Ludwika Włodek "Cztery sztandary, jeden adres"

Miłośników odkrywania białych plam, zwiedzania terra incognita, dowiadywania się czegoś nieoczywistego o czymś, co wydawało się dotąd oczywiste i nieskomplikowane, namawiam, aby koniecznie sięgnęli po reporterską książkę Ludwiki Włodek „Cztery sztandary, jeden adres” (Wydawnictwo Literackie 2017). Ponieważ, jak to czasem bywa, nie od razu po skończeniu lektury udało mi się, coś o niej napisać, z konieczności, bo pamięć i emocje już nie tak świeże, wpis będzie krótki i może trochę powierzchowny. Mimo wszystko chciałam koniecznie zwrócić na ten reportaż uwagę.

Autorka zaprasza czytelnika do zgłębienia skomplikowanej historii Spisza, poznania jego mieszkańców i ich kultury, ale przede wszystkim próbuje odpowiedzieć na kilka pytań. Czyj jest Spisz – polski czy słowacki? Kim są Spiszacy – Polakami, Słowakami, a może Rusinami? A gdzie Węgrzy i Cyganie? A Niemcy sprowadzeni tam w XIII wieku? A Wołosi, którzy osiedlali się na Spiszu dwa  wieki później? A Żydzi, którzy do drugiej wojny też tam żyli? Ktoś taki jak ja, dla kogo nazwy Niedzica, Jurgów, Frydman, Łapsze, Kieżmark, Lubowla, Lewocza i Spisz niekoniecznie oznaczały jedno, dzięki książce Ludwiki Włodek otworzy oczy ze zdumienia i będzie miał poczucie, że wkracza na zupełnie nieznany dla siebie teren.

Skomplikowana historia powodowała, że Spisz kilkakrotnie w ciągu wieków zmieniał przynależność państwową, był dzielony pomiędzy różne państwa, wielokrotnie dokonywano korekty granic. To wszystko sprawiło, że ci, którzy tam mieszkali, a to ulegali madziaryzacji, a to słowakizacji albo musieli dokonywać wyboru, gdzie chcą mieszkać – w Polsce czy na Słowacji, co niekoniecznie oznaczało, że czuli się Polakami lub Słowakami. Szczególnie zmiany granic po pierwszej i drugiej wojnie światowej sprawiały, że dzielono gospodarstwa i rodziny. Autorka pokazuje, jak wszystko jest ulotne, jak często decyduje przypadek. To, kim Spiszak się czuł, zależało choćby od wyboru szkoły, w której uczono albo po węgiersku, albo po słowacku, albo po polsku. Dlatego dzieliły się rodziny, bywało, że jeden syn czuł się Słowakiem, drugi Polakiem. Potrzeba określania swojej narodowości zaczęła pojawiać się dopiero w dziewiętnastym wieku i później wraz z procesami, jakie toczyły się w całej Europie. Na Spisz przybywali tak zwani budziciele, którzy krzewili wśród miejscowych polskość albo słowackość czy węgierskość. Ludwika Włodek sporo miejsca poświęca najnowszej historii i pokazuje walkę o Spisz Polaków i Słowaków. Nie ucieka od niezbyt chlubnych kart naszej przeszłości, pisze o wykorzystaniu przez Polskę sytuacji i zajęciu części spornych terenów po traktacie monachijskim w 1938 roku. Pokazuje, jak na ziemiach przygranicznych niesnaski narodowościowe są żywe do dziś.

Ale „Cztery sztandary, jeden adres” to nie podręcznik do historii. Ta książka jest przede wszystkim opowieścią o ludziach, niezwykle barwną i zajmującą. Poznamy między innymi historię rodzin, które były właścicielami zamków w Lubowli i w Niedzicy oraz wielu innych ciekawych postaci związanych ze Spiszem. Ludwika Włodek pisze też o tym, jak dziejowe zawieruchy burzyły spokojne życie zwyczajnych ludzi. Opowiada o Żydach, którzy kiedyś żyli na Spiszu, a których już tu nie ma, i o Niemcach wysiedlanych po drugiej wojnie. O zsyłkach na Syberię po wkroczeniu Armii Czerwonej i prześladowaniach w komunistycznej Słowacji. Próbuje dociec, jakim cudem na Spiszu zachowała się do dziś jedna niemiecka wieś. Sporo miejsca poświęca Cyganom mieszkającym na Słowacji w miejscach, których nie da się nazwać inaczej niż getta. Pisze o księżach, którzy z nimi pracują, i o skomplikowanych problemach społecznych.

Po prostu jest to książka pasjonująca i naprawdę warto po nią sięgnąć.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty