Kiedy tylko zobaczyłam zapowiedź tej książki, od razu wiedziałam, że ją przeczytam. Niezależnie od tego, czy będzie się o niej mówiło, czy nie, niezależnie od recenzji. Odkąd przeczytałam "Jakbyś kamień jadła" Tochmana, wstrząsającą książkę o wojnie w Bośni, nie mogę wyrzucić z pamięci bałkańskiego konfliktu. To prawda, że od tamtych zdarzeń minęło dwadzieścia lat, szmat czasu, zapomnieliśmy, szybko, za szybko, czas zagoił rany (czy na pewno?). A jednak powinniśmy pamiętać. Tamta wojna jest jak memento, bo wydarzyła się, kiedy syta Europa myślała, że wojny jej nie dotyczą. Jeśli się zdarzają, to gdzieś bardzo daleko. Tak daleko, że aż trudno w nie uwierzyć. A tu proszę, na naszych oczach, niemal w środku naszego cywilizowanego kontynentu, walki, oblężenie, uciekinierzy, ludobójstwo, cierpienie, śmierć, ludzkie dramaty, sąsiad zabija sąsiada. Dzisiaj czyta się książkę Barbary Demick "W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy" (Czarne 2014; przełożyła Hanna Pustuła-Lewicka) z dreszczem przerażenia. Kiedy patrzy się na Ukrainę i na to, co się zdarzyło na Krymie, nie sposób uciec od świadomości, że niemożliwe może się ziścić. Wszystko znowu okazuje się kruche, zmienne, niepewne, po raz kolejny uświadamiam sobie, że nic nie dano nam na zawsze. Nie, nie jestem panikarą, jakoś nie wierzę w najgorszy obrót wydarzeń, ale trudno uciec od takich przemyśleń. Mam jeszcze jedną gorzką refleksję. Być może ceną europejskiego spokoju, jest opuszczenie Ukrainy. Tak jak przed laty świat zostawił Bałkany, co dobitnie przypomina poruszająca książka amerykańskiej dziennikarki. Czas już najwyższy o niej opowiedzieć.
"W oblężeniu" to książka-świadectwo, to reportaż z piekła. Barbara Demick, amerykańska dziennikarka, odwiedzała oblężone Sarajewo kilkakrotnie, za każdym razem spędzając w nim kilka miesięcy. Początkowo, jak inni korespondenci, mieszkała w hotelu, potem przeniosła się na ulicę Logaviną, dzieląc swój los z jej mieszkańcami. Na pewno było jej łatwiej niż im. Przede wszystkim zawsze mogła opuścić oblężone miasto. Miała swoje amerykańskie pieniądze, za które kupowała na targu produkty luksusowe, miała też kuloodporną kamizelkę zapewniającą jakąś osłonę. Ale przecież to jej zawdzięczamy opowieść o oblężonym mieście i jego mieszkańcach. To dzięki niej możemy poczuć niemal na własnej skórze koszmar wojny. Zrozumieć, że to działo się naprawdę, tak niedawno, w Europie. To nie był film, to nie była gra, tak wyglądało życie sarajewian od kwietnia 1992 roku do lutego 1996. Ta książka ma siłę dokumentu, nie ma w sobie nic z sensacji. Myślę, że swoją moc rażenia zawdzięcza temu, że reporterka skupiła się na pojedynczym człowieku. To stara prawda, że wiadomość o setkach, tysiącach czy milionach zabitych nie robi takiego wrażenia, jak informacja o pojedynczej śmierci. Barbara Demick pisze o ludziach z ulicy Logavinej, ludziach, których poznała. Mieszkańcach zabytkowych willi i nowych bloków. Wykształconych i prostych, starych i młodszych, dorosłych i dzieciach. Śledząc wojenne losy kilkunastu rodzin, jesteśmy w środku oblężonego miasta, na które bezustannie spadały pociski serbskiej artylerii rozmieszczonej na otaczających je pięknych wzgórzach. Miasta terroryzowanego przez snajperów (stąd słynna aleja snajperów). Miasta, w którym ludzie głodowali, żyli bez prądu, gazu i wody, a aby przetrwać kolejne mroźne zimy, palili w prowizorycznych piecach, czym popadło (najpierw drewnem z ogrodów, parków i wzgórz, potem meblami, książkami, ciuchami). Barbara Demick opowiada o oblężeniu metodycznie: rok po roku, temat po temacie. Zaczyna od początku. A ten był taki jak zwykle: nikt nie wierzył, że coś się zdarzy. Każdy lekceważył niebezpieczeństwo, wypierał je. Potem pisze o uchodźcach, wojennych sierotach, śmierci, codziennej ekwilibrystyce ( pytanie, jak żyć nabiera w wojennych warunkach szczególnej mocy), dorastaniu, skomplikowanych problemach narodowościowych i religijnych (skomplikowały się w czasie wojny, wcześniej nie miały znaczenia), ucieczkach z oblężonego miasta, walce, przystosowaniu i utracie nadziei, a wreszcie o interwencji, w którą już nikt w mieście nie wierzył. Szczególnie gorzkie są właśnie partie książki opowiadające o tym, jak świat zostawił Sarajewo (i Bośnię). Poza pomocą humanitarną, marnymi racjami żywnościowymi, siłami ONZ-etu, które okazały się zupełnie bezradne, zapewnieniom o solidarności, nie miał nic do zaoferowania. Musiały zginąć setki tysięcy, musiała się zdarzyć Srebrenica, żeby wreszcie świat przypomniał sobie o Sarajewie i Bośni. Kiedy czytałam tę książkę, stale towarzyszyła mi myśl: jak czują się Serbowie, którzy ostrzeliwali miasto? Z bliska, bez skrupułów, widząc ludzi, do których mierzą, jak na dłoni. Jak czuli się wtedy? Co sobie, do cholery, myślą tacy ludzie? Jak z tym żyją? I jeszcze jedna myśl, taka jak zawsze: jak można przeżyć takie piekło i jak udaje się dalej trwać, budować na nowo?
Wojna skończyła się, minęła, nie pamiętamy już o niej. Sarajewianie nadal kochają swoje miasto, które jakoś podźwignęło się z ruin. Ale taka tragedia niesie za sobą konsekwencje. Nie tylko wojenną traumę. Nie tylko skomplikowany, niesterowny układ polityczny, którego efektem jest rozbudowana biurokracja nie pozwalająca Bośni i Hercegowinie normalnie się rozwijać (sporo na ten temat mówiło się ostatnio przy okazji zamieszek). Ale przede wszystkim wyostrzenie kwestii narodowościowych i religijnych, które dawniej nie miały tak wielkiego znaczenia. Świetnie pokazuje to film Jasmili Zbanic "Jej droga". Przy okazji przypominam o poruszającej "Grbavicy", też w jej reżyserii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz