"Roma"

Z lekkim opóźnieniem, znowu, wybrałam się na "Romę" meksykańskiego reżysera Alfonso Cuarona. Nie będę udawać, że dobrze znam jego twórczość. Przeciwnie. Nie widziałam najbardziej cenionego (chyba) jego filmu "I twoją matkę też", mocno się zdziwiłam, kiedy teraz odkryłam, że to on reżyserował "Grawitację" (widziałam). Niezły rozstrzał. Jeśli dodać do tego ekranizację któregoś "Harrego Pottera", jakieś seriale, jedną nowelę w "Zakochanym Paryżu" to Cuaron wydaje się być zdolnym reżyserem, który dał się uwieść Hollywood, gdzie stał się rzemieślnikiem. Przynajmniej tak to wygląda z mojej perspektywy, nie wiem, co na to filmoznawcy. Ale czarno-biała, niespieszna, nostalgiczna "Roma" to powrót do kina autorskiego. Wyprodukowana przez Netflix, pokazywana na festiwalu w Wenecji, nagrodzona Złotymi Lwami. O ile pamiętam, to o nią rozpętała się awantura, no może dyskusja - czy pokazywać na festiwalach filmy wyprodukowane przez platformy filmowe, nieprzeznaczone do dystrybucji kinowej. Na szczęście "Roma" trafiła do niektórych kin, bo pewnie inaczej bym jej nie obejrzała. Pod tym względem jestem tradycjonalistką - filmy oglądane na ekranie telewizora jakoś nie smakują mi tak samo jak w kinie. O "Romie" mówi się jeszcze, że to konkurentka do oskarowych nominacji dla "Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego. Dlaczego nie można nominować obu? Jak wybierać? A "Ajka" Dworcewoja, która też znalazła się na krótkiej liście? W podobnych sytuacjach współczuję tym, którzy będą musieli zdecydować. Ale w przypadku Oskarów i tak najważniejsze są pieniądze wywalone na marketing, a tych Netflix ma nieporównanie więcej niż nasz PISF. A "Roma" jest rzeczywiście znakomita. To film osobisty, w którym reżyser odwołuje się do swojego dzieciństwa - kilkanaście miesięcy z życia pewnej meksykańskiej rodziny z klasy średniej. Wyjaśnię jeszcze, skąd ten dziwny tytuł nijak niekojarzący się z Meksykiem - otóż Roma to nazwa dzielnicy w Mexico City, w której mieszkają bohaterowie. Gorąco namawiam, aby ten film obejrzeć, a kto już widział, może czytać ciąg dalszy, gdzie garść refleksji. Zapraszam.

Zaczyna się jak sielski obrazek, nostalgiczne wspomnienia świata, jakiego już na pewno nie ma. Meksyk lat siedemdziesiątych. Warstwa polityczna filmu jest oczywiście dla przeciętnego widza z innych krajów nieczytelna, ale broni się swoją uniwersalnością. Broni się - to mało powiedziane. Spleciona z historią bohaterów robi wrażenie. Ale wracam do sielskiego obrazka.

Początkowo obserwujemy codzienność meksykańskiej rodziny. Dzień jak każdy. Najpierw budzą się dwie służące, przygotowują śniadanie, zrywają dzieci z łóżek. Każdy rozchodzi się do swoich obowiązków. Starsze dzieci do szkoły, rodzice do pracy, w domu zostaje najmłodsza latorośl, babcia i służące. Spokojną ulicą maszeruje orkiestra, ale muzycy muszą rozstąpić się, żeby przepuścić samochód, którym jedzie mąż Sofii. To metaforyczna zapowiedź rodzinnych turbulencji. Ale o tym przekonamy się potem. Póki co trzeba wyprowadzić psa na spacer, ogarnąć dom, otworzyć bramę, aby wypuścić, a po paru godzinach wpuścić samochód. Od czasu do czasu w tej rutynie następuje jakiś wyłom - wycieczka nad morze, hucznie obchodzony Sylwester gdzieś poza miastem. Ale nieoczekiwanie ten spokojny świat zaczyna się walić. Na naszych oczach rozgrywa się kilka tragedii jednocześnie. Cleo, jedna z dwóch służących, zostaje porzucona przez chłopaka, kiedy mówi mu, że jest w ciąży. Sposób, w jaki to zrobił, mógłby nawet śmieszyć, gdyby to była komedia, gdzie w końcu wszystko znalazłoby swój szczęśliwy finał. Ale to nie komedia, to życie. Jednocześnie kryzys dosięga rodzinę, dla której pracuje. Od Sofii odchodzi mąż, a ona nie potrafi się z tym pogodzić. Cleo, biedna służąca, która, jak wiele jej podobnych dziewczyn, przybyła do stolicy ze wsi w poszukiwaniu pracy, początkowo przeżywa swój dramat w samotności. Musi przecież nadal pracować, nie może pozwolić sobie na rozpacz. Ale nieoczekiwanie obie tragedie łączą służącą i jej państwa. Trzy kobiety, bo jest jeszcze babcia, wspierają się wzajemnie, są dla siebie oparciem. Muszą być silne.

Ale świat jest kruchy, wszystko niepewne. Kiedy po turbulencjach życie jakoś zaczyna iść swoim nowym torem, daje znać o sobie Historia. Kobiety, zajęte kupowaniem łóżeczka dla mającego przyjść na świat dziecka, stają się świadkiem brutalnie stłumionej manifestacji studenckiej. Na ich oczach giną ludzie. Jednym z bojówkarzy okazuje się Fermin, który porzucił Cleo. Jej tragedia splata się z tragedią manifestantów. Znowu potrzebne są siła ducha i opanowanie. Jakoś trzeba sobie poradzić. Sielskie obrazki codzienności zostają zburzone przez obrazy cierpienia. Śmierć studentów, rozpacz i bezradność tych, którzy stracili kogoś bliskiego, nagła świadomość Cleo, kim jest ojciec jej dziecka, i wreszcie jej osobista tragedia - śmierć córeczki. Tym większa, że Cleo obwinia się o nią, bo, jak powie później, nie chciała jej. Brzmi irracjonalnie, ale to znany mechanizm. Więzi między kobietami zacieśniają się jeszcze bardziej. Cleo znajduje pociechę w rodzinie, u której pracuje, staje się jej częścią. Dzieci Sofii traktuje jak własne. Nic dziwnego, że w chwili zagrożenia zachowa się tak, jakby sama była ich matką - mimo że nie potrafi pływać, rzuci się w fale, aby je ratować. To kolejna dramatyczna scena. Nakręcona tak, jakbyśmy sami zmagali się z falami. Naprawdę nie byłam pewna, czy jej się uda. Potem następuje wyciszenie. Film kończy się katharsis. Sofia wprowadza nowe porządki, dla dzieci to kolejna przygoda, a życie znowu wskakuje w swoje tory i toczy się dalej. Ulicą maszeruje ta sama orkiestra. Tym razem jednak nie musi ustępować miejsca jadącemu samochodowi. Życie zatoczyło koło. Wszystkiego codziennego, do kolejnych turbulencji.

Jednak coś mi nie daje spokoju. Dręczą mnie pytania. Przecież Cleo nigdy nie stanie się równoprawnym członkiem rodziny. Jest ukochaną nianią dla dzieci, pomocą i może oparciem dla Sofii. Tyle. Nie ma swojego życia, jej los jest ściśle spleciony z ich losem. Czy to jej wybór? Czy ma jakiś inny? Jak wyglądałaby jej historia, gdyby spróbowała żyć na własny rachunek? Być może gorzej. Być może harowałaby w jakiejś fabryce, mieszkała w jakiejś norze. To nostalgiczne spojrzenie w przeszłość konserwuje taki obraz świata. Niby jakiś postęp się dokonał. Cleo nie jest już anonimową służącą obsobaczaną przez panią za to, że nie posprzątała po psie. Ale jest w tym domu jeszcze druga służąca. O niej nie wiemy nic. Gdzieś mignął mi tytuł recenzji "Romy" - "Siostrzeństwo". Tak, ale w ściśle zakreślonych granicach. Nie wiem, czy celem reżysera było sprowokowanie w widzu tego typu refleksji, ale ja nie potrafię się im oprzeć, szczególnie po lekturze "Służących do wszystkiego" Joanny Kuciel-Frydryszak, o których już wkrótce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty