"Muzyka", film o ludzkiej małości.

Film goni film. Nastał urodzaj na dobre kino, więc korzystam. Tym razem obejrzałam słowacką "Muzykę" Juraja Nvoty. Akcja rozgrywa się w roku 1979 w mieście leżącym tuż nad granicą austriacką. Bohaterem jest Martin pracujący jako olejarz w wieży ciśnień. Ma żonę, spodziewa się dziecka, mieszka z okropnymi teściami w suterenie ich domu i marzy o graniu jazzu. Tyle wprowadzenia wystarczy. Z góry ostrzegam, że to nie komedia. Owszem jest kilka śmiesznych scen, ale to wszystko. Środowisko, jakie portretuje Nvotny, mnie przypomina to, jakie znamy z filmów Wojciecha Smażowskiego. Takiej galerii antypatycznych i brzydkich ludzi dawno w kinie nie widziałam (jeszcze gorzej było w belgijskim "Boso, ale w ostrogach"). Nie znajdziemy tu jednak wielkich tragedii, dramatów czy zbrodni. Ot, zwyczajne życie i zwyczajne świństwa. Na pewno nie jest to film wybitny, ale niewątpliwie wart obejrzenia. Polecam, a tych, którzy już widzieli, zapraszam do przeczytania ciągu dalszego.

Dla mnie to film o zaprzepaszczonych marzeniach i moralnym upadku. Ile w tym winy Martina, a ile okoliczności, w jakich przyszło mu żyć?

Jak wspomniałam we wstępie, dawno nie widziałam w kinie takiego morza brzydoty. Tacy są teściowie Martina i jego szwagier. Trudno powiedzieć, na ile są brzydcy, a na ile zaniedbani: rozczochrani, rozmemłani, w okropnych, domowych ciuchach, w przysłowiowych rozdeptanych kapciach. Nie szczędzą sobie wzajemnych złośliwości i obelg. Celuje w tym teściowa, która potrafi słodkim, cichym głosem, okraszonym uśmiechem, powiedzieć Martinowi, że gdyby nie dziecko, już dawno by się go pozbyła. Szwagier to troglodyta, debil, który pije i pragnie kobiety. Nie marzy o uczuciu, raczej o zaspokojeniu swoich samczych instynktów. Najpoczciwszy wydaje się teść pod pantoflem strasznej żony. On jest tylko brzydki w swoim rozmemłaniu. Na tym tle córka tej pary, żona Martina, Maria wydaje się być aniołem. Ma buzię niewinnej, ślicznej dziewczynki o zdziwionych oczach. Jest trochę szalona, albo po prostu narwana w swych zachowaniach, co się Martinowi podoba i co odróżnia ją jakoś od koszmarnej rodzinki. Do czasu jednak. Mam wrażenie, że im dłużej jest w ciąży, tym wredniejsza się staje i niestety niebezpiecznie zaczyna przypominać swoją matkę. Martin w tej rodzinie jest kimś obcym, ma inne zainteresowania i zwyczaje. Być może dlatego traktuje się go jak zło konieczne. Prawdopodobnie przybył do tego miasta za pracą, a może za dziewczyną. Nie ma żadnej rodziny, żadnych przyjaciół. Jest popychadłem i w końcu jego rola zaczyna sprowadzać się tylko do zarabiania pieniędzy. Kiedy urodzi się dziecko, Maria tylko tego będzie od niego oczekiwać. Jego samotność, obcość i izolacja są teraz już nie tylko metaforyczne, ale i dosłowne. Zostaje sam w ohydnej suterenie, a Maria z dzieckiem zostaje przez matkę-generała zabrana na górę, bo, jak mówi, tam im będzie lepiej.

Początkowo dla Martina jedyną odskocznią jest muzyka. Marzy o karierze jazzmana i gra na saksofonie, co ciekawe, w godzinach pracy. Najszczęśliwszy jest wtedy, kiedy może być sam w pustej hali. Obowiązków ma najwyraźniej niewiele, od czasu do czasu pokręci jakimś zaworem. Czy ma talent? Nie mnie oceniać, bo niestety słuchu nie mam za grosz, ale pewnie nie, co najwyżej przeciętny. Nie zostanie członkiem jazzbandu, będzie grał na weselach i po prostu do kotleta. Na domiar złego ten drugi rodzaj działalności zostanie okupiony serią zgniłych kompromisów politycznych i łapówkarskich, a nawet odzieżowych (koszmarna, lśniąca marynarka wypożyczona z telewizji). I w tym świecie Martin również obraca się wśród śliskich, obrzydliwych typów. Taki jest  nieformalny szef kapeli, który w tym środowisku czuje się jak ryba w wodzie, i przewodniczący komisji, przed którą zdają egzamin. I tylko stary, zapijaczony i chyba nie bardzo szczęśliwy profesor potrafi zachować dystans do tego, co robi. Im bardziej profesjonalne staje się granie, tym większa degrengolada moralna. Trudno tu mówić o świństwach. Ot, tu łapówka, aby zagrać w lepszym miejscu za lepsze pieniądze, tu jakiś występ na partyjnej imprezie, tu napisanie kantaty na cześć Lenina, tu udawanie, że wielbi się partię. Niby mózgiem wszystkiego jest szef, niby Martin się wzdraga, trochę buntuje, nieśmiało protestuje, ale ostatecznie nie zrobi nic. Jest  człowiekiem bez właściwości. Pewnie dlatego pozwala się również tak traktować przez teściową, a potem i żonę. Nic dziwnego, że w końcu nie będzie mógł na siebie spojrzeć w lustrze.

No i jest jeszcze Ancza, też narwana i szalona. Nie waha się prowokować Martina, a on, być może dlatego, że zaniedbany przez żonę, być może dlatego, że to jedyna osoba, która zwraca na niego uwagę, być może dlatego, że lubi szalone kobiety, ulegnie. Z jego strony nie będzie to przelotny romans, a prawdziwy szał uczuć. Żeby ją widywać, gotów jest zrobić wiele, nawet podstępnie pokrzyżować zagraniczne plany kapeli. Ale i na tym polu ponosi klęskę. Szybko okaże się, że dla szalonej Anczy Martin jest jednym z wielu. I tak wzniosłe i piękne marzenia zamieniają się w skarlałą przyziemność. Zamiast jazzu granie tam, gdzie diabeł mówi dobranoc dla radzieckich żołnierzy, zamiast wzniosłego uczucia, spotkanie z puszczalską Anczą, jak jest powszechnie nazywana. I nawet żona przyprawi mu rogi z szefem kapeli, który sprytnie wykorzysta sytuację. Martin okazuje się człowiekiem słabym, być może nie lubi wchodzić w konflikty i chce żyć z każdym w zgodzie, ale gdzieś jest granica kompromisu, której przekraczać się nie powinno. On to niestety robi. Próbując ułożyć się z parszywą rzeczywistością, rezygnuje z marzeń i ideałów, nawet sam nie wie kiedy. Powiedziałabym, że to taka wersja light naszego rodzimego Lucka Danielaka, bohatera "Wodzireja" Feliksa Falka.

Co jeszcze?

Film bardzo dobrze pokazuje komunistyczną rzeczywistość. Mamy tu i donosy, w wyniku których Martin traci szansę na szybkie otrzymanie mieszkania (ten wątek nie został pociągnięty dalej), i załatwianie wszystkiego gdzieś pod stołem, wzajemne przysługi, i pustą, skompromitowaną ideologię, w którą nikt tak naprawdę nie wierzy, i obecność wojsk radzieckich, i graniczne zasieki odgradzające Czechosłowację od wrogiej, kapitalistycznej Austrii.

Jest w tym filmie parę scen zabawnych (np.czyhanie na kreta), jest obyczajowa obserwacja (sceny z wesela przypominają mi jeden z moich ulubionych filmów "Pali się moja panno" Formana), jest trochę poezji pomieszanej z absurdem (sceny wizji Martina). Nie ma typowego dla filmów czeskich spoglądania na bohaterów z wyrozumiałością (może dlatego, że to jednak film słowacki?). Naprawdę trudno tu kogokolwiek polubić. Nawet ci, którzy początkowo budzą sympatię (Martin, Maria, a nawet Ancza), szybko okazują się tej sympatii niewarci. Mali, brzydcy ludzie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty