Ostatnio znowu zrobiło się filmowo. Dopiero byłam na "Sofii", a tu nieoczekiwanie w sobotę wybrałam się do kina aż dwa razy. Taki eksces już dawno mi się nie zdarzył. Od jakiegoś czasu staram się dokonywać wyboru i chodzić tylko na jeden film w ciągu weekendu, bo wyprawa do kina pociąga za sobą konieczność pisania i czasu na czytanie nie zostaje wiele. Ale tym razem sytuacja była wyjątkowa. Miałam iść na "Eter", ale okazało się, że w moim ulubionym kinie jest pokaz "Siłaczek", fabularyzowanego dokumentu Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego, a w Tygodniku Kulturalnym wysłuchałam rozmowy z Anną Prus, reżyserką dokumentu "Over the Limit" i postanowiłam go zobaczyć. I tak najnowszy film Krzysztofa Zanussiego będzie musiał trochę poczekać, pod warunkiem, że nie zniknie z ekranów.
O "Siłaczkach" opowiadających o polskich sufrażystkach, które walczyły o prawa kobiet, przede wszystkim o możliwość studiowania na polskich uczelniach, a potem o prawa wyborcze, słyszałam już dawno temu. Nie wiem, czy ten film wejdzie do regularnej dystrybucji, a powinien, bo przywraca pamięć o dzielnych, zdeterminowanych kobietach mieszkających na terenie różnych zaborów, w różnych miastach, które dzięki swojemu uporowi, mrówczej pracy i odwadze osiągnęły cel. Mija właśnie sto lat od uzyskania praw wyborczych przez Polki. A to wszystko samo się nie zrobiło, z nieba nie spadło. Kiedy rozpoczynały swoją walkę, sprawa wydawała się beznadziejna, a jednak udało się. Kim były aktywistki z przełomu wieków wygumkowane z podręczników historii? Kazimiera Bujwidowa - dzięki jej uporowi na Uniwersytecie Jagiellońskim pojawiły się pierwsze studentki, początkowo tylko trzy. Maria Dulębianka, partnerka Marii Konopnickiej - autorka zakrojonego na szeroką skalę happeningu wyborczego. Zorganizowała swoją kampanię do sejmu krajowego we Lwowie w czasie, kiedy kobiety nie miały jeszcze praw wyborczych. Justyna Budzińska-Tylicka, lekarka, działaczka społeczna - stanęła na czele delegacji do Józefa Piłsudskiego. Paulina Kuczalska, siostry Aniela i Zofia Tułodzieckie, Zofia Daszyńska-Golińska, Narcyza Żmichowska. W ich role wcieliły się między innymi Maria Seweryn, Klara Bielawka, Marta Ojrzyńska oraz liczne grono współczesnych aktywistek. Warto przytoczyć garść haseł, jakimi się posługiwały Ludźmi jesteśmy i ludzkich praw żądamy! Chcemy całego życia! Bez różnicy płci! Odważmy się być wolnymi! Praw się nie dostaje! Prawa się zdobywa w walce! Film się świetnie ogląda. Komentarze i garść niezbędnej wiedzy historycznej przekazywanej przez współczesne naukowczynie, aktywistki, dziennikarki na temat polskich sufrażystek i ich ruchu przeplatają się z inscenizowanymi scenami spotkań w kobiecych czytelniach, rozmaitych dyskusji, wiecu wyborczego Marii Dulębianki, manifestacji o prawa wyborcze kobiet, pielgrzymek Kazimiery Bujwidowej na Uniwersytet Jagielloński i wielu innych działań. Te inscenizowane fragmenty miały zastąpić zdjęcia archiwalne, których właściwie nie ma. W filmie wykorzystano artykuły, manifesty i rozprawy, jakie pisały, dlatego te kobiety przemawiają do nas swoim głosem. Na tym tle nieco sztucznie brzmią inscenizowane rozmowy i dyskusje toczone współczesnym językiem. Rozumiem zamysł, ale niestety brzmi to papierowo. Na szczęście to mój jedyny zarzut pod adresem filmu. Muszę wstydliwie wyznać, że "Siłaczki" zwyczajnie mnie wzruszyły. Duże wrażenie robią sceny manifestacji. Są inscenizowane, ale we współczesnych realiach. Dlatego miejsca, stroje i, co najważniejsze, hasła sprzed ponad wieku mieszają się z tymi, które wykrzykiwane są w czasie manif czy akcji organizowanych przez Strajk Kobiet i inne organizacje kobiece. To wzmacnia wymowę filmu, przypomina, że dużo jeszcze przed nami, że prawa nie są dane raz na zawsze, że ciągle jest o co walczyć. Ale daje nadzieję i energię, którą "Siłaczki" są naładowane.
I drugi dokument - "Over the Limit" Marty Prus. Film ma już na koncie kilka nagród Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie Tygodnik Kulturalny i chwała mu za to, bo jest wart obejrzenia. To historia rosyjskiej gimnastyczki artystycznej Margarity Mamun, która przygotowuje się do olimpiady w Rio de Janeiro. Robi to pod okiem dwóch trenerek. Film opowiada o morderczej pracy i ogromnym wysiłku, jaki dwudziestoletnia zawodniczka musi włożyć, aby osiągnąć sukces, który przecież nie jest pewny. Nie zależy tylko od jej chęci, motywacji, formy fizycznej i psychicznej. Ale przede wszystkim jest to opowieść o kosztach psychicznych, jakie płaci Margarita. Wiecznie krytykowana, poniżana, dyskredytowana, obrażana przez jedną z trenerek, postać iście demoniczną, potwora. Żadnej pozytywnej motywacji, tylko krytyka, obraźliwe epitety, krzyk, wytykanie błędów. Trenerka jest oczywiście autorytetem i ma na koncie sukcesy. Dlatego nikt się nie skarży, nikt nie ośmieli się nic powiedzieć. Droga Rity do sukcesu to droga przez mękę, pot i łzy. Skupienie, wysiłek, zero uśmiechu, ból, zmęczenie. W tle rozgrywa się jej osobista tragedia, która na pewno ma wpływ na kondycję. Uderza jej osamotnienie. Jest zamknięta w sobie, sama musi radzić sobie z psychiczną presją, z bólem ciała, tęsknotą za bliskimi i strachem o nich. Robi wrażenie kontrast między tym, co dzieje się na treningach, na zapleczu, a samymi występami, które są spektaklem odgrywanym dla publiczności i sędziów. Na ile szczery jest uśmiech Rity, kiedy odbiera medal? Dla mnie nie ma w tym spontanicznej radości, są wyuczone gesty i uśmiechy, jakby zawodniczka nie potrafiła się już cieszyć. To tylko chwila poprzedzona najeżoną kolcami drogą. Czy warto płacić taką cenę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz