Megan Nolan "Zwykłe ludzkie ułomności"

Od jakiegoś czasu na moim radarze czytelniczym pojawiła się

Irlandia. Właściwie ten kraj fascynował mnie od dawna ze względu na trudną historię i zawsze zerkałam w tamtą stronę, ale od kilku miesięcy?, lat? w czytelniczej bańce słychać więcej o irlandzkiej literaturze, której sporo się w Polsce wydaje. I tak trafiłam na Megan Nolan, młodą irlandzką pisarkę. O jej debiutanckiej powieści "Akty desperacji" słyszałam, ale kiedy wyszła, jakoś się nią nie zainteresowałam, teraz jednak po lekturze "Zwykłych ludzkich ułomności" (Filtry 2024; przełożyła Katarzyna Makaruk) zamierzam tę zaległość nadrobić. To stwierdzenie wystarczy za rekomendację. Skoro moja przygoda z Megan Nolan się nie kończy, to znak, że "Zwykłe ludzkie ułomności" spełniły pokładane w nich nadzieje. 

To proza gęsta, skupiona na kilku bohaterkach i kilku bohaterach znakomicie sportretowanych, a jednocześnie mimochodem pokazująca tło społeczne i niechęć, jaką żywią Anglicy do Irlandczyków. Jest jeszcze jeden temat - drapieżność prasy brukowej, która bezwzględnie rzuca się na temat mogący dostarczyć sensacji.

Akcja powieści rozgrywa się głównie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego wieku w Irlandii i w Londynie, ale wspomnieniami sięga dalej, do czasów młodości bohaterek i bohaterów.  Jest to historia irlandzkiej rodziny Greenów z klasy ludowej, jak to się dzisiaj zwykło mówić. Rose utrzymuje swoich najbliższych, sprzątając, jej mąż, John, kiedyś pracował w fabryce, ale w wyniku wypadku musiał przejść na rentę. Jego syn z pierwszego małżeństwa, Richie, pije, a córka Rose i Johna, Carmel, pracuje, pomagając matce sprzątać, a potem w sklepie. Jest jeszcze Lucy jej dziesięcioletnia nieślubna córka. I to ona staje się mimowolnie zapalnikiem dwóch przełomowych momentów w życiu rodziny. 

Pierwszy związany jest z jej narodzinami. Irlandia lat osiemdziesiątych. Kiedy Carmel, która nie ma jeszcze dwudziestu lat, już po rozstaniu ze swoim ukochanym Derekiem (a właściwie, gdy została przez niego porzucona, bo, jak się okazało, dla niego był to tylko nic nieznaczący związek, ot seks i miłe spędzanie czasu we dwoje, a ona roiła sobie, że to coś poważnego), orientuje się, że jest w niechcianej ciąży, próbuje za wszelką cenę coś z tym zrobić. Zostaje ze swoim problemem zupełnie sama - nie ma koleżanek i przyjaciółek, nie zwierza się matce, na wyjazd do Anglii, gdzie mogłaby usunąć ciążę, jej nie stać, próbuje więc radzić sobie rozmaitymi sposobami, o jakich słyszała. Nie jest przecież ani pierwsza, ani ostatnia. O tym, jak próbować rozwiązać ten problem, mówi się, a może szepcze.

Jeśli kogoś spotkało to nieszczęście, że urodził się w Irlandii, powinien zacisnąć zęby i nigdy nie uprawiać seksu - albo rodzić dzieci. Irlandka w niechcianej ciąży to była nieopisana potworność, coś tak złego,, że wykraczało poza ramy prawa.

I w tym momencie trafia mnie szlag, bo ponad czterdzieści lat później, my, Polki, możemy to samo powiedzieć o sobie i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższej przyszłości coś się zmieniło. Wystarczy polityki, wracam do powieści. Kiedy wszelkie domowe sposoby zawiodły, Carmel wypiera ciążę. Nie chce mieć dziecka, nie zastanawia się, co będzie dalej, najchętniej przespałaby ten czas.

Niesamowita skuteczność w wypieraniu ciąży sprawiła, że Carmel nigdy nie wyobrażała sobie, co będzie dalej. W późniejszych latach trudno jej to było wyjaśnić, ale tak to właśnie wyglądało. Ponieważ nie przyjmowała ciąży do wiadomości, nie przewidziała najgorszego scenariusza, nie zrobiła żadnych planów, nie rozważyła konsekwencji. 

Ten najgorszy scenariusz to urodzenie dziecka. Bo kiedy w końcu przez przypadek Rose odkryła, że jej córka jest w ciąży, na ratunek było już za późno. Nie pomógł wyjazd do Anglii, ciąża była już zbyt zaawansowana i nawet tam nie dało się jej usunąć. I tu następuje pierwszy zwrot. Rose, która jest jedyną sprawczą osobą w tej rodzinie, podejmuje decyzję o przeprowadzce do Londynu, gdzie mogą zamieszkać w mieszkaniu jej siostry, która ze swoim dobrze sytuowanym mężem żyje we Francji. Na londyńskim osiedlu są obcy, traktowani z rezerwą albo z pogardą. Nigdy się tu nie zadomowią, John zawsze będzie tęsknić za Waterford, za swoim domem, który wynajęli. Richie będzie pił w samotności, bo w Irlandii zostawił swoich kumpli, tylko Rose jak zawsze będzie starała się jakoś ogarniać rzeczywistość. To ona zajmie się małą Lucy, bo Carmel nie będzie chciała ani potrafiła odnaleźć się w roli matki. Kiedy Rose umrze, dziewczynka zostanie pozostawiona właściwie sama sobie. Nikt nie potrafi się nią zająć. Ani zamknięty w sobie dziadek, który też nie stroni od alkoholu, ani Richie odczuwający już poważne skutki choroby alkoholowej, ani Carmel, która musi pracować i która nadal nie chce być matką. To znaczy pilnują, aby jadła, myła się, chodziła do szkoły, ale nie dają jej tego, co najważniejsze - troski, uwagi, ciepła, serdeczności, uczucia,

Zwrot drugi nastąpi dziesięć lat później i będzie to zwrot tragiczny. Niczego nie zdradzam, bo od tego zaczyna się powieść. Na osiedlu znika mała dziewczynka. Kiedy znaleziono jej ciało, nie ma wątpliwości, że została zamordowana. Wcześniej bawiła się na podwórku z dziećmi, wśród których była Lucy. Podejrzenia szybko kierują się w jej stronę. Mieszkańcom rozwiązują się języki, mówią o szumowinach i chwastach. Dopiero później przyjdzie chwila refleksji i otrzeźwienia. Bo chociaż Lucy rzeczywiście jest winna, to nie zrobiła tego intencjonalnie, po prostu nieszczęście było skutkiem głupiej zabawy, w której brało udział kilkoro dzieci. 

Wprawdzie wina zostanie z niej zdjęta, to ta tragedia pozostawi ogromny ślad na życiu jej i rodziny. Będą musieli żyć z konsekwencjami tego, co zrobiła. I chociaż ten wstrząs przyniesie otrzeźwienie, Carmel i John wreszcie zauważą małą Lucy, to autorka pokazuje, że nic nie przychodzi łatwo i trudno nadrobić stracone lata, trudno poradzić sobie z konsekwencjami traumy mimo terapii. Jest bardzo prawdopodobne, że tego, co się stało, nie da się wymazać. Carmel i Lucy będą się musiały nauczyć żyć ze świadomością popełnionych błędów. I właśnie także za takie zakończenie cenię powieść Megan Nolan. Bo z jednej strony pojawia się światło w tunelu, z drugiej strony widać, że nie ma łatwych rozwiązań i dróg na skróty, że wychodzenie z tej traumy, to będzie proces, który może się nigdy nie skończyć.

Największą ofiarą jest tu Lucy, mała, samotna dziewczynka, której, odkąd zabrakło Rose, nikt nie próbował stworzyć prawdziwego domu. Ale przecież nawet gdyby babcia żyła, ta sytuacja też mogłaby się zdarzyć. Bo zdarzyła się przez przypadek, z niewiedzy, z nieświadomości, jakie mogą być skutki takiej głupiej zabawy. A Carmel? Ile w tym, co się stało, jej winy? Przede wszystkim nigdy nie powinna zostać matką, bo nie chciała tego. Była młodą dziewczyną niegotową na macierzyństwo, miała swoje marzenia, może naiwne, chciała  być kimś wyjątkowym, docenianym. Dlaczego nie powiedziała matce o swoim problemie? Przecież Rose zareagowała prawidłowo, próbowała zaradzić sytuacji, nie oburzała się na córkę. Bo żyła w swoim świecie, bo w tej rodzinie nie rozmawiało się o problemach, w ogóle mało rozmawiano. Każdy żył tu osobno, wszyscy, poza Rose, pogrążeni byli w apatii, niemocy, zamknięci w swojej skorupie. Tylko ona potrafiła godzić obowiązki, których miała dużo, z jakimś swoim życiem, z drobnymi radościami, przynajmniej dopóki mieszkali w Irlandii, gdzie miała swoje koleżanki, z którymi się spotykała. Tę dysfunkcyjność rodziny Greenów znakomicie pokazuje scena przy stole, kiedy jedno z dzieci zauważa, że Rose je wolno. Ale to nie tak, to oni jedzą bardzo szybko, łapczywie, w milczeniu, ona próbuje celebrować posiłek, bo wie, że tak się powinno robić. Jeszcze przed ślubem była u swojej siostry we Francji i liznęła trochę odmiennego życia. Czy tylko to sprawiło, że była inna, że widziała, iż można żyć inaczej? Czy John zaraził dzieci, a szczególnie syna, swoją melancholią, apatią i niemocą? Kiedy go lepiej poznajemy, dowiadujemy się, co go tak ukształtowało. Każda z bohaterek i każdy z bohaterów są w tej powieści znakomicie sportretowani. Chociaż mogą irytować, trudno ich nie lubić, trudno się nad nimi nie pochylić.

Kiedy Tom, młody, ambitny dziennikarz brukowej prasy, zwietrzy sensację i za zgodą swojego szefa zamknie rodzinę w hotelu, aby odizolować ją od konkurencji i wydobyć jak najwięcej informacji, przekona się ku swojej rozpaczy, że nie ma tu żadnej sensacji, na jaką liczy. Nie znajdzie żadnej patologii. 

Serio, kogo by obchodziła rodzina taka jak ich? Uosabiali zwykłe ludzkie ułomności, nieszczęścia, które im się przytrafiały, były zbyt pospolite, niegodne uwagi.

Tylko, że ja pochodzę, skąd pochodzę, a ty, kurwa, jesteś, kim jesteś. Co to znaczy, że pochodzisz, skąd pochodzisz? spytał Tom. Nic, po prostu jest, jak jest. Łaskawie banalne mądrości pijaka. Jest, jak jest, będzie, co będzie, carpe diem, pomyślał Tom. Mamy w sobie zalążek rozkładu. Nie wiem, skąd się bierze. Nie potrafię powiedzieć, zresztą to chyba twoje zadanie.  Wiem tylko, że jest. Rose trochę go łagodziła, nie była taka jak my.

Te dwa cytaty znakomicie charakteryzują rodzinę Greenów, znakomicie oddają sedno problemu. Na pewno nie powinna się interesować nimi brukowa prasa, ale może powinni krewni, przyjaciele, znajomi, a może opieka społeczna? A może nic się nie da zrobić, bo takich rodzin o zwykłych ludzkich ułomnościach, tak zwyczajnie, pospolicie nieszczęśliwych jest przecież dużo. A może powinni chodzić na terapię, na którą ich nie stać i która w ich środowisku pewnie uważana by była za fanaberię. A może to tu tkwi sedno problemu, fakt, że pochodzą z klasy ludowej. Chociaż czy rodziny z klasy średniej nie są nieszczęśliwe? Są, tylko pewnie na inny sposób.

Sam wątek brukowej prasy, która interesuje się Greenami, póki mogą być źródłem sensacji, i młodego, ambitnego dziennikarza po trupach dążącego do celu, też jest bardzo interesujący. I dla niego ta sprawa stanie się nauczką, przełomem i balastem.

Lucy zmusiła go, żeby barbarzyńsko potraktował jej rodzinę, to przez nią chciał, żeby jedno dziecko zabiło drugie. Może zabiło, a może nie, jemu zależało, żeby to była prawda, i teraz już zawsze będzie to o sobie wiedział. Nie będzie nawet mógł tego usprawiedliwić, myśląc czy mówiąc: no dobra, ale co to była za historia, co za sensacja, co za bomba.

Co zrobi z tą samowiedzą? Wyciągnie wnioski jak Carmel i John czy dalej będzie gonił za karierą? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty