"Portret kobiety w ogniu"

Właściwie wcześniej nie zamierzałam oglądać "Portretu kobiety w ogniu" Celine Sciammy. Zapowiedź tego filmu widziałam w moim ulubionym kinie od dawna, wielokrotnie też przed różnymi seansami oglądałam trailer. Raz, że nie przepadam za kinem historycznym, dwa, że nie wiem, dlaczego byłam przekonana, że to filmowa konfekcja. Dopiero ostatnio, kiedy zaczęły pojawiać się bardzo dobre recenzje, ugięłam się i poszłam. I nie żałuję, bo obejrzenie "Portretu kobiety w ogniu" to ogromna przyjemność. Na szczęście nie sprawdziły się moje obawy - przeciwnie to nie jest film dla masowej widowni. Na ekranie oglądamy właściwie przez większość czasu tylko trzy aktorki, akcja toczy się wolno, słów też nie pada jakoś nadmiernie dużo, a kamera skupia się często na detalach - fałdach sukni, ułożeniu dłoni, twarzy wydobytej z ciemności i wielu innych. Ale kiedy bohaterki wychodzą na spacer, kąt widzenia rozszerza się - oglądamy surowy, piękny krajobraz Bretanii, wzburzone morze, klify, łąki. Równie nastrojowe są obrazy wnętrz dość ponurej rezydencji, pustej, zimnej, z której bujne towarzyskie życie już dawno wyparowało. Teraz po większości wielkich pomieszczeń hula przysłowiowy wiatr. Wielkim atutem tego filmu są piękne zdjęcia, które często przypominają obrazy. Jeśli tak jest, to pewnie nieprzypadkowo, bo Marianne, jedna z dwóch głównych bohaterek, przybywa do tej rezydencji, aby namalować portret Heloizy. Portret, który ma trafić do Mediolanu w ręce mężczyzny, za którego młoda kobieta ma zostać wydana za mąż. Tak to się kiedyś odbywało. Film jest opowieścią o powstawaniu tego obrazu. Oczywiście to wielkie uproszczenie, bo najważniejsze jest to, co się dzieje pomiędzy Marianne i Heloizą. 


Napisałam najważniejsze, ale to nadal niecała prawda o "Portrecie kobiety w ogniu". Rzeczywiście jest to love story, melodramat o zakazanej miłości dwóch kobiet, ale przecież nie tylko. Ten film jest znacznie bogatszy. To także opowieść o losie kobiety, która w tamtych czasach, a jest rok 1770, skazana była albo na zaaranżowane małżeństwo, albo na wegetację w domu kogoś z najbliższej rodziny, albo na los guwernantki, wcale nie taki różowy, albo na klasztor. Paradoksalnie to ostatnie rozwiązanie wcale nie musiało być najgorsze. Jak mówi Heloiza, jest tam biblioteka, można słuchać muzyki, można śpiewać, grać. Zamknięcie za murami klasztoru daje więc pewien rodzaj wolności. Bo tylko wyjątkowe kobiety, takie jak Marianne, stać na komfort samodzielności, życia bez mężczyzny, zarabiania na siebie. Ale Marianne jest córką malarza, możemy się domyślać, że była wychowywana inaczej. Gdybym nie była świeżo po lekturze znakomitych "Buntowniczek" Charlotte Gordon, opowieści o dwóch niezwykłych kobietach, Mary Wollstonecraft i jej córki, Mary Shelley, pomyślałabym, że bohaterki filmu są zbyt współczesne, że taki los jak Marianne był wtedy niemożliwy, że kobieta nie mogła być tak świadoma swoich pragnień jak Heloiza. No ale wiem, że i wtedy były kobiety, które próbowały żyć po swojemu. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do historii Marianne, której droga życiowa nie wydaje się być okupiona jakimiś wielkimi wyrzeczeniami. Jeszcze raz powołam się na "Buntowniczki" - w tamtych czasach samodzielność była wyzwaniem rzuconym światu, wymagała wielkiego hartu ducha, bo łączyła się ze skandalem i ostracyzmem. No ale "Portret kobiety w ogniu" to film bardzo poetycki, zbudowany na metaforze, a nie kino społeczne czy historyczne w dosłownym sensie tego terminu. 


Kolejnym tematem filmu jest kobieca solidarność. Trzecią bohaterką jest Sophie, młoda służąca. Między kobietami rodzi się więź, bo przyjaźń to w tym wypadku za duże słowo. Marianne i Heloiza pomagają jej w kłopocie, bo same są świadome, że podobny los mógłby spotkać każdą z nich. Taka historia to wtedy, ale przecież i dzisiaj, przydarzała się kobietom bardzo często. Jest w tym filmie piękna, poetycka, niekoniecznie realistyczna scena spotkania grupy kobiet. Nie chcę pisać więcej, aby nie zdradzać za wiele. Zresztą to nie jedyna scena metaforyczna, o wielkiej mocy, urodzie, sile przekazu.


No i jeszcze coś. Gra z mitem o Orfeuszu i Eurydyce, który staje się tu metaforą melodramatycznej miłości Marianne i Heloizy. Dlaczego Orfeusz odwrócił się i spojrzał na Eurydykę? Dlaczego nie wytrzymał i stracił ją na zawsze? - zastanawiają się bohaterki filmu. Bo tak za nią tęsknił, bo tak bardzo chciał ją już zobaczyć. Ale Marianne i Heloiza udzielają dwóch innych odpowiedzi. Jedna dotyczy artysty, którym był przecież Orfeusz, druga Eurydyki, która w takim ujęciu staje się pełnoprawną bohaterką mitu. Kto nie widział, niech ogląda uważnie, aby nie utracić tych kwestii, bo obie odpowiedzi rymują się oczywiście z historią Marianne i Heloizy. Mimo że film ma ramy melodramatu, to jest to opowieść krzepiąca. Nie żałuj, zapamiętaj. - to dosłownie zacytowane słowa jednej z bohaterek, chyba Marianne. Wciąż je słyszę, bo wydały mi się bardzo ważne, krzepiące właśnie. Oczywiście kiedy się nad nimi zastanowić, nie wydają się jakoś szczególnie odkrywcze, ale często zapominamy o tej prostej prawdzie, która może być pocieszeniem w naszych małych i wielkich dramatach.

Piękny film. Kiedy wpisałam jego tytuł w wyszukiwarkę, mignęły mi słowa recenzji, które zacytuję: Jeśli istnieje jeszcze na ekranie czysta poezja, ten film jest tego dowodem. Nic dodać, nic ująć. Żałuję, że to nie ja wpadłam na tę lapidarną, ale niezwykle trafną konkluzję.

PS. Autorem tego zdania jest Janusz Wróblewski, krytyk filmowy tygodnika Polityka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty