywa ultranacjonalistyczny polityk, głoszący radykalne
antyimigranckie hasła, powiązany z młodzieżową bojówką Sons of Denmark.
Film nakręcony jest w konwencji politycznego thrillera, ma mroczną
atmosferę, trzyma w napięciu, działa na emocje. Zaletą jest też
nieoczekiwany zwrot - w pewnym momencie głównym bohaterem okazuje się nie ten, o kim
myśleliśmy. I chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się pomyśleć, że to, co w
finale zrobił ten człowiek, było dla niego jedynym wyjściem. Jak
nigdy potrafiłam zrozumieć jego bezradność, bezsilność, jego tragedię.
Bardzo dobry film, szkoda, że nie trafił kin.
I coś zupełnie innego - "Fanny i Aleksander" Bergmana. Nie powiem, abym znała jakoś świetnie twórczość szwedzkiego reżysera, ale "Fanny i Aleksandra" uwielbiam. Widziałam go wcześniej na pewno dwa razy, a wydaje mi się, że chyba więcej. Ale za każdym razem odkrywam coś nowego. Dla tych, którzy nie znają, krótka informacja na temat fabuły. Początek dwudziestego wieku. Historia wielopokoleniowej bogatej mieszczańskiej rodziny. Momentami witalna, kipiąca energią (część pierwsza i ostatnia), momentami bardzo dramatyczna, smutna, ascetyczna (środek). Bardzo ważnym bohaterem tej opowieści są dzieci, przede wszystkim tytułowy Aleksander - wrażliwy, trochę wycofany, wnikliwie przyglądający się światu kilkunastoletni chłopiec. Bergman oparł scenariusz na historii swojej rodziny. W filmie realizm miesza się ze scenami fantastycznymi, chociaż te drugie oczywiście nie dominują. Na co zwróciłam uwagę, po raz kolejny oglądając ten film? Na piękne zdjęcia. Teraz uderzyło mnie, że są tu kadry nawiązujące do malarstwa, nie umiem powiedzieć, czy do konkretnych obrazów, być może tak. Szczególnie utkwił mi w pamięci obraz matki tulącej skatowanego syna. Pieta przeniesiona z płócien starych mistrzów. Kolejne spostrzeżenie - jak ważną rolę pełnią w tej rodzinie silne, mądre kobiety, seniorka rodu i jej synowa. Jest to też pochwała codziennych przyjemności i artystów, którzy takich radości i wzruszeń dostarczają. Cieszmy się, bo życie przemija, bo nie wiadomo, co się zdarzy. I o tym też jest film Bergmana. Dużo tu smutków i tragedii. Bohaterów nie omija samotność, utrata, cierpienie i świadomość upływającego czasu. Dzieciństwo w filmie Bergmana bywa radosne, ale bywa też tragiczne, a taki los gotują dzieciom dorośli. Pamięć tych zdarzeń będą prawdopodobnie dźwigać całe życie. I jeszcze jedno - zachwyt jak egalitarna i tolerancyjna była ta rodzina - na przykład w czasie ważnych uroczystości i świąt służba siadała do stołu razem z państwem. Wspaniały, genialny film. Mam nadzieję, że obejrzałam go nie po raz ostatni.
Film Bergmana widziałam, ale tak dawno, ze ledwo pamiętam; ostatnio przypomniałam sobie "Jesienną sonatę" z moją ulubioną Liv Ullmann. Szkoda bardzo, ze nie ma powszechnego dostępu do starych filmów, nie rozumiem tego.
OdpowiedzUsuń