Nie czytałam poprzedniej książki Marcina Wichy, nie planowałam też lektury ostatniej - "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" (Karakter 2017), ale kiedy tyle się o niej mówiło, że zaczęła wyglądać z przysłowiowej lodówki, uległam i w końcu kupiłam. A gdy wreszcie już się za nią zabierałam, Marcin Wicha dostał Nike. Muszę wyznać, że teraz, kiedy już ją znam, uczucia mam mieszane. Nastawiłam się na coś niezwykłego, mocnego, tymczasem nic z tego. Chciałoby się powiedzieć - jak zachwyca, kiedy nie zachwyca. Oczywiście nieco przesadzam, bo to nie jest tak, że się męczyłam, przeciwnie - połknęłam książkę Marcina Wichy w ciągu kilku zaledwie wieczorów, mogę nawet powiedzieć, że chwilami nie potrafiłam się od niej oderwać. Bardzo doceniam językową wirtuozerię, na którą jestem wyczulona. Rzecz w tym, że całość nie wywarła na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. A chyba powinna, bo dotyka tematu, który znam z własnego doświadczenia.
Punktem wyjścia jest zmierzenie się z likwidacją mieszkania po zmarłej matce. Przedmioty, głównie książki, z którymi trzeba coś zrobić, stają się pretekstem do wspomnień o rodzicach, a przede wszystkim o mamie. To ona jest bohaterką tej niewielkiej książeczki. I trzeba przyznać, że dzięki opowieściom syna-autora staje się dla czytelnika kimś żywym, kimś z krwi i kości, dobrą znajomą niemal. Jest w tych wspomnieniach nieco melancholii i smutku, ale jednak znacznie więcej pogody, jakby autor wyszedł już ze stanu najgłębszej żałoby i przeszedł do fazy, kiedy myślenie o zmarłym sprawia przyjemność, wywołuje czułość. Mocnym akcentem jest wątek żydowski, bo matka Marcina Wichy była Żydówką. Autor wspomina, w jaki sposób w dzieciństwie poznawał swoje korzenie. Od razu przypomniałam sobie dwie wielbione przeze mnie książki Magdaleny Tulli - "Włoskie szpilki" i "Szum", które również dotykają podobnych problemów. Może nie powinnam porównywać książki Marcina Wichy z nimi, bo to przecież i inna liga, i powieści, chociaż silnie zanurzone w doświadczeniu autorki. Ale jakoś porównania nasuwają się same i tym bardziej "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" wypadają na ich tle blado. Nie ma w nich mocy tamtych książek.
A poza tym spodziewałam się, że ten zbiór krótkich raczej esejów niż opowiadań poruszy we mnie najczulsze struny, przywoła wspomnienia, bo, jak pisałam, doświadczenie śmierci rodziców i zmierzenia się z opróżnieniem ich mieszkania jest mi niestety znane. Jak wejść do pustego mieszkania pełnego rzeczy, książek, pamiątek, pełnego wspomnień? Jak zacząć? Co zrobić z tym wszystkim? Nikt tego przecież nie chce. Gromadzimy, gromadzimy i po co? W końcu i tak nie rzeczy okazują się ważne, a wspomnienia. Ale książkę Marcina Wichy przeczytałam na chłodno, bez wzruszeń, nie poruszyła we mnie żadnej struny, nie wywołała łez. Jakoś okazałam się niewrażliwa. Zawsze w podobnej sytuacji mam kłopot -dlaczego innych zachwyca, a mnie nie? Przyznawać się do tego czy udawać i dostosować się do chóralnych zachwytów? To ostatnie pytanie zadaję z przekory, bo oczywiście nigdy nie udaję, piszę szczerze, natomiast mimo że doskonale wiem, iż każdy ma prawo do własnego odbioru, pozostaje gdzieś w głębi, skrzętnie ukryta nutka niepokoju, że może nie dorastam jako czytelniczka, że może po prostu za głupia jestem. Trochę w tych stwierdzeniach kokieterii, ale jednak nie do końca. No cóż, trudno, niech będzie - przeczytałam z przyjemnością, ale bez zachwytu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz