Być może nie sięgnęłabym po powieść "Chwile" Andrew O'Hagana
Znak 2024; przełożyła Kaja Gucio), gdyby nie zachwyty w pewnym nieliterackim podcaście, na koniec którego prowadzący i zaproszona osoba polecają jakąś książkę. Ten zwyczaj pojawia się coraz częściej i bardzo mi się podoba. Zachwycał się ktoś bardzo mądry, kto na pewno byle czego nie czyta. A że już wcześniej dobrze słyszałam o tej powieści, ta polecajka przeważyła szalę. Wypadałoby coś napisać o Andrew O'Haganie, ale uważane za szacowne wydawnictwo podaje tylko informację, iż trzykrotnie był nominowany do Bookera, a jakaś nic mi niemówiąca Granta umieściła go na liście najbardziej obiecujących brytyjskich pisarek i pisarzy. Oczywiście muszę uwierzyć, że ta lista owej Granty jest szalenie prestiżowa. Cóż, chętnie dowiedziałabym się czegoś jeszcze o autorze "Chwil".Czy moje oczekiwania zostały spełnione? Czy warto było przeczytać powieść? Nie powiem, że nie, ale uczucia mam mieszane. Tak to zwykle bywa, kiedy spodziewam się wielkiego wow. Były momenty genialne, znakomicie oddające owe ulotne chwile, ale były też fragmenty, które nieco mnie nużyły. Może dlatego, że książka nie do końca wpisuje się w moje zainteresowania, stąd zresztą początkowa rezerwa. Ale po kolei.
Akcja powieści rozgrywa się na dwóch planach czasowych. Pierwsza część to rok 1986 robotnicze przedmieścia Glasgow, czas górniczych strajków, zamykania kopalń i neoliberalnych rządów żelaznej Margaret Thatcher. Głównymi bohaterami książki są dwaj przyjaciele, licealista James, jednocześnie narrator, i kilka lat od niego starszy Tully, który pracuje w jakiejś fabryce. James od jakiegoś czasu mieszka sam, bo jego rodzice po rozstaniu poszli swoimi drogami. Ciepło, którego został pozbawiony, odnajduje w domu przyjaciela. Zawsze może tam wpaść, pogadać, zjeść obiad, a nawet przenocować. Jest jeszcze ktoś, kto dostrzeże wrażliwość Jamesa - to jego nauczycielka literatury, dzięki niej postanowi iść na studia i dostanie się na uniwersytet. Zanim jednak zacznie się jesień, trwa lato swobody. Obaj przyjaciele, którzy uwielbiają kino i cytatami z filmów mogą się swobodnie przerzucać, wybierają się na punkowy festiwal do Londynu. Bo ich największą pasją jest właśnie muzyka. Tully zafundował bilet Jamesowi, bo Tully jest wspaniałym przyjacielem, powszechnie lubianym ziomkiem. Razem z nimi na koncerty wybiera się jeszcze kilku kolegów. To wariacka wyprawa - nie mają załatwionych noclegów, nie znają miasta, z pieniędzmi krucho. Mają jednak nadzieję na wspaniałą zabawę, wzniosłe muzyczne przeżycia, spotkanie jakichś interesujących dziewczyn, alkohol i inne używki. W pierwszej części powieści jesteśmy świadkami przygotowań do wyprawy, a przede wszystkim samego pobytu w Londynie. Dla wszystkich bohaterów będzie to niezapomniane wydarzenie, takie, jakie być może zdarza się raz w życiu, kiedy człowiek jest młody i wydaje mu się, że wszystko przed nim, że jeśli zechce, to marzenia się spełnią, a nic złego go nie spotka. Nie jego. Króluje muzyka, zapomina się o pracy, o prozie życia, o szarej codzienności, o braku perspektyw. Chwilo trwaj.
Jak już wspominałam, ta część budziła moje mieszane uczucia. Ciekawe było tło społeczne, obserwacja rodziny Tully'ego, historia Jamesa. Ot choćby taka refleksja bohaterów.
To oni, socjaliści, wrzucają ludzi do jednego worka i gadają o "ciapatych". Aż mi się niedobrze robi. A żaden nie może się nawet równać ze Steadym. [Steady jest czarny.] Pod żadnym względem. Nie potrafią myśleć tak jak on, nie umieją gotować, nie czytają książek, nie sprawdzają się jako ojcowie ani w ogóle. Biali faceci z klasy robotniczej.
- Masz rację Tully, ale my przecież bronimy robotników.
- Bronię ich praw, a nie uprzedzeń.
Dzieje się już coś, o czym pisał też Didier Eribon w swojej znakomitej książce "Powrót do Reims" - klasa robotnicza skręca na prawo.
Sama wyprawa do Londynu momentami mnie nudziła. Błahe rozmowy, jedna wielka balanga. Ale fragmenty opisujące chwile, kiedy bohaterowie przeżywają ekscytację związaną z koncertem i samo zakończenie pierwszej części książki, kiedy nie mogą zasnąć pełni muzycznych wrażeń, były znakomite. Autorowi udało się oddać te ulotne wrażenia, emocje, szczęście. Nie wiem, czy oddadzą to krótkie cytaty, namiastki dłuższego fragmentu, ale spróbuję.
Pełnia bytu. Kto wiedział, co przyniesie czas i co pokaże życie; byliśmy tam, płynęliśmy w powietrzu bez kompasu. Wznosiliśmy się pod same krokwie i skakaliśmy ramię w ramię. A słowa, które śpiewaliśmy, były głupie i romantyczne, dojrzałe i brytyjskie, stworzone dla młodych o jasnym spojrzeniu.
... zdjął koszulkę i resztę ubrań, a potem zanurkował w basenie. Siedziałem na brzegu i patrzyłem na niego z uśmiechem. Widziałem zarys jego ciała pod wodą, gdy przepływał na drugą stronę. Wynurzył się i zatoczył ramionami kilka kółek.
- Nie daj sobie odebrać wolności, Kluska! - krzyknął. - I właź tutaj.
Zgasiłem światła, a miasto migotało do końca nocy. Woda była zimna, ale zawsze szybko się rozgrzewa, gdy chłopcy są stworzeni ze słonecznego blasku.
Druga część powieści to rok 2017, trzydzieści lat później. James, który mieszka w Londynie, odbiera telefon od swojego najlepszego przyjaciela. Tully ma dla niego przykre wieści i wielką prośbę. A przyjacielowi trudno odmówić. I tu zaczynają się schody. Dla bohaterów i dla mnie. Dlaczego dla mnie? Bo dalsze rozważania wiązałyby się ze spojlerowaniem. Przyznam, że ja wiedziałam, o co Tully poprosi Jamesa i właśnie tej drugiej części powieści byłam najbardziej ciekawa. Tego dylematu moralnego, który stawia przed czytającymi autor. Jak ma zachować się James? Do czego ma prawo Tully? Jak pogodzić to, co chce, z oczekiwaniami Anny, jego partnerki? Czyje zdanie powinien brać pod uwagę James - swojego przyjaciela czy jej? Kto tu wobec kogo powinien wykazać się empatią? Napiszę tylko tyle, że stoję po stronie Tully'ego i Jamesa, ale nie wiem, jak zachowałabym się na miejscu Anny.
Druga część była dla mnie ciekawsza, chociaż i tu nie obyło się bez rozczarowań. Może lepiej by jej zrobiło, gdyby autor bardziej ją skondensował. Miałam wrażenie, że się powtarza, że za długo trwa prezentowanie stanowisk, dyskusje bohaterów, z których żaden nie chce, bo nie może zmienić zdania. I znowu najlepszy okazał się ostatni fragment powieści, kiedy bohaterowie nieuchronnie zbliżają się do tego, czego pragnął Tully. To wspólne przeżywanie chwil, które, tak jak tamte sprzed trzydziestu lat, nigdy się nie powtórzą. Więcej napisać nie mogę.
Dodam na zakończenie, że dużym walorem "Chwil" jest język powieści, szczególnie ten z pierwszej części - potoczny, kolokwialny, chłopacki. Znakomicie oddany przez niezawodną Kaję Gucio.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz