"Pra. Iwaszkiewiczowie. Opowieść o rodzinie" (Marginesy 2021)
Na wszelki wypadek zacznę od autorki, bo warto. Ludwika Włodek jest prawnuczką Jarosława Iwaszkiewicza. Jej ojciec, Maciej, był synem Marii, jednej z dwóch córek pisarza. Autorka miała cztery lata, kiedy najpierw zmarła jej prababcia Anna Iwaszkiewicz, przez bliskich nazywana Hanią, a cztery miesiące później pradziadek Jarosław. Wtedy zgodnie z wolą pisarza zapadła decyzja o przekształceniu Stawiska, domu Iwaszkiewiczów, w muzeum, co oznaczało, że rodzina musi się z nim rozstać. O tym, jak trudne to było, opowiada autorka w ostatnim rozdziale swojej książki. Wyjaśnia też, jaką dalekowzrocznością wykazał się jej pradziadek, upierając się przy tym. Jakie prawdopodobnie byłyby losy Stawiska, pokazuje przypadek Kossakówki, domu Kossaków, który jeszcze do niedawna pozostawał w rękach rodziny. Z braku pieniędzy popadł w ruinę, dopiero teraz jego przyszłość rysuje się w jaśniejszych barwach. Też powstanie tam muzeum. Ale chciałam jeszcze na chwilę wrócić do autorki. Otóż "Pra" nie jest jedyną książką w dorobku Ludwiki Włodek. Mało tego - trzy pozostałe to reportaże, które nie mają nic wspólnego z historią jej sławnej rodziny, a pozostają w mniejszym lub większym stopniu zgodne z jej zawodowymi zainteresowaniami. Wymienię te tytuły, bo po pierwsze warto je przeczytać, a po drugie chcę oddać sprawiedliwość autorce i pokazać, że ma swój dorobek, a sensu jej życia nie stanowi odcinanie kuponów od faktu, że jest prawnuczką sławnego pisarza. Te książki to: "Wystarczy przejść przez rzekę", reportaże z Azji Środkowej, z krajów dawnego ZSRR, "Cztery sztandary jeden adres" opowieść o powikłanej historii Spisza zainspirowana drewnianym domem w Rzepiskach, który kupiła młodsza córka Jarosława Iwaszkiewicza, Teresa, i "Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji". Tej ostatniej jeszcze nie czytałam, ale mam ją już od dawna w moim czytniku. Ludwikę Włodek można też usłyszeć w mediach, przynajmniej w radiu, którego słucham, jak komentuje problemy krajów Azji Środkowej, Afganistanu, czasem Francji. No a teraz pora, aby opowiedzieć o książce.
Zgodnie z tym, co zapowiada tytuł, nie jest to biografia pisarza. To opowieść o ogromnej rodzinie, a właściwie o dwóch, i o Stawisku, domu, w którym Iwaszkiewiczowie zamieszkali jakiś czas po ślubie i który zawsze gromadził licznych krewnych, a w czasie wojny był schronieniem dla wojennych rozbitków, także żydowskich. Napisałam, że to opowieść o dwóch rodzinach. Tą drugą są zamożni przemysłowcy Lilpopowie, bo Anna, żona Jarosława Iwaszkiewicza, była córką Stanisława Wilhelma Lilpopa założyciela miasta-ogrodu, Podkowy Leśnej. Stawisko to prezent dla córki i jej własność. Kto nie zna rodzinnych koneksji, może się zdziwić, że Lilpopowie krzywo patrzyli na związek Anny z ubogim pisarzem, którego rodzina po pierwszej wojnie musiała opuścić swoje majątki na Ukrainie, dodajmy - nie tak znów wielkie. Czas pokazał, jak bardzo się pomylili. To Jarosław musiał sprzątać po zarządcy ustanowionym po śmierci Stanisława Lilpopa i podźwignął Stawisko, a potem je utrzymywał dzięki dochodom ze swojej twórczości.
Ludwika Włodek opowiada o historii obu rodzin, o czasach wojennych, o swojej babci Marii i jej siostrze Teresie, osobny rozdział poświęca prababci Annie, jeszcze inny zwierzętom, które zawsze były bardzo ważne na Stawisku. Pisze też o innych krewnych, tych ze starszego pokolenia i kolejnych, młodszych. To nagromadzenie postaci sprawia, że czasem mieszają się imiona i nazwiska, nie zawsze da się zapamiętać, kto był kim, ale nie odbiera przyjemności czytania. Ta książka ma urok rodzinnych opowieści. Wiele tu anegdot, zabawnych historii, barwnych postaci. Jak pisze autorka - dzięki tym historiom, które poznała z opowieści babci Marii, jej siostry Teresy, ojca Maćka, ciotek, wujków, a nawet osób spoza rodziny, ale związanych ze Stawiskiem, w jej pamięci żyją ci wszyscy, których nie zdążyła poznać albo znała słabo, bo zmarli, kiedy była dzieckiem. Jestem przekonana, że wielu czytelników zna to z własnych domów. Ja w każdym razie tak.
Ale ta książka to nie tylko przyjemne wspomnienia i barwne anegdotki. I nie tylko dlatego, że, jak w każdej rodzinie, wiele było momentów dramatycznych i trudnych. Choćby losy starszego brata Jarosława Iwaszkiewicza, który razem z żoną i dziećmi pozostał na Ukrainie po rewolucji i do Polski wrócił znacznie później. Autorka pisze też szczerze o sprawach, które rodziny chętnie zamiatają pod dywan. O matce Anny, która porzuciła męża i dziecko dla innego mężczyzny. O babci Marii, która niewiele czasu poświęcała swoim dzieciom. Podrzucała je w różne miejsca niczym kukułcze jaja. O trudnych relacjach między członkami rodziny, wzajemnych żalach i pretensjach. O romansie Jarosława Iwaszkiewicza z PRL-owską władzą. I wielu innych sprawach. Obala też niektóre mity, czasem zabawne, czasem mniej. Na przykład ten o kuchni na Stawisku - jedzenie było tam najczęściej niesmaczne. Czy inny o zamożności rodziny - od wojny stale borykali się z problemami finansowymi. Utrzymanie takiego domu i tylu domowników to sprawa niełatwa.
Ludwika Włodek pisze też o tym, jak silny był związek jej pradziadków, co może trudno zrozumieć - przecież Anna wiedziała o homoseksualności swojego męża i jego kochankach. Mimo tego spędzili tyle lat ze sobą, a Jarosław mocno przeżył śmierć żony i umarł cztery miesiące po niej, bo nie znalazł już w sobie woli życia. Ich historia dowodzi, że nic nie jest czarno-białe i ludzie różnie układają relacje między sobą. Z dzisiejszej perspektywy dziwić może, że autorka niewiele pisze o homoseksualności swojego pradziadka. Nie ukrywa jej, ale nieuważny czytelnik może nie zwrócić uwagi na tych kilka informacji na ten temat. We wstępie napisanym do drugiego wydania przyznaje, że dziś poświęciłaby tej sprawie więcej miejsca. Mimo tego książkę warto przeczytać. Mnie sprawiła dużą przyjemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz