Premier filmowych tyle, że trzeba wybierać. Odrobiłam zaległość sprzed tygodnia, wybrałam się na "Dzięki Bogu" Francoisa Ozona. W zeszły weekend przedłożyłam nad ten film "Parasite" i żałowałam. Teraz tym bardziej mam pewność, że słusznie. Chociaż to kolejny, po "Spotlight", "Klerze", no i dokumencie braci Sekielskich "Tylko nie mów nikomu", film o pedofilii w Kościele, to jednak trzeba go zobaczyć. Powodów jest kilka.
Pierwszy - Ozon opowiada o problemie z odmiennej perspektywy. W "Spotlight" mieliśmy dziennikarskie śledztwo, które doprowadziło do wykrycia wielkiej pedofilskiej afery w Bostonie - systemowego molestowania dzieci. Bohaterami "Kleru" byli księża, a w filmie Ozona wierni. Powód drugi - "Dzięki Bogu" jest zwyczajnie ciekawe. Reżyser buduje napięcie, pokazując, jak trzech molestowanych w młodości mężczyzn krok po kroku, mozolnie, dzięki olbrzymiej determinacji, kosztem czasu wolnego doprowadza do wszczęcia śledztwa przeciwko księdzu, który ich krzywdził, i biskupowi, który sprawę krył. Podobnie jak "Spotlight" film Ozona też jest oparty na faktach. Trzeci powód, dla którego "Dzięki Bogu" trzeba zobaczyć, to waga problemu. Młyny sprawiedliwości mielą bardzo powoli, ciągle wychodzą kolejne sprawy, szczególnie opornie idzie karanie tych, którzy o wszystkim wiedzieli i milczeli. A polski Kościół nie rozliczył się z problemem niemal wcale. Dlatego nigdy dość przypominania, nagłaśniania, opowiadania, bo sprawa nie została zamknięta.
Co ma z tą wiedzą zrobić członek Kościoła? Człowiek, dla którego wiara jest bardzo ważna? Gorliwie, prawdziwie praktykujący katolik? Taki jest jeden z głównych bohaterów - Alexander. Stateczny mieszczanin, dobrze sytuowany, mąż, ojciec pięciorga dzieci. Co robi? Zaczyna działać, chce, aby ksiądz, którego był ofiarą, został wreszcie odsunięty od pracy z dziećmi. Jego sprawa jest już przedawniona, nawet gdyby chciał, nie może wnieść oskarżenia przeciw sprawcy. Wierzy, że zostanie wysłuchany przez powołane do tego kościelne organy, przez biskupa, wreszcie przez papieża. Jakże się myli. To jak walenie głową w mur. Cierpliwe i systemowe mydlenie oczu, pozorowanie działań, wypowiadanie komunałów i odwracanie kota ogonem - litowanie się nad sprawcą zamiast nad jego ofiarą. Na moim seansie kilka razy widzowie parsknęli śmiechem. Ja też. Nie, nie dlatego, że było śmiesznie. Przeciwnie. Był to śmiech bezradności i wściekłości - spowodowany bezczelnością sprawcy i jego zwierzchników, którzy go kryli i usprawiedliwiali. Potrafię przytoczyć tylko jedną taką scenę, pozostałe uleciały mi z pamięci. Oskarżony o molestowanie ksiądz, który zresztą przyznał się do winy, za wszelką cenę chce uniknąć nagłośnienia sprawy, bo boi się agresji. Niedawno przeżył coś takiego. Rodzice molestowanego chłopca napadli go w jego ogrodzie. Dziwi się ksiądz? - pyta Alexander. Tylko po co ta agresja? - odpowiada, jakby nie rozumiał, dlaczego ci ludzie stracili cierpliwość. Jakby nie rozumiał, jak skrzywdził te dziesiątki, a może setki chłopców z katolickiej szkoły, w której uczył.
Film opowiada oczywiście o mechanizmach, które już znamy. O tym, dlaczego ofiary tak długo ukrywają to, co im się zdarzyło. O tym, dlaczego wokół sprawcy panuje zmowa milczenia, dlaczego wielu ludzi do końca go broni. O tym, jak molestowanie kładzie się cieniem na życiu ofiar, jak często je rujnuje. O tym, jak trudno, nawet po latach, opowiedzieć swoją historię głośno, jak trudno się przemóc, jakie koszty tej szczerości się ponosi. O poczuciu winy rodziców albo o jej wypieraniu i bagatelizowaniu problemu. O rozbiciu rodzin. Bardzo różne są losy filmowych bohaterów. Jedni radzą sobie z traumą lepiej, inni zostali przetrąceni na zawsze, nie potrafią ułożyć sobie życia. Różny jest ich stosunek do wiary. Niektórzy nadal wierzą, chcą być członkami Kościoła, inni odeszli. Ale chyba nawet w Alexandrze z czasem coś pęka. Widz pewności mieć nie może, ja jednak tak odczytuję jedną ze scen.
Ale nie tylko o tym jest ten film. To także opowieść o sile grupy, o jej mocy, o wsparciu, jakie daje poczucie, że nie jest się samemu. Ale także o kosztach, jakie się płaci, angażując się bez reszty w jakąś działalność. Początkowo wydaje się, że bohaterem "Dzięki Bogu" będzie Alexander, od którego wszystko się zaczęło, potem jednak pojawiają się kolejni, równie ważni, i przykuwają naszą uwagę. Aż wreszcie powstaje grupa, organizacja, wspólnota pokrzywdzonych. W dalszej części filmu reżyser przygląda się rozmaitym mechanizmom drążącym, rozsadzającym wspólnotę. Drobne pretensje, zawiści, różne motywacje do działania.
Chociaż pokazywany w filmie problem, a szczególnie brak woli jego prawdziwego rozwiązania, a zwłaszcza w Polsce, żywo mnie obchodzi i burzy moją krew, to jednak stoję z boku. I odkąd o pedofilii w Kościele zrobiło się głośno, wielokrotnie oddychałam z ulgą, że nie jestem osobą wierzącą, że nie chodzę do kościoła, że z tego powodu to nie do końca moja sprawa. Bo naprawdę nie wiem, co bym zrobiła. Czy stać by mnie było na jakąś formę oporu, protestu? Łatwo oburzać się bierną postawą wiernych, którzy niby są zgorszeni, ale żadne kroki za tym nie idą. Sama się dziwię tej bierności, jednak jak bym się zachowała na ich miejscu, nie mam pojęcia. Na pewno miałabym poczucie ogromnego dyskomfortu, jakiejś schizofrenii. Co bym z tym zrobiła? Z tym pytaniem zostaję po obejrzeniu filmu Ozona.
"Uśpieni" mi się przypomnieli, to był chyba pierwszy z filmów, które dotknęły tematu molestowania, jaki widziałam. Ozona wpisuje na listę.
OdpowiedzUsuń