Zanim po raz już trzeci na jakiś czas (jak długi?) pożegnałam się z kinem, udało mi się wybrać aż na dwa filmy. Najpierw na brytyjski "Amonit" w reżyserii Francisa Lee z Kate Winslet w roli głównej, a dosłownie rzutem na taśmę ostatniego dnia przed zamknięciem obejrzałam przedpremierowo "Nomadland". Czujnie kupiłam bilet na piątek.
Pewnie nie wybrałabym się na "Amonit", gdyby nie bardzo dobra recenzja w jednym z opiniotwórczych tygodników. W natłoku filmów, jakie pojawiły się po otwarciu kin, trzeba było wybierać. No ale poszłam, zobaczyłam i nie żałuję, chociaż nie jestem bezkrytyczna. Moja pierwsza wątpliwość, a może nieufność, wzięła się z tego, że kiedy przed jednym z seansów obejrzałam zwiastun, pomyślałam sobie, że po znakomitym "Portrecie kobiety w ogniu" Celine Sciammy zapanowała moda na kostiumowe filmy o miłości dwóch kobiet. W kolejce czeka jeszcze jeden - amerykański "Świat, który nadejdzie", wiem, bo też widziałam zwiastun. Nic dziwnego, że rodzi się obawa o wtórność. No bo chociaż za każdym razem kim innym są bohaterki, inne jest miejsce i czas, to jednak istota pozostaje ta sama - nieoczekiwane uczucie, jakie rodzi się pomiędzy dwiema kobietami w czasach, kiedy taka miłość była nie tylko nie do pomyślenia, ale w niektórych krajach karana. W "Portrecie kobiety w ogniu" bohaterką była malarka, której zlecono namalowanie młodej kobiety, w "Amonicie", którego akcja rozgrywa się mniej więcej w połowie XIX wieku, też mamy kobietę niezależną - to Mary Anning, paleontolożka, która na własną rękę szuka skamielin, a potem pieczołowicie czyści je i zabezpiecza. W swoim środowisku nie jest anonimowa, cieszy się uznaniem. Jeden ze znalezionych przez nią okazów eksponowany jest w muzeum. Jak się okazuje, to postać autentyczna, ma na swoim koncie kilka ważnych odkryć, położyła podwaliny pod rozwój wczesnej paleontologii. Autentyczną postacią jest też druga bohaterka, Charlotte Murchison, również parająca się paleontologią i geologią. Scenariusz został zainspirowany ich przyjaźnią, natomiast uczucie, jakie rodzi się między nimi, jest fantazją twórców filmu. To, co sprawiło, że "Amonit" oglądałam z zainteresowaniem, to sceneria i nastrój. Piękne, ale jednocześnie groźne, wybrzeże w okolicy angielskiego Lyme (Właśnie sprawdziłam, że przynajmniej współcześnie ta miejscowość nazywa się Lyme Regis.). Targane porywistym wiatrem plaża, morze i skaliste klify, w których kryły się skamieliny. (Jak czytam, do dziś ta okolica jest z nich znana.) Wąskie uliczki miasteczka. Ciasny, pozbawiony wygód, surowy, zimny, nie tylko dosłownie, domek, gdzie Mary mieszka razem ze starą matką, którą utrzymuje, sprzedając kamienie i drobne skamieliny. Kiedy patrzyłam, jak kuli się w łóżku nakryta po czubek nosa, sama czułam zimno. Gdy wbrew swojej woli zaopiekuje się chorą Charlotte, musi odstąpić jej swoje łóżko, a sama będzie spała na krześle. Podobnie pokazywana jest również ona - czas, surowe warunki i praca odcisnęły na niej swoje piętno. Kamera pokazuje zmarszczki, potargane włosy, prostą, zniszczoną od ciągłego używania suknię. Mary jest oschła, niezbyt sympatyczna, potrafi odburknąć, rzadko się uśmiecha. Skamieliny to jej pasja. Jest kobietą niezależną, która zajmuje się dziedziną zdominowaną przez mężczyzn, wywodzi się z prostej rodziny. Niewiele o niej wiem, poza notką w Wikipedii, ale wyobrażam ją sobie trochę jak Mary Wollstonecraft sportretowaną w świetnej książce Charlotte Gordon "Buntowniczki. Niezwykłe życie Mary Wollstonecraft i jej córki Mary Shelley". Pewnie też byłaby znakomitą bohaterką biografii. Cierpiąca na melancholię Charlotte jest jej przeciwieństwem - młodsza, zamożna, wywodzi się z innego środowiska. A jak wypada historia miłosna - zasadniczy temat filmu? Trudno powiedzieć, aby mnie jakoś specjalnie poruszyła czy wzruszyła. Przynajmniej do pewnego momentu toczy się według przewidywalnego schematu, dlatego rzeczywiście może wydać się wtórna wobec historii opowiedzianej w przywoływanym przeze mnie "Portrecie kobiety w ogniu". Mimo tego nie żałuję, że "Amonit" obejrzałam, chociaż moim zdaniem ten pojedynek bez wątpienia wygrywa film Celine Sciammy, bo ma znacznie więcej warstw, daje większe pole do rozmaitych interpretacji, ale przede wszystkim to czysta filmowa poezja. Nie wykluczam jednak, że szerszej publiczności bardziej spodoba się "Amonit".
Na "Nomadland" czekałam z niecierpliwością, ale jednocześnie z obawą. Inspiracją dla niego była znakomita reporterska książka pod tym samym tytułem autorstwa Jessici Bruder. Stąd ciekawość. Ale jednocześnie bałam się, czy film nie wypaczył opowiedzianej w reportażu historii, czy nie nadał jej pozytywnego wydźwięku, czy nie skończy się aby happy endem. Niby liczne nagrody, w tym dwa Złote Globy i szczególnie Złoty Lew w Wenecji, równie liczne nominacje, do Oskarów, do Bafty, i znakomite recenzje dawały jakąś gwarancję, że nie mam się czego obawiać, ale kto to wie. Początkowo trudno było mi zapomnieć o książce. Oglądając, stale miałam ją w pamięci, dopiero później udało mi się spojrzeć na ten film jak na niezależny byt. W końcu to nie ekranizacja powieści, a inspiracja książką non fiction i problemem w niej pokazanym. Dlatego może lepiej najpierw obejrzeć "Nomadland", a potem sięgnąć po reportaż Jessici Bruder, która problem z oczywistych względów traktuje znacznie szerzej i wnikliwiej? Przecież film z konieczności musi operować skrótem. Przeniesiony na ekran "Nomadland" staje się obrazem autonomicznym, inaczej zostają rozłożone akcenty. Przede wszystkim zyskuje znakomitą bohaterkę - Fern, graną świetnie przez Frances McDormand. Kobietę silną, niezależną, która postanawia wieść życie współczesnego nomady, kiedy miasteczko, gdzie ona i jej nieżyjący już mąż spędzili swoje życie, przestało istnieć, bo w wyniku recesji zlikwidowano fabrykę nadającą sens jego istnieniu. Jednym słowem była to miejscowość, jakie powstawały przy dużym zakładzie pracy. Kiedy jej świat się kończy, Fern kupuje używany van i własnoręcznie przysposabia go do mieszkania, zabiera trochę pamiątek i najpotrzebniejsze rzeczy, jakie jej zostały, i wyrusza w drogę za pracą. Podobnie jak tysiące innych Amerykanów, najczęściej emerytów, którzy w wyniku kryzysu z 2008 roku stracili domy, mieszkania i oszczędności. Pracują w Amazonie, przy zbiorze buraków, latem na kempingach w parkach narodowych. O tym jest książka i to pokazuje film. Bez specjalnych upiększeń, ale nie tak ostro. Cóż, oglądając "Nomadland" można uwierzyć, że takie życie to wybór, bo jest ucieczką od zobowiązań, w jakie zostajemy z czasem wtłoczeni, i daje wolność. Tymczasem najczęściej to po prostu konieczność. Owszem w vanie jest zimno, problemem jest utrzymanie higieny i załatwianie potrzeb fizjologicznych, praca jest brudna, często niewdzięczna, ciężka, szczególnie ta przy burakach. (Bo Amazon został potraktowany dziwnie łagodnie. Czyżby dlatego, że pojawia się z nazwy?) Ale w pewnym momencie okazuje się, że główni bohaterowie filmu nie są w sytuacji bez wyjścia, bo mają bliskich, u których mogą zamieszkać i to wcale nie w jakiejś przysłowiowej komórce pod schodami. Dlaczego Fern nie chce skorzystać z takiej możliwości? Tego możemy się tylko domyślać, przyczyn jest zapewne kilka. Na pewno jedna to jej niezależność. Kontrastem dla niewesołej rzeczywistości są niesamowite krajobrazy, przestrzenie, jakie pokonuje Fern i jej podobni. Z tych oszałamiających urodą miejsc można czerpać radość, można zachwycić się pięknem pustyni, skał, sekwoi w parku narodowym, wybrzeża targanego wiatrem i spowitego mgłą. Dlaczego w takim razie mimo przestawienia akcentów zgadzam się na ten film, ba, muszę przyznać, że rzeczywiście jest bardzo dobrze zrobiony? Bo dla mnie tak naprawdę jest to opowieść o stracie i o samotności. Stracie miejsca, które się kochało. Chociaż niekoniecznie było piękne, ale łączą się z nim najlepsze wspomnienia - bo przecież Fern mieszkała tam ze swoim ukochanym mężem, miała przyjaciół i znajomych. Myślę, że jej nomadyczne życie jest jednocześnie procesem godzenia się z tą utratą, próbą stworzenia czegoś nowego. Skoro nie ma już tego miejsca i nie ma już człowieka, z którym się je dzieliło, to nie warto się zakorzeniać gdzieś indziej, jedynym lekarstwem jest droga. Drugim tematem filmu, jak już wspominałam, jest samotność. Chociaż są chwile, kiedy nomadzi stacjonują w grupie, kiedy sobie wzajemnie pomagają, udzielają rad, to w drodze każdy jest sam. Dojmująca samotność wielokrotnie bije z ekranu. Może i ona jest wyborem Fern? Przynajmniej na tym etapie jej życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz