Almudena Grandes "Pocałunki składane na chlebie"

Książka Almudeny Grandes "Pocałunki składane na chlebie" (Sonia Draga 2017; przełożyła

Katarzyna Okrasko) zmaterializowała się dla mnie z książkowego niebytu dzięki radiowej audycji. Szybko też okazało się, że autorka będzie gościła na festiwalu Literacki Sopot. Chodzi oczywiście o jego zeszłoroczną edycję poświęconą literaturze hiszpańskiej. W tym roku zaproszeni zostali Francuzi. Zainteresowałam się książką ze względu na temat - hiszpański kryzys. Ileż ja się na nią napolowałam, ileż się naczekałam na sensowną cenę. W końcu mniej więcej po roku udało się, kupiłam, no i wreszcie przeczytałam. Czy było warto? Uczucia mam mieszane. To taka powieść, którą pochłania się jednym tchem, po skończeniu lektury może niekoniecznie ma się poczucie zmarnowanego czasu, ale gdybym nie przeczytała, dziury w niebie by nie było. Jednym słowem nie jest to must read mola książkowego.

Początkowo lekturze towarzyszyła irytacja. Nie opuszczało mnie  wrażenie, że czytam szkolną czytankę. Dlaczego? Autorka postanowiła potraktować swoich bohaterów jak przykłady. Zdaje się mówić - Opowiem wam o hiszpańskim kryzysie z punktu widzenia szarego człowieka. O tym, jak sobie radzi albo jak nie radzi z nagłą utratą pracy, mieszkania, z obniżeniem pensji. O tym, jakie zmiany zachodzą w jego najbliższym otoczeniu. W tym celu przez rok będę obserwować życie mieszkańców jednej z madryckich dzielnic. Jest to przeciętna dzielnica w centrum stolicy,  mieszkają tu różni ludzie, często zasiedziali od lat. Ma swój bar, swój zakład fryzjerski, swój ośrodek zdrowia. Mieszkańcy się znają, jedni lepiej, inni tylko z widzenia, ale są u siebie. Gdyby to był film, zobaczylibyśmy, jak kamera zmniejsza kąt widzenia, jak z panoramy miasta wybiera jedną dzielnicę, wyławia konkretne miejsca i konkretnych bohaterów. Podobny zabieg stosuje narrator. Problem w tym, że używa czasu teraźniejszego. I właśnie ten nieznośny, w tym kontekście i w tej ilości, czas teraźniejszy plus czasami sztuczne, deklaratywne dialogi, jakby bohaterowie wygłaszali jakieś tezy, powodowały, że miałam wrażenie, jakbym czytała szkolną czytankę i to raczej z podręcznika dla klas młodszych. Czasem pojawia się też nieznośnie dydaktyczny ton w komentarzach narratora. No ale potem przywykłam, przestałam zwracać na to uwagę i wkręciłam się w losy bohaterów. Na szczęście, kiedy na końcu narratorka żegna się z nimi (w filmie kamera poszerza kąt widzenia, znowu mamy panoramę miasta) i krótko opowiada, jakie były dalsze losy najważniejszych z nich, okazuje się, że nie wszystkim się udało. Nie wszyscy poradzili sobie w czasach kryzysu,  nie wszyscy odnaleźli się w trudnej sytuacji.

Książka ma bardzo wielu bohaterów, tak wielu, że wcale nierzadko musiałam dobrze się zastanowić, o kim mowa. Myliły mi się imiona i postacie, szczególnie na początku. Tym bardziej, że powieść w swojej konstrukcji przypomina mozaikę. Za każdym bohaterem idzie jego historia, a narrator skacze od wątku do wątku. Niektórym bohaterom poświęca więcej miejsca, inni pojawiają się rzadziej. Jak to w takiej konwencji bywa, jedni są przyjaciółmi, inni znają się z baru czy z fryzjerskiego salonu Amalii, ktoś zetknie się z kimś przez chwilę w jakiejś sytuacji, na przykład na manifestacji w obronie likwidowanego ośrodka zdrowia. I tak to się plecie. Polubiłam bohaterów, ale konwencja powoduje, że trudno się z nimi bliżej zżyć. Niektóre wątki są dość przewidywalne, ale czasem zostajemy zaskoczeni.

Tematem książki Almudeny Grandes jest opowieść o tym, jak hiszpański kryzys dotyka zwykłych ludzi i jak próbują sobie radzić w tej sytuacji. Kto czytał znakomity reportaż Aleksandry Lipczak "Ludzie z placu Słońca", temu problemy, jakie dotykają bohaterów, i ich przyczyny, nie są obce. Brak pracy, bezrobocie, zmniejszenie pensji, strata mieszkania, bo bank wszedł na hipotekę, borykanie się z obciążeniem, jakim jest domek nad morzem kupiony w czasach prosperity, praca poniżej kwalifikacji, abdykacja państwa albo władz miasta, które likwidują ośrodek zdrowia w dzielnicy, bo prawdopodobnie chcą sprzedać teren deweloperowi, bezduszność banków, korupcja, nieuczciwa chińska konkurencja. Amalia, właścicielka zakładu fryzjerskiego, naprzeciwko którego powstał chiński salon oferujący bardzo tanio manicure hybrydowy, co spowodowało, że musiała zwolnić dziewczynę zajmującą się u niej tym samym, początkowo jest wściekła i przerażona. Szybko jednak przekonuje się, że inni mają gorzej. Dlaczego właściciel konkurencyjnego zakładu może oferować usługi po tak dumpingowej cenie? Bo Chinki, które u niego pracują, harują po kilkanaście godzin dziennie. Ale kryzys uruchamia w mieszkańcach dzielnicy niezwykłe pokłady życzliwości. Ludzie pomagają sobie nie tylko w drobnych sprawach, ale organizują się w rozmaitych stowarzyszeniach samopomocowych czy inicjatywach. Jedni udzielają pomocy prawnej eksmitowanym mieszkańcom, prowadzą za darmo ich sprawy w sądzie, Amalia zbiera w swoim salonie żywność dla potrzebujących, Paskual, właściciel baru, zgodzi się, aby w czasie wakacji dożywiano w nim dzieci z ubogich rodzin, a Sofia, nauczycielka stojąca za tym pomysłem, już wcześniej rozdawała w swojej szkole drugie śniadania właśnie tym dzieciom. A kiedy władze miasta chcą zlikwidować ośrodek zdrowia, w jego obronie manifestować będą zgodnie lekarze i mieszkańcy dzielnicy. Brzmi jak bajka? Jak piękna utopia? Też bym tak myślała, gdybym wcześniej nie czytała wspomnianego reportażu Aleksandry Lipczak, która pisze w swojej książce o podobnych inicjatywach. Być może Almudena Grandes na użytek swojej powieści nieco podkręciła temat i zebrała w jednej dzielnicy wiele różnych inicjatyw i ruchów, które działają w większym rozproszeniu. Tego nie wiem. Jak by nie było, nie da się ukryć, że książka krzepi, a to, że nie wszystkim się jednak udało, sprawia, że całość postrzegamy jako bardziej prawdopodobną.

Jeśli, czytelniku tej notki, lubisz dobrze napisane czytadła traktujące jednak o poważnych problemach, możesz śmiało sięgnąć po powieść Almudeny Grandes.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty