O Jadwidze Stańczakowej pierwszy raz dowiedziałam się ze
znakomitego filmu Andrzeja Barańskiego "Parę osób, mały czas", którego była bohaterką. Grała ją Krystyna Janda, a Mirona Białoszewskiego, z którym się przyjaźniła, nieżyjący już Andrzej Hudziak, aktor krakowskiego Starego Teatru znany z ról u Krystiana Lupy. Ten film wydobył ją z niebytu. A ponieważ była to postać nietuzinkowa, jak wynikało z filmu, dlatego, kiedy wnuczka Jadwigi Stańczakowej, znana krytyczka literacka, Justyna Sobolewska, napisała jej biografię, wiedziałam, że będę chciała po nią sięgnąć. Zamiar tylko się umocnił po wysłuchaniu kilku podcastowych rozmów z autorką. I oto przeczytałam "Jadwigę. Opowieść o Stańczakowej" (Znak 2024).Na pewno warto tę biografię poznać, bo jej bohaterka rzeczywiście była postacią niebanalną, o czym za chwilę. W trakcie lektury zastanawiałam się, co mi przeszkadza, co jest dziwnego w tej książce i po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że autorka zupełnie zrezygnowała z czegoś, za co uwielbiam ten gatunek literacki - nie ma tu tła epoki, kontekstu i niewiele jest też o innych postaciach związanych z bohaterką, a właśnie to dodaje biografiom powietrza i jest znakomitym źródłem wiedzy. W tej książce mamy całkowite skupienie na bohaterce i trochę opowieści o samym procesie pisania, o czym też za chwilę. Prawdopodobnie jest to świadomy wybór autorki. Dlaczego tak się stało? Czy uznała, że wszyscy już wszystko wiedzą o czasach, w których żyła jej babcia? Czy był jakiś inny powód? Chętnie zadałabym jej to pytanie.
Kim była Jadwiga Stańczakowa? Gdybym miała opisać ją w formie tagów, wyliczyłabym: osoba niewidoma, pisarka, Miron Białoszewski, depresja, Żydówka, samodzielność, upór. Te hasła najlepiej oddają jej los i osobowość. Nie będę tu opowiadać o jej życiu, kto ciekaw, niech po prostu przeczyta, bo warto, skupię się na tym, co poruszyło mnie najbardziej. I muszę przyznać, że nie zawsze było to to samo, na co zwracałam uwagę, słuchając tych kilku rozmów z Justyną Sobolewską.
Chyba największe wrażenie zrobił na mnie okres wojenny. Jadwiga Stańczakowa, wówczas Strancman, razem z rodzicami trafiła do warszawskiego getta. Byli zamożną rodziną, chociaż jeszcze przed wojną nękaną różnymi nieszczęściami, więc początkowo nie wiodło im się źle. Dzięki małżeństwu ze Zdzisławem Stańczakiem wyszła z getta, potem intuicja kazała jej wyprowadzić stamtąd rodziców, co nie było proste, bo oprócz zwyczajnych trudności musiała pokonać ich opór. Najbardziej przejmujące jest to, co dzieje się potem - ciągłe zmiany adresów z powodu donosów, strach, że na ulicy spotka się kogoś, kto rozpozna i pójdzie na gestapo albo będzie szantażował, ukrywanie się, coraz trudniejsza sytuacja bytowa. Strach i trud. Justyna Sobolewska nie rozpisuje się o tym szeroko, a i tak na mnie te fragmenty zrobiły największe wrażenie.
Druga sprawa, na którą zwróciłam uwagę, to wzrok. Problemy pojawiły się jeszcze przed wojną i z czasem narastały. Zawężało się pole widzenia, wzrok się osłabiał i nie było na to ratunku. W końcu przestała widzieć, ale nigdy się nie poddała, chociaż życie niewidomej osoby nie było, i na pewno nie jest, łatwe. Póki mogła, pracowała jako dziennikarka, potem odkryła świat ludzi niewidomych - język braila, stowarzyszenie, pisma. I właśnie w takich gazetach zaczęła pracować, co wymagało przestawienia się. Korzystała ze społecznych przewodników i przewodniczek oraz lektorek, z niektórymi się przyjaźniła. Czasem rodziło to problemy - zdarzało się, że ktoś zapomniał po nią przyjść i była sama, bezradna w obcym miejscu. Niezręczne było korzystanie z pomocy przewodniczki czy przewodnika, kiedy udawała się na randkę. Generalnie jednak radziła sobie znakomicie, starała się prowadzić normalne życie - dbała o strój, pracowała, działała w rozmaitych stowarzyszeniach, miała liczne grono znajomych i przyjaciół.
Jadwiga pisarka. O pisaniu myślała już przed wojną, potem została dziennikarką, aż wreszcie ośmielił ją Miron. Pisała wiersze, opowiadania, które ukazały się w zbiorze "Ślepak", i krótkie prozy nazwane przez nią prozinkami. Wspólnie z Białoszewskim stworzyła "Dziennik we dwoje". Wydawała, aż przyszły lata dziewięćdziesiąte, bardzo trudne dla polskich pisarzy. Jej książki wychodziły w jakimś małym efemerycznym wydawnictwie, które od dawna nie istnieje. Słaba dystrybucja powodowała, że głównie zalegały w paczkach. Dziś przypomina jej twórczość wnuczka, Justyna Sobolewska. Jadwiga Stańczakowa wychodzi z cienia. W biografii autorka często cytuje wiersze, czasem prozinki. Te pierwsze robią na mnie wrażenie, wobec tych drugich jestem obojętna, ale to oczywiście wyimki. W swojej twórczości nawiązywała do wojny i doświadczeń osoby niewidzącej, ale pisała też o codzienności - chorobie, zachwycie chwilą, przyrodą.
Jadwiga i Miron. To okres jej życia, dzięki któremu o niej usłyszałam, bo widziałam film, o którym wspominałam na początku. Wdarła się do jego kręgu niemal siłą i zostali przyjaciółmi, chociaż nie była to łatwa relacja. Miron dopingował ją do pisania, ale potrafił być krytyczny, wspólnie nagrywali coś, co potem stało się "Dziennikiem we dwoje", i inne materiały. Wyruszali na niesamowite, często nocne, eskapady po mieście, o czym więcej jest w filmie niż w książce. Miron miał w jej mieszkaniu swój pokój. I to jest ta część książki, gdzie chyba najbardziej brakuje mi szerszego tła - opowieści o Mironie Białoszewskim, o kręgu jego znajomych i wyznawców. Może autorka uznała, że dużo na ten temat wiadomo, ale biografia dociera do różnych czytelniczek i czytelników.
Depresja. Nękała ją od lat siedemdziesiątych, wiele razy trafiała do szpitala, niedoskonałe leki coraz słabiej działały. Bała się jej, nie znosiła pobytów w szpitalu, co dla niej, niewidomej, wiązało się z jeszcze większymi utrudnieniami, z jakich człowiek widzący nie zdaje sobie sprawy. Z czasem choroba wracała coraz częściej. Muszę przyznać, że opowieść o tym okresie robiła na mnie o wiele większe wrażenie, kiedy słuchałam tych kilku rozmów z Justyną Sobolewską. Połączona z jej trudnymi doświadczeniami, kiedy w czasie studiów pomieszkiwała z Jadwigą, przygnębiała, w książce nie jest to aż tak bolesny obraz. Ale może inaczej bym go odebrała, gdybym nie wiedziała o tym nic wcześniej.
I ostatnia sprawa, o jakiej chciałabym napisać. Justyna Sobolewska jest wnuczką Jadwigi, bardzo z nią związaną. Pisząc o niej, nie mogła uniknąć opowieści o ich relacji i o procesie powstawania tej konkretnej biografii. Autorka nie chowa się, a nawet się trochę odsłania. I muszę przyznać, że jej obraz dzisiejszy, publiczny bardzo kontrastuje z jej okresem młodzieńczym, zwłaszcza szkolnym. Przygnębia, ale daje nadzieję, że problemy da się zostawić za sobą. Mnie poruszył i jakoś podbudował. Bardzo ciekawa jest opowieść o pracy nad książką - o strachu przed wracaniem do bolesnych wspomnień, o szukaniu materiałów, otwieraniu po raz pierwszy teczek pozostawionych przez Jadwigę, przesłuchiwaniu taśm, o wrażeniu, jakby babcia sama podsuwała jej materiały do swojej biografii.
Ciekawy życiorys, ciekawa, poruszająca, ale jednak podbudowująca, mimo mroków, lektura.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz