"Parasite"

Obfitość premier taka, że stanęłam przed dylematem, na co wybrać się do kina. Początkowo chciałam iść na "Dzięki Bogu" Ozona, ale potem pod wpływem magicznej mocy gwiazdek i medialnego szumu odwróciłam kolejność i poszłam na "Parasite" koreańskiego reżysera Joon-ho Bonga, film nagrodzony na tegorocznym festiwalu w Cannes Złotą Palmą. Teraz niestety żałuję tego wyboru. Nie to, żebym miała poczucie straty czasu, na "Parasite" należy się wybrać, ale po raz kolejny mogę sparafrazować Gombrowicza - jak zachwyca, skoro nie zachwyca. I jak zawsze w takich wypadkach towarzyszy mi poczucie, że może to ze mną jest coś nie tak, bo nie potrafię dostrzec arcydzieła w arcydziele, jakim według krytyków jest ten koreański film. No może nieco przesadzam, może słowo arcydzieło nie pada, ale zachwytów co niemiara. 


Skąd moje malkontenctwo i rozczarowanie? Dla mnie "Parasite" to głównie zabawa konwencją, a metafora świata, jaką skrywa, wydaje mi się nazbyt oczywista i łopatologiczna. Mamy tu i groteskę, i thriller, i czarny humor, i satyrę, i rozmaite formalne zabawy, których przeciętny widz i tak nie dostrzeże. Kto zorientuje się, że reżyser inaczej kadruje, montuje, nadaje inne tempo scenom rozgrywanym w bogatej rezydencji, a inne tym w suterenie, gdzie mieszka rodzina tytułowych parasite? Tylko zawodowy znawca kina albo super uważny widz. Nie, ja tego też nie odkryłam sama, znalazłam to w jednej z recenzji, na którą rzuciłam okiem. 


Przerost formy nad treścią sprawia, że nic nie czuję. Ani złości, ani gniewu, ani strachu. Zdecydowanie wolę, kiedy sprawami poważnymi zajmuje się kino społeczne. Na pewno do wielu widzów, którzy od kina ciężkiego stronią, Bong w swojej lekkiej, rozrywkowej formie dotrze, być może sprawi, że zastanowią się nad światem, który tak jest urządzony, że nieliczni opływają w dostatki, a zdecydowana większość żyje od początku miesiąca do końca, kombinując, jak spiąć ograniczony budżet. To i tak lepiej niż nie mieć nic i walczyć o przetrwanie. Ale nawet i to, czy widz będzie skłonny do takiej refleksji, nie jest wcale oczywiste, ponieważ reżyser nie oszczędza nikogo. Ostrze satyry chłoszcze równo głupich, naiwnych bogatych i sprytnych, cwaniakowatych, bezwzględnych biedaków. Trudno powiedzieć, aby rodzina społecznych wyrzutków, która podstępem wkrada się w życie próżniaczej familii bogaczy, budziła sympatię. Można oczywiście snuć refleksję, zresztą prawdziwą, że bieda i brak perspektyw degenerują. Skoro bogaci pławią się w swoim bogactwie, nie chcąc posunąć się ani o milimetr, skoro biedacy nie mają żadnych perspektyw, są nikim, aby coś mieć, muszą to sobie wyszarpać. Kto się nad tym zastanowi? Kto odczuje strach pomieszany ze zrozumieniem, że jeśli coś się nie zmieni, to dojdzie do krwawej jatki, bo biedni zbuntują się przeciwko biedakom? Kto się nad tym zastanowi, skoro oglądając film, w chwilach grozy nieźle się bawimy, bo to, co powinno przerażać, utopione zostało w konwencji czarnego humoru? Może się czepiam, wszak od wieków humor bywa narzędziem do opowiadania o sprawach ważnych i bolesnych. Moje niezadowolenie na pewno wynika po części z tego, że nie jestem miłośniczką groteski i czarnego humoru.

Mimo tych zastrzeżeń i wątpliwości nie mogę powiedzieć, abym się nudziła. Tym bardziej, że film, który początkowo rozgrywa się według wytyczonego schematu, nagle robi woltę i zaczyna zaskakiwać, a to w kinie lubię. Jest też jedna wizualnie fenomenalna scena - scena ulewy. Ma ona swoje metaforyczne znaczenie, chociaż, przyznajmy, dość oczywiste i mało wyrafinowane. Tyle na dziś. Obejrzeć może bardziej warto niż trzeba, a jeśli ktoś lubi czarny humor i groteskę, na pewno będzie bardziej usatysfakcjonowany niż ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty