Po najnowszą powieść Bernarda Schlinka "Olga" (Rebis 2019; przełożył Ryszard Wojnakowski) sięgnęłam, bo wydawało mi się, że będzie znakomicie rymowała się z moimi ostatnimi lekturami - "Podróżnym" Ulricha Alexandra Boschwitza i w "Ogrodzie bestii" Erika Larsona. Informacja od wydawcy brzmiała zachęcająco, właściwie wystarczyło mi tylko hasło Prusy Wschodnie, aby zdecydować się na lekturę. Dlaczego? Bo natychmiast uruchomiło w mojej głowie skojarzenia z "Różą" Smarzowskiego i z "Muzeum ziemi ojczystej" Siegrfida Lenza, znakomitej powieści, której akcja częściowo toczy się właśnie na tych terenach. Dramatyczne i przejmujące fragmenty opowiadające o ucieczce mieszkańców Prus Wschodnich przed armią sowiecką do dziś pozostały w mojej pamięci, ale nie tylko to. Za każdym razem, kiedy wspominam w tych notkach Lenza, namawiam, aby sięgnąć właśnie po wspomnianą przed chwilą powieść i koniecznie po "Lekcję niemieckiego". Dwie inne, które czytałam, już tak znakomite nie były, chociaż też ciekawe. Pozostałych nie znam, a napisał dużo. Odkryłam go przez szczęśliwy przypadek, namówiona przez znajomych, za co jestem im dozgonnie wdzięczna.
Ale wracam do "Olgi". Na co miałam nadzieję? Na coś podobnego? Pewnie tak, tym bardziej, że w wydawniczej notce była jeszcze mowa i o drugiej wojnie, i o akcji rozpiętej od końca XIX wieku do początku XXI, i o tym, jak Niemcy tracą związek z rzeczywistością i dlaczego przekleństwem jest, że zawsze myślą w zbyt wielkich kategoriach. Byłam nawet ciekawa, jak Schlink, który pisze zwięźle, poradzi sobie z tak szeroko nakreślonym tematem. "Olga" ma tylko 272 strony. Że autor ma taki styl, wiedziałam, bo już wcześniej czytałam jego "Lektora", którym jakoś specjalnie się nie zachwyciłam. (Na półce książek oczekujących na swoją kolej stale leży zapomniany tom jego opowiadań, kiedyś bardzo chwalony.) No ale niezrażona poprzednim doświadczeniem zabrałam się za "Olgę". No i niestety rozczarowałam się.
Zwięzłość może być zaletą, co już dawno zrozumiałam, ale coś za nią musi iść. Albo język, albo forma, albo coś nieuchwytnego, jakaś metafizyka literatury. Tymczasem napisana gładko część pierwsza to przebieżka przez historię życia tytułowej bohaterki. Niemal od jej narodzin do śmierci. Jest tam wszystko - niezbyt szczęśliwe dzieciństwo, przyjaźń, a potem miłość do Herberta, syna bogatych właścicieli ziemskich, pragnienie wyrwania się z wioski, zdobycie wykształcenia, praca nauczycielki, przeprowadzki, wojna, przesiedlenia i jeszcze kawał życia potem. A między tym znacznie więcej, bo życie Olgi niby zwykłe, było jednak bardzo niepowszednie i obfitowało w dramatyczne zdarzenia. No ale nie mogę wszystkiego zdradzać. Czyta się to wszystko gładko, szybko, z ciekawością, co będzie dalej, i z taką podstawową czytelniczą przyjemnością. Niestety niewiele więcej się za tym kryje. Ciekawa byłam, co znajdzie się w dwóch kolejnych częściach, skoro pierwsza, jak wspominałam, kończy się śmiercią wiekowej bohaterki. Dalej poznajemy jej historię z innych perspektyw. Narratorem części drugiej jest ktoś, kto ją znał w powojennym okresie jej życia, a część trzecia to odnalezione w niezwykły sposób listy Olgi do ukochanego. Tak, tak, czytelniku tej notki, słusznie domyślasz się, że dzięki temu zabiegowi dowiadujemy się więcej, odkrywamy tajemnice bohaterki. Nie trzeba być Scherlockiem Holmsem, aby już w trakcie lektury domyślić się pierwszej (chodzi o śmierć w dziwnych okolicznościach). Natomiast tajemnica druga była dla mnie rzeczywiście zaskoczeniem, chociaż nie wykluczam, że czytelnik bystrzejszy ode mnie i tę odgadłby w mig. Ale wcale nie to, o czym przed chwilą napisałam, jest największą wadą powieści Schlinka. Najbardziej irytująca jest główna bohaterka.
Bo Olga to kobieta bez skazy, kobieta posąg. Lista jej zalet będzie długa. Jest mądra, wytrwała, wrażliwa, wierna, wyrozumiała, dobra, wielkoduszna, inteligentna, angażuje się w życie miejscowej społeczności, gładko dąży do wyznaczonych celów, cierpi z godnością, tak samo znosi swoją samotność, umie pogodzić się z tym, co los jej przyniesie, i radzi sobie z kłodami, które życie gęsto rzuca jej pod nogi. I żadne, naprawdę żadne nieszczęścia i tragedie jej nie złamią. Ani smutne dzieciństwo, ani wojenna zawierucha, ani osobiste dramaty, których przeżyła kilka. Jest bystrą obserwatorką świata, którym się żywo interesuje. W żadnym wypadku nie ma ciasnych horyzontów. To właśnie ona uważa, że całe nieszczęście Niemców bierze się z tego, że myślą w zbyt wielkich kategoriach. Zaprzeczenie stereotypu wiejskiej nauczycielki, ucieleśnienie stereotypu siłaczki (tej od Żeromskiego, jeśli ktoś jeszcze wie, o kogo chodzi). Takiej niemieckiej siłaczki, bo żyła sobie na tej pruskiej wsi skromnie, ale wygodnie, wcale nie biednie. A to nie wszystko. Bo Olga nawet jeśli nie podziela czyichś poglądów, to nie potępia człowieka, tylko się z nim nie zgadza, czemu otwarcie, ale przecież uprzejmie, daje wyraz. Jednym słowem, jak to się mówi, potrafi pięknie się
różnić. Brr, nie lubię tego wyrażenia. Gdyby Polskę zaludniały takie
Olgi, w jakże cudownym kraju byśmy żyli! Śmiało też nie zgadza się z polityką oświatową III Rzeszy i, co dziwne, nic złego jej za to nie spotyka. I wisienka na torcie. Bohaterka jest kobietą wyzwoloną! I dziś niektóre jej wybory mogłyby zadziwić. Wad oczywiście nie ma żadnych. Jednym słowem anioł! Niemożliwe skrzyżowanie matki Polki (wiem, wiem, jest Niemką) i kobiety wyzwolonej, niezłomnej, aktywistki.
Taka właśnie jest Olga i tego Schlinkowi wybaczyć nie mogę. Bohaterka rodem z literatury bardzo popularnej. Czy stał za tym jakiś zamysł? Jeśli tak, to go nie odkryłam. Mimo że czyta się to bardzo gładko, nie polecam. Szkoda czasu na złe lektury, że pozwolę sobie sparafrazować tytuł jednej z audycji w moim ulubionym radiu (TOK FM oczywiście).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz