Douglas Stuart "Shuggie Bain"

Kiedy sięgam po książkę, która wywołuje powszechny zachwyt,
budzi się we mnie nieufność i przekora. Najpierw, szczególnie w wypadku powieści, zastanawiam się, czy warto w ogóle ryzykować. Bo czy to zachwyt prawdziwy, czy napędzany marketingiem wydawcy? A może instynkt stadny? Jeśli zachwycają się recenzenckie autorytety, to innym też wypada? Ileż to razy w moich notkach zastanawiałam się, dlaczego mnie nie zachwyca, skoro zachwycać powinno? Ot choćby ostatni przypadek - "Rzeszot" Bartosza Sadulskiego. Przeczytałam bez przykrości, z pewnym zainteresowaniem, ale jakoś geniuszu tej powieści dostrzec nie potrafię. Czy to ze mną coś jest nie tak? No ale do rzeczy, bo nie o "Rzeszocie" mam pisać, a o bardzo głośnej, nagrodzonej w roku 2020 Bookerem debiutanckiej powieści szkockiego pisarza Douglasa Stuarta "Shuggie Bain" (Wydawnictwo Poznańskie 2021; przełożył Krzysztof Cieślik). Sięgnęłam po nią wcale nie dlatego, że tyle się teraz o niej mówi i oczywiście w samych superlatywach, ale ze względu na temat, jaki porusza. Jednak nie ukrywam, że wrzawa, jaka jej towarzyszy, zwróciła na tę książkę moją uwagę. Tym razem jednak przyłączam się do chóru zachwyconych. To rzeczywiście rzecz bardzo dobrze napisana, znakomicie przetłumaczona, ważna, przejmująca, ale właśnie z tego powodu niełatwa. Serce się ściska, łzy napływają do oczu, gula rośnie w gardle. Nie przesadzam. 
 
A wszystko dlatego, że jednym z głównych bohaterów jest biedne, nieszczęśliwe, samotne dziecko, które radzić sobie musi z problemami przerastającymi dorosłych. Przyznam, że niechętnie sięgam po książki opowiadające o tragicznym losie dzieci. Chociaż w literaturze czy kinie  nie unikam trudnych tematów, ten jeden mnie przerasta. Tym razem jednak zdecydowałam się, bo książka Douglasa Stuarta wpisuje się w nurt opowieści o społecznym wykluczeniu, o kosztach związanych z transformacją i restrukturyzacją przemysłu, mówiąc krótko - o biedzie. Chociaż czasem kiedy pojawia się kolejna rzecz z tego nurtu, wzdycham, bo temat jest ostatnio mocno eksploatowany, ale zaraz przychodzi otrzeźwienie. Bo po pierwsze taki jest świat, a po drugie co jest złego w zwracaniu uwagi na problemy biedy i wykluczenia. Tym bardziej jeśli do głosu dochodzą ci, którzy takiego losu zaznali, mówią ze środka, dają świadectwo. To przypadek dwóch Francuzów - Didiera Eribona i jego autobiograficznej opowieści "Powrót do Reims", i Edouarda Louisa ("Historia przemocy", a szczególnie "Koniec z Eddym").
 
"Shuggie Bain" też podobno w jakiejś mierze opiera się na doświadczeniach autora, ale nie jest historią opowiedzianą jeden do jednego. Akcja tej powieści rozgrywa się w szkockim Glasgow i jego najbliższych okolicach w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku, kiedy to liberalny rząd kierowany twardą ręką Margaret Thatcher zamykał nierentowne kopalnie, nie przejmując się losem górników. Mieszkańcy przykopalnianych osad pogrążali się w beznadziei, biedzie, przemocy i alkoholu. Żyli z zasiłków, z tygodnia na tydzień. Odebrano im całą godność. Tytułowy Shuggie, najmłodsze dziecko Agnes Bain, nie jest dzieckiem górnika. Jego ojciec, Shug, pracuje jako taksówkarz, ale razem z matką, starszym bratem Leekiem i siostrą Catherine zamieszkują w jednym z domów w takiej właśnie osadzie pod Glasgow. Wokół straszą pokopalniane hałdy, a, jakby tego było mało, krajobraz jest wyjątkowo brzydki i depresyjny. W poniedziałki i wtorki mieszkańcy osiedla ustawiają się w kolejkach po zasiłek, kobiety, które w rodzinach górniczych nigdy nie pracowały, nadal zajmują się domem i dziećmi, wiele z nich pije, podobnie jak mężczyźni, którzy nie mają zajęcia. Domowa przemoc jest tu codziennością, podobnie jak plotki i zawiść. Nic nie umknie mieszkańcom. Swoje piekło mają też dzieci, które nie przepuszczą nikomu, kto w jakikolwiek sposób odróżnia się od pozostałych. 
 
Ale problemy społeczne to tylko tło, oczywiście istotne. Siłą tej powieści są bogate portrety głównych bohaterów, Agnes Bain i jej dzieci, szczególnie synów, i relacje między nimi. Ponieważ, jak wspomniałam, oni nie są rodziną górniczą, od początku na osiedlu stanowią obcy element, w ogóle tam nie pasują. To działa w obie strony, bo Agnes czuje się kimś lepszym od swoich nowych sąsiadek, a one zarzucają jej, że się wywyższa, że czyha na ich mężów. Jeśli ich kontakty układają się pokojowo, to jest to pokój kruchy i pozorny. Kiedy Agnes zacznie zmierzać ku samozagładzie, zawiść i niechęć wybuchną ze zdwojoną siłą. 
 
Dlaczego matka Shuggiego i Leeka nie pasuje do górniczego osiedla? Bo za wszelką cenę chce trzymać formę - chodzi w szpilkach, dba o wygląd, o fryzurę i makijaż, stara się upiększyć nędzny dom, w którym zamieszkała, a przede wszystkim starannie się wysławia - mówi poprawnym angielskim, a nie, jak jej otoczenie, szkocką odmianą tego języka czy robotniczym slangiem. Tego samego uczy swoje dzieci. To wszystko powoduje, że także i one są wyalienowane, szczególnie najmłodszy Shuggie, ślepo w matkę zapatrzony, grzeczny, przestrzegający zasad, które mu wpaja. Jego kłopoty szkolne wynikają także z tego, że nie rozumie swoich nauczycieli, a kiedy się odezwie, budzi śmiech i drwiny. 
 
Ale to tylko jeden z problemów Shuggiego, jego brata i siostry. To nie z tego powodu serce mi się ściskało. Prawdziwym dramatem tej rodziny jest alkohol. Bo Agnes  jest alkoholiczką. Jej dzieci dźwigają ciężar ponad siły. Mierzą się z biedą, samotnością i strachem o matkę, którą kochają. Szczególnym przywiązaniem obdarza ją Shuggie. Czują się winne, jeśli jej nie upilnują, jeśli pijana zaczyna bełkotać, mówić knajackim językiem, przeklinać, wydzwaniać do swoich byłych i obarczać ich winą za nieszczęścia. Czują się winne, kiedy pijana traci całą godność. Są świadkami scen, których widzieć w żadnym razie nie powinny. Komuś, kto miał szczęśliwe dzieciństwo, kto nie ma takich doświadczeń, trudno zrozumieć, jak można trwać z takim uporem przy matce takiej jak Agnes. Ale przecież w chwilach trzeźwości stara się jak może. Wtedy Shuggie jest szczęśliwy. Przerażające jest to, że jej dzieci są w swoim cierpieniu samotne. Nie mogą liczyć na ojców, na nauczycieli, na sąsiadów ani na opiekę społeczną. Paradoks polega na tym, że gdyby nawet zabrano Shuggiego od matki, on czułby się nieszczęśliwy i tęsknił za nią bardzo. Żeby się ratować, muszą liczyć na siebie i przede wszystkim muszą uciec. Pierwsza zrozumiała to najstarsza Catherine, potem Leek, Shuggie nie zdradził Agnes nigdy.
 
Jak już wspominałam, siłą tej powieści są portrety bohaterów. Autor wnikliwie pokazuje ich rozdarcie, szamotaninę, uczucia, walkę o siebie i powolny upadek. Pokazuje, dlaczego Agnes taka jest. Jej problemem jest niezgoda na świat, na codzienność, chciałaby innego życia, kolorowego u boku księcia z bajki. Tak, z pewnością jest w jej postawie wiele niedojrzałości, ale czy można winić ją za to, że chce żyć inaczej niż rodzice i wszyscy wokół? Cenę za jej wybory, decyzje, a przede wszystkim chorobę, płacą dzieci, szczególnie Leek i Shuggie. Obaj są postaciami tragicznymi. A ten ostatni podwójnie. Bo jest inny, sam dostrzega, że coś z nim nie tak. Dlatego czuje się winny, bo wydaje mu się, że to jedna z przyczyn problemów jego matki.
 
Ta powieść przygniata. Tym bardziej, że czytelnik nie znajdzie pociechy takiej jak w książkach wspomnianych już w tej notce Eribona i Louisa. Ponieważ są to opowieści autobiograficzne, wiemy, że im się udało. Czy uda się Shuggiemu i Leekowi? 
 
Pisząc o powieści Stuarta, nie sposób nie przywołać "Mireczka. Patoopowieści o moim ojcu" Aleksandry Zbroi, o której jakiś czas temu pisałam. To też przejmująca, ściskająca za gardło historia dziecka wychowywanego w rodzinie z problemem alkoholowym, historia autorki.
 
Na koniec muszę wspomnieć o jeszcze jednej sile książki Stuarta. To język - zróżnicowany jak zróżnicowani są bohaterowie, a w narracji finezyjny. Dzięki tłumaczowi, Krzysztofowi Cieślikowi, możemy się w polskim wydaniu tą różnorodnością cieszyć. Warto poszukać jakiejś rozmowy z autorem przekładu, który opowiada, z jakimi dylematami musiał się mierzyć, aby oddać te językowe różnice. 
 
PS. Nie mogę darować sobie jednej złośliwości pod adresem ... wielbionej Eleny Ferrante i jej neapolitańskiego cyklu. O tym, że bohaterowie tamtych powieści mówią różnym włoskim, dowiadujemy się ... od narratora. Nigdy nie zrozumiem zachwytów nad "Genialną przyjaciółką" i jej kontynuacjami. Ale o tym już  pisałam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty