"Jak pies z kotem"

Kolejny film z mojej listy będącej pokłosiem gdyńskiego festiwalu i kolejny reżyser, którego bardziej nie oglądałam niż oglądałam. "Jak pies z kotem" Janusza Kondratiuka. Historia niezwykła - bardzo intymna opowieść o relacji z bratem, też reżyserem, Andrzejem Kondratiukiem. Niezwykłość, a jednocześnie kontrowersja, polega na tym, że nikt tu niczego  nie udaje, bohaterowie występują pod prawdziwymi imionami, ba, w filmie samych siebie zagrały dzieci reżysera, a początkowo w rolę samej siebie miała się też wcielić Iga Cembrzyńska. Jest to historia ostatnich miesięcy życia częściowo sparaliżowanego po udarze Andrzeja Kondratiuka i opiekujących się nim brata Janusza oraz jego żony Beaty. Film był kręcony w domu reżysera, nie wiem, czy również w mieszkaniu Igi Cembrzyńskiej i jej męża, ale jest to bardzo prawdopodobne. Być może Janusz Kondratiuk zastosował jakąś cenzurę, ale i tak nie oszczędza nikogo, a szczególnie Igi Cembrzyńskiej, jej siostry i szwagra. Skandalu jednak chyba nie było, Cembrzyńska pojawiła się na gali gdyńskiego festiwalu i razem z innymi widzami oklaskiwała nagrodzonych aktorów - Aleksandrę Konieczną, która ją zagrała, i Olgierda Łukaszewicza wcielającego się w jej męża, Andrzeja. Nagrody jak najbardziej zasłużone, ale przecież i Bożena Stachura w roli Beaty, i Robert Więckiewicz grający Janusza Kondratiuka, są rewelacyjni. Już tylko dla tej czwórki warto wybrać się do kina.

Warto to zrobić także dla tematu - mierzenia się z chorobą i opieką nad obłożnie chorym. Prędzej czy później ten problem dotknie większość z nas. Jakoś trzeba będzie stawić czoła chorobie i opiece nad niedołężnymi rodzicami. Dla mnie to temat bardzo osobisty - stety czy niestety mam to już za sobą. Dobrze wiem, co to znaczy, kiedy nagle w piątkowe popołudnie dowiadujesz się od rzeczowego pana ordynatora, że w poniedziałek wypisują twojego rodzica ze szpitala i nie poradzi sobie pani sama z opieką nad nim, niech pani szuka jakiegoś domu opieki. Te słowa pamiętam do dziś. I jedyne, co jest w stanie dla ciebie zrobić uprzejmy i służbowo współczujący pan ordynator, to pozwolić odebrać ojca w poniedziałkowe popołudnie, a nie w godzinach twojej pracy. Zyskujesz parę godzin. Co dalej? A to już nikogo nie obchodzi. Tamte kilka miesięcy tkwią we mnie do dziś, do dziś się z tamtymi przeżyciami i emocjami nie uporałam, dlatego kończę już te osobiste wycieczki i wracam do filmu.

A znalazłam tu wiele z tego, co sama przeszłam. Szok, bezradność, zmęczenie, rozpacz, poczucie beznadziei, złość, wyrzuty sumienia. Ale jest to nie tylko opowieść o rodzinie, która musi brać się za bary z problemami spadającymi na nią nagle pewnego pięknego dnia. Jej równoprawnym bohaterem jest sparaliżowany brat reżysera, Andrzej. I ta warstwa filmu przygnębia, albo wręcz przeraża, jeszcze bardziej. Dramat człowieka uwięzionego w swoim ciele, upokarzanego przez to ciało, przez jego fizjologię, zdanego na pomoc osób trzecich, co z tego, że najbliższych. Tabu, o którym wolimy nie myśleć. A jeśli już, to chowamy je w najskrytszych, najodleglejszych zakątkach naszego mózgu. Kolejnym dramatem jest historia Igi Cembrzyńskiej. Kobiety zniszczonej przez alkohol, niezdolnej do opieki nad mężem, którego kocha. Niezaradnej życiowo, bujającej w obłokach, żyjącej w swoim świecie, cynicznie wykorzystanej przez siostrę i jej męża. Chociaż czasami irytuje, to mimo wszystko pokazana jest ciepło.

Jeśli po tym wszystkim, co napisałam, ktoś obawia się filmu Kondratiuka, to niepotrzebnie. Bo chociaż reżyser nie upiększa rzeczywistości, nie lukruje jej, jak to potrafią robić Amerykanie w swoich filmach na podobne tematy, to jednak jakoś łagodzi kanty. Może dlatego, że akcja rozgrywa się w ładnym domu otoczonym ładnym ogrodem. Przez szerokie okna widać zieleń i korony rozłożystych drzew pięknie fotografowane przez Witolda Płóciennika. A może dzięki onirycznym wizjom chorego, które rozbijają realistyczną warstwę opowieści. A może dzięki humorowi. Bo chociaż historia jest smutna, to nie brakuje w niej scen śmiesznych i wywołujących uśmiech ironicznych, sarkastycznych dialogów. A to za sprawą chorego Andrzeja Kondratiuka, który wyrywa się do życia. A może wreszcie dlatego jest to film słodki i gorzki zarazem, bo opowiada także o miłości. Tej braterskiej, która sprawdza się w sytuacji granicznej. Chociaż bracia nie kontaktowali się ze sobą przez lata, byli skonfliktowani, to teraz stają się sobie bliscy jak w dzieciństwie spędzonym na zesłaniu w Kazachstanie, do czego w krótkich migawkach odwołuje się film. I tej  małżeńskiej. Na dobre i złe. Bo taka jest miłość Beaty i Janusza. Inne oblicze, bardziej skomplikowane, ma uczucie drugiej pary. Ale to też miłość. Chociaż pisanie o uczuciach, nazywanie ich brzmi sentymentalnie (brrr!!!), to w film na szczęście ckliwy nie jest.

Z tych wszystkich powodów nie należy obawiać się filmu Janusza Kondratiuka, trzeba się z nim zmierzyć, chociaż to słowo jest tu mocno na wyrost. O wiele bardziej przygnębiający i brudny był polski film "Mur" w reżyserii szerzej nieznanego Janusza Glazera z Martą Nieradkiewicz, Tomaszem Schuchardtem i przede wszystkim  ze znakomitą, przejmującą ... Aleksandrą Konieczną. Kilka lat temu przemknął niezauważony przez nasze ekrany, a częściowo opowiadał o tym samym co film Kondratiuka. Ale bohaterowie "Muru" postawieni zostali w jeszcze trudniejszej sytuacji z tej prostej przyczyny, że nie byli ludźmi zamożnymi i nie mieszkali w pięknym domu otoczonym pięknym ogrodem. To oczywiście nie jest żaden zarzut pod adresem Janusza Kondratiuka, tylko proste stwierdzenie faktu. Nie jego wina, że miał trochę lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty