O książce Martina Pollacka "Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji" (Czarne 2011; przełożyła Karolina Niedenthal) oczywiście słyszałam już wtedy, kiedy wyszła. Ale najpierw temat nie wydał mi się specjalnie interesujący, potem, kiedy pod wpływem omówień i recenzji zmieniłam zdanie, stale było do czytania coś nowszego, pilniejszego, jeszcze bardziej interesującego. Jak zwykle. I jak zwykle w takich wypadkach, kiedy książki nie kupię od razu, trochę o niej zapomniałam. Aż ostatnio gdzieś przeczytałam albo usłyszałam, że teraz, kiedy bramy Europy szturmują zdesperowani ludzie uciekający przed wojną i biedą, warto sięgnąć po "Cesarza Ameryki" i po "W lesie wiedeńskim wciąż szumią drzewa" Elisabeth Asbrink. Niewiele myśląc, kupiłam obie. Właśnie skończyłam jedną i natychmiast zaczęłam drugą. Zanim jednak podzielę się uwagami o książce, może kilka słów o autorze. Martin Pollack to austriacki pisarz, publicysta i tłumacz. Szczególnie interesują go zagadnienia związane z Europą Środkowo-Wschodnią, a najbliższa mu jest Galicja. Najgłośniejszym echem odbiła się jego "Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu", w której w sposób bezkompromisowy zmierzył się ze świeżo odkrytą historią swojej rodziny, a szczególnie ojca, członka gestapo, zbrodniarza wojennego. Otrzymał za nią w roku 2007 Angelusa. To od niej zaczęłam swoją przygodę z pisarzem. Nie muszę dodawać, że to lektura obowiązkowa. A teraz o "Cesarzu Ameryki".
Tematem książki jest Galicja z przełomu wieków (XIX i XX oczywiście), ale Martin Pollack zajmuje się w niej przede wszystkim problemem masowej emigracji. Galicja to najbardziej zacofany i skorumpowany okręg monarchii austro-węgierskiej. Duży przyrost naturalny i brak ziemi powodują, że wieś galicyjska pogrąża się w nędzy. Małe gospodarstwa dzieli się na jeszcze mniejsze, aby rodzice mogli dać cokolwiek licznym potomkom. Taki spłachetek ziemi nie utrzyma licznej rodziny. Do tego dochodzą jeszcze klęski naturalne, na przykład wielka susza w roku 1889. Trudno się dziwić, że zdesperowani ludzie szukają szczęścia w dalekim świecie. Naiwnie wierzą, że w Ameryce, potem modna stanie się Brazylia, czeka ich praca lekka, łatwa i przyjemna i szybko dorobią się majątku. Szczególnie fantastyczne historie opowiadano o Brazylii, jako że nic o niej nie wiedziano. Niektórym nawet wmówiono, że jest zupełnie niedaleko, dojść tam można piechotą. Naiwni chłopi wierzyli, że na miejscu dostaną piękne domy i ziemię, a pracować nie będą musieli, bo zrobią to za nich ... małpy, którym nie trzeba będzie płacić ani ich żywić, bo same zerwą sobie banany. Rosną tam nawet drzewa, z których spływa ... mleko. Na miejscu rzeczywistość okazywała się koszmarna. Brazylia rzeczywiście potrzebowała ludzi, ale do katorżniczej pracy w dżungli, na odludziu. Wielu nie przetrwało podróży, nielicznym udało się powrócić do rodzinnej wsi. Zabijał ich klimat, ciężka praca, fatalne warunki. Pollack cytuje fragmenty reportażu Adolfa Dygasińskiego, który wraz z emigrantami odbył podróż do Brazylii. To świadectwo wstrząsające. Na tym tle praca w Ameryce jawi się jak sielanka, chociaż przecież sielanką nie jest, tylko harówką ponad siły przede wszystkim w hutach i stalowniach. Niektórzy wyjeżdżają kilkakrotnie, potem ich śladem podróżują dzieci. Nielicznym się udaje. Osobnym problemem jest los młodych kobiet, które mamione posadą, na przykład służącej, trafiają do domów publicznych. Określa się to zjawisko mianem handlu delikatnym mięsem, bo takim kodem posługiwali się między sobą pośrednicy, aby nie wpaść w ręce policji. Inne określenia to dostawa srebrnych łyżek albo dywanów ze Smyrny, a czasem tylko worów mąki. Masowa emigracja sprawia, że galicyjska wieś się wyludnia. Właściciele ziemscy daremnie apelują do rządu, aby jakoś ten problem rozwiązał.
Popyt rodzi podaż, dlatego wokół emigracji powstał cały przestępczy proceder. Sieć agentów, naganiaczy, pośredników, najczęściej oszustów. W ich sidła wpadali też ludzie przypadkowi. Bywało, że ktoś, kto chciał jechać do Niemiec, siłą był zmuszany do kupienia biletu na statek do Ameryki. Największe rozmiary ten proceder osiągnął w Oświęcimiu, stacji przygranicznej. I na nic się zdały ostrzeżenia, które przekazywali sobie emigranci. Kto znalazł się w Oświęcimiu i tak wpadał w łapy oszustów, a kto próbował przekroczyć granicę w innym miejscu, siłą lub podstępem był zmuszany do zmiany planów. Trudno sobie wyobrazić, jak to wszystko wyglądało, w jaki wyrafinowany sposób działała ta sprawnie naoliwiona machina, w którą zaangażowani byli nawet skorumpowani urzędnicy, czasem wysokiego szczebla, czy policjanci. Pollack szczegółowo opisuje proces najgrubszych ryb związanych z tym procederem, który rozpoczął się w roku 1889 w Wadowicach. Autor wiele uwagi poświęca też samej podróży statkiem i sytuacji w Hamburgu czy Bremie, skąd emigranci wyruszali za ocean. Osobne miejsce zajmuje opowieść o emigracji żydowskiej. Z różnych przyczyn, na rozwinięcie których nie ma tu czasu, sytuacja materialna Żydów w Galicji była jeszcze gorsza niż Polaków, Rusinów czy Słowaków. Do tego dochodził rosnący antysemityzm i pogromy, także w Rosji, skąd napływały rzesze zdesperowanych ocaleńców. Nic dziwnego, że sześćdziesiąt procent emigrantów z Galicji stanowili Żydzi. Ale nic nie jest czarno-białe. Wśród agentów, pośredników i naciągaczy też było ich sporo. Podsycało to jeszcze antysemickie nastroje.
Kiedy dziś czyta się książkę Pollacka, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wszystko już było, że pewne procesy są stare jak świat. Tak jest z emigracją. Autor pisze o niechęci i strachu przed emigrantami. Brzmi to dosłownie tak jak dzisiaj (a przecież książka ukazała się w Polsce w roku 2011). W mieszkańcach Berlina, Hamburga, Bremy i innych miast masy ubogich, brudnych, biednych ludzi budziły niechęć, obrzydzenie i przerażenie. W Ameryce, do której dopływało ich rocznie pół miliona, bano się chorób, tego, że zabiorą pracę, ale największy był strach przed anarchistami, socjalistami, katolikami, żydami i wszystkimi innymi. Na liście straszaków wysoką pozycję zajmowali Włosi i Irlandczycy. Anarchiści i socjaliści, bo podburzać będą do strajków i podkładać bomby, katolicy natomiast mieli zmienić tożsamość Ameryki, uczynić ją katolicką. Wierzono w spisek samego papieża, który właśnie w tym celu nakłania potajemnie ludzi do wyjazdu. Wznoszono hasła Ameryka dla Amerykanów. Cóż, z jednej strony to wszystko przeraża, z drugiej napawa optymizmem. Dziś Ameryka nie byłaby Ameryką bez Irlandczyków, Włochów, Żydów i innych nacji. A katolicka jakoś się nie stała.
Namawiam do sięgnięcia po książkę Martina Pollacka nie tylko dlatego, że pozwala nabrać dystansu do tego, co dzieje się dziś. Po prostu jest to niezwykle ciekawa, chociaż przerażająca, opowieść o bardzo nam bliskim kawałku Europy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz