Z morza nowości wyłowiłam powieść irlandzkiego pisarza Kevina
Barry'ego "Nocny prom do Tangeru" (Pauza 2020; przełożył Łukasz Buchalski). Już sam tytuł może skusić - brzmi jednocześnie romantycznie i egzotycznie. Przywodzi na myśl podróż, przygodę, wolność dzieci kwiatów. Skąd to ostatnie skojarzenie? Przecież to raczej Marakesz i Casablanca kojarzą się w ten sposób. No ale nie dla tytułu zdecydowałam się przeczytać tę książkę. Sporo się o niej mówiło, pisarz był nawet gościem tegorocznego Festiwalu Conrada, a to przecież coś znaczy. Poza tym "Nocny prom do Tangeru" nominowany został do nagrody Bookera, no ale o tym nie wiedziałam, kupując książkę.Początek był trudny, jakoś nie potrafiłam złapać konwencji. Niby powieść, a sposobem pisania przypominała bardziej tekst dramatu. Nie umiałam wejść w problemy bohaterów. Ale lody dość szybko zostały przełamane i historia pochłonęła mnie całkowicie. Napisałam historia, ale nie o samą historię tu chodzi. Bo przecież opowieść o dwóch facetach po pięćdziesiątce, którzy siedzą w budynku dworca promowego w hiszpańskim Algeciras i wypatrują córki jednego z nich, której nie widzieli od kilku lat, a która podobno ma się tam pojawić, może się wydać banalna. Siedzą, przeczesują wzrokiem wchodzących, szczególnie interesują ich młodzi płci obojga z dredami lub warkoczykami na głowach, bo w takim towarzystwie obraca się Dilly, która ma płynąć do Tangeru. Jak skracać sobie czas oczekiwania? Wspominając. I tak poznajemy ich melancholijną, mroczną historię. Historię ich przyjaźni i zdrad, historię ich pokręconych miłosnych związków i niespełnień, rozczarowań i tęsknot, upadków i odlotów, psychicznej rozsypki. Kim są Charlie i Maurice? To Irlandczycy, przyjaciele od czasów szkolnych, którzy zaczęli od drobnej dilerki, aby z czasem zająć się przemytem twardych narkotyków na dużą skalę. Takie życie przyniosło im pieniądze, których miewali bardzo dużo, ale także, a może przede wszystkim, strach, gangsterskie porachunki, narkotykowe ciągi, odloty i upadki w czarne otchłanie. Wpadali w nie sami i wciągali bliskich. Zgubili z pamięci całe miesiące, wiele potracili w swoim awanturniczym życiu, ale przede wszystkim tych, których kochali. Największą cenę zapłaciła Dilly. Teraz, kiedy są już po pięćdziesiątce, z fortuny nic nie pozostało - są bankrutami nie tylko finansowymi, ale także życiowymi.
Mężczyźni siadają na ławce. Widać w nich żal. Widać cierpliwie znoszą niedolę. Znowu unosi ich wspomnieniowy dryf.
Kiedy w strugach ulewnego, zimnego deszczu odchodzą w październikową noc, jest mi ich żal. Był w nich jakiś gen destrukcji i szaleństwa, który nie pozwalał egzystować zwyczajnie. I chociaż takie życie, jakie prowadzili, jest mi zupełnie obce, to Charlie i Maurice mają coś, co każe ich lubić. Może to kwestia współczucia, a może ich filozoficznego usposobienia? Rozmowy, jakie prowadzą, są na przemian banalne i głębokie, nasycone życiowym doświadczeniem, prawdą i mądrością chłopków-roztropków.
Ten ich dialog przeradzający się chwilami w monolog to jeden z powodów, który sprawia, że ta historia, pozornie banalna, wcale taka nie jest. Zyskuje głębię i wymiar. Ale nie tylko to czyni tę opowieść taką niesamowitą. Drugi powód to nastrój. Melancholijny i nostalgiczny, nastrój wietrznej Irlandii i słonecznej Hiszpanii, portowych spelun, wiktoriańskich, ciężkich budynków, blokowisk Malagi, mieszkań, które zaraz trzeba w pośpiechu opuścić, skalistego wybrzeża targanego zimnym, irlandzkim wiatrem i deszczem. No i znakomity zmysł obserwacji. Kilka zdań buduje całą scenę, daje pole wyobraźni, sprawia, że wszystko toczy się gdzieś pomiędzy słowami. Ale największa wartość tej książki to język. Raz chłodny, suchy, rzeczowy, konkretny, w dialogach kolokwialny, innym razem rozbujały, kunsztowny, pełen niesamowitych skojarzeń, zaskakujących, często dowcipnych lub ironicznych, metafor. Kto jest czuły na sposób opowiadania, ten znajdzie w tej powieści prawdziwą przyjemność. I chwała tłumaczowi, Łukaszowi Buchalskiemu, że oddał całą urodę języka. I chwała wydawnictwu, że oddało książkę w ręce świetnego tłumacza. Zresztą tłumacze mają na stronie Pauzy swoje notki, co jest najlepszym dowodem docenienia ich roli. Tyle dygresji, wracam jeszcze na chwilę do powieści. Nie mogę się powstrzymać, aby nie pokazać próbki językowej wirtuozerii.
Prosi o dwa kieliszki Hennessy. W chwili, gdy są nalewane, czas zdaje się jaśnieć i migotać, przeszłość traci stabilność. Zmienia się i układa na nowo.
Godziny stały się żmudne i ociężałe, wlokły się naprzód jak stare konie.
Ściany się roztapiały, czas leciał, jakby spadł ze schodów.
A zaraz potem konkret albo kolokwialność dialogów.
A poza tym powieść zwyczajnie wciąga, autor stopniuje napięcie, powoli rozsupłuje koleje losu bohaterów, odsłania tajemnice, aby na końcu czytelnik mógł się przekonać, co doprowadziło tych dwóch facetów, którzy kiedyś obracali niemałą forsą i wodzili prym w narkotykowym biznesie, na ławkę obskurnego dworca promowego w hiszpańskim Algeciras, gdzie spędzają chyba dużo czasu, snując swoje pogwarki.
Zaspany gliniarz patrzy, ale tylko się uśmiecha.
Tamtych dwóch? - mówi. - Proszę się nimi nie przejmować. Są tu zawsze.
Jednak żadne pisanie i żadne gadanie nie odda istoty tej powieści. Bo jest to książka do smakowania, bo to, co najważniejsze, można odnaleźć gdzieś pomiędzy słowami, w niedopowiedzeniach. Po prostu trzeba ją przeczytać, a nie o niej mędrkować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz