"Strategia antylop" Jeana Hatzfelda. O książce i spotkaniu.

Ten wpis będzie o tyle nietypowy, że tym razem nie tylko przeczytałam książkę, ale miałam też okazję uczestniczyć w bardzo ciekawym spotkaniu z jej autorem. Tak więc to, co przeczytałam i to, co usłyszałam trochę się wymieszało. Myślę jednak, że niczemu to nie przeszkadza, przeciwnie.

A zaczęło się wszystko kilka miesięcy temu, kiedy to w Dużym Formacie znalazłam krótki wywiad z Hatzfeldem. Wiedza, którą z niego wyniosłam, wstrząsnęła mną. Niby coś tam słyszałam o masakrze w Rwandzie. Tutsi, Hutu, jakieś straszne rzezie i okrucieństwa, ale na dobrą sprawę nie bardzo nawet pamiętałam, kto kogo wymordował. Tyle lat już od tamtych wydarzeń upłynęło, świat zdążył o nich zapomnieć, stale dzieje się coś niewyobrażalnego. Potem przeczytałam "Heban" Kapuścińskiego, który w swojej książce poświęca tym wydarzeniom rozdział, jeszcze później w Wysokich Obcasach natknęłam się na wywiad z mieszkającą w Paryżu Tutsi, której prawie cała rodzina zginęła w rzezi, a ona dzięki wyjazdowi na studia uniknęła tego losu, a teraz zajmuje się naukowo tymi wydarzeniami, porównując je do Holokaustu. O tym wszystkim nie mogłam zapomnieć, więc kiedy książka Hatzfelda ukazała się w Polsce, oczywiście ją kupiłam.

Teraz trochę porządku. Ludobójstwo, o którym mowa, zdarzyło się w roku 1994. Zamieszkujący Rwandę Hutu w ciągu trzech miesięcy wymordowali około osiemset tysięcy Tutsich, również mieszkańców tych samych ziem. Robili to w sposób planowy, zorganizowany i przemyślany. Cel był jeden: zlikwidować Tutsich. Kiedy dziennikarze zjechali do Rwandy, zobaczyli Hutu uciekających do Konga w obawie przed zemstą i to ich początkowo uznano za ofiary. Hatzfeld zjawił się tam właśnie wtedy, aby relacjonować to, co się dzieje, dla swojej gazety. Obserwował, pisał, aż po jakimś czasie, jak wszyscy, wrócił do domu, do Paryża. Świat powoli zapominał o Rwandzie. Hatzfeld czytał, zastanawiał się i doszedł do wniosku, że uległ wraz z resztą reporterskiej braci złudzeniu. To Tutsi byli ofiarami zaplanowanego ludobójstwa. Po trzech latach wrócił tam, zamieszkał w wiosce Nayamata i próbował rozmawiać z ocaleńcami. Nie było to łatwe, bo ludzie ocaleni z ludobójstwa na ogół nie chcą mówić o swoich przeżyciach. Chodzi nie tylko o to, że pragną zapomnieć. Po prostu wstydzą się poniżenia, upokorzenia, zezwierzęcenia, brudu, wszy, nagości. Poza tym mają klopot z pamięcią o tym, co przeżyli. Nie wiedzą, co jest prawdą, a co im się tylko wydaje. Boją się, że nie pamiętają wszystkiego. Po jakimś czasie udało mu się nawiązać kontakt z kilkunastoma Tutsi i w ten sposób powstała książka pierwsza "Nagość życia. Opowieści z bagien Ruandy." (Czarne wyda ją w 2011). W sumie spędził tam dziesięć lat z przerwami na Paryż i napisał jeszcze dwie książki: "Sezon maczet" (również wyjdzie w 2011), czyli rozmowy z kilkunastoma oprawcami, Hutu, i "Strategię antylop", ostatnią część rwandyjskiej trylogii (Czarne 2010; wiosną otrzymała, po raz pierwszy przyznaną, Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki; swoją drogą nie rozumiem strategii wydawnictwa, które najpierw wydaje część ostatnią).

"Startegia antylop" to opowieść o tym, jak muszą żyć obok siebie w wioskach Rwandy ofiary i kaci, ocaleńcy - Tutsi i mordercy - Hutu. To rozmowy z mieszkańcami tej samej wioski Nayamata, sąsiadami. Jedni w 1994 roku ukrywali się w pobliskich bagnach (celowo używam zaimka w a nie na) lub w lasach porastających pobliską górę Kayumbę. Drudzy codziennie rano wychodzili z maczetami i przez kilkanaście godzin (z przerwą na obiad) polowali na swoich sąsiadów Tutsi, aby dosięgnąć ich  maczetą i ściąć. Wieczorem wracali do swoich domów, do żon i dzieci, jedli kolację, bawili się, śmiali, żartowali, kochali. Słowem żyli normalnie. Zabijanie stało się ich pracą. Pamiętam, że kiedy kilkanaście miesięcy temu przeczytałam wywiad z Hatzfeldem, to właśnie zrobiło na mnie takie wstrząsające wrażenie: codzienne wychodzenie na polowania na ludzi, od ósmej do siedemnastej, z przerwą na obiad (w Naymacie rzezie trwały siedem tygodni). Dlaczego są na wolności? Dlaczego nie siedzą w więzieniach? Początkowo tak było, myśleli, że zostaną tam do końca swoich dni, ale przyszła amnestia i w więzieniach zostali tylko ci, którzy byli strategami i ideologicznymi planistami ludobójstwa oraz wielokrotni zabójcy. Pozostałych wypuszczono, bo nie sposób skazać wszystkich (dla tej ilości skazanych brakuje sędziów, sądów itd.), poza tym ktoś musi uprawiać ziemię. Rwanda to mały kraj, brakowało ludzi. Wymyślono więc politykę pojednania (wspólnie z ludźmi Zachodu). Wypuszczeni na wolność Hutu trafiali najpierw do obozów przejściowych, gdzie uczono ich, jak mają się zachowywać wobec ocalonych, jak reagować na możliwe zaczepki czy akty nienawiści. I tak wrócili do swoich wiosek i żyją obok tych, których kiedyś ścigali, na ulicach mijają tych, którym zamordowali rodzinę. Obie strony zostały zmuszone do udawania, że da się tak egzystować obok siebie. Proces, który w Europie trwał kilkadziesiąt lat, tu musiał dokonać się w ciągu kilku. Oczywiście prawdziwe pojednanie się nie dokonało, bo nie mogło. Wszyscy udają, próbują, bo nie mają wyjścia. Nie ma jednak mowy o prawdziwym wybaczeniu, zapomnieniu i pojednaniu. Bohaterowie książki Hatzfelda rozumieją, że tak trzeba, ale jest to dla nich, dla ocaleńców Tutsi, źródłem ciągłego bólu. Jak można zapomnieć, jak można żyć, skoro twój oprawca mieszka obok ciebie? Wielu nie potrafi wyzbyć się lęku. Mówią, że skoro raz się zdarzyło, może zdarzyć się ponownie. Czytając książkę, miałam nieodparte wrażenie, że to Hutu wchodzą w role ofiar. To z nimi trzeba się cackać, nie można ich urazić, trzeba pomóc wrócić do normalnego życia, dobrocią i wyrozumiałością przywrócić społeczeństwu. Z bólem Tutsi nikt się aż tak nie liczy, skoro skazuje się ich na życie obok morderców. Czy było inne wyjście? Jeśli zdecydowano się na wypuszczenie ich z więzień, to pewnie nie. Rwanda to niewielki kraj (proszę spojrzeć na mapę), więc jak ich rozdzielić?

Świadomość, jak niewiele można zrobić, jest przygnębiająca. Podobnie refleksja, że trudno takim zdarzeniom zapobiec, a kiedy już do nich dochodzi, przerwać. Co jakiś czas w jakimś zakątku świata ludzie fundują sobie masakrę. I mimo że potem, kiedy wszystko zostaje opisane, osądzone, zagojone, obiecujemy sobie, że nigdy więcej, że będziemy mądrzejsi, że nie dopuścimy, że nie damy się porwać nienawiści, to po jakimś czasie gdzieś historia się powtarza. Hatzfeld mówi i pisze o tym, że zobaczyć coś, przeczytać o czymś, dowiedzieć się nie jest tym samym, co zrozumieć i przyjąć do wiadomości. A dopiero wtedy można zacząć działać. W ten sposób tłumaczy bierność świata, który nie przyszedł z pomocą Tutsim. Nie przyszedł, bo nie uwierzył, nie przyjął do świadomości, że takie okrucieństwo jest możliwe. Podobnie było w czasie Holocaustu. Długo nie dawano wiary w to, co działo się w Auschwitz czy w innych obozach zagłady. Początkowo buntowałam się przeciw takiemu stawianiu sprawy, ale kiedy zastanowić się nad tym, to niestety przychodzi stwierdzić, że rację ma autor. Podobnie poczułam rozczarowanie, kiedy Hatzfeld powiedział, że swoich książek nie napisał, aby interweniować, ale po prostu z potrzeby pisania. Naiwnym jest myślenie, że książka coś zmieni. Może jedynie pokazać tym, którzy zechcą ją przeczytać, świat, jakiego nie znają. Patrz drogi czytelniku: oto w Rwandzie w 1994 sąsiedzi wymordowali sąsiadów, oto teraz muszą żyć obok siebie, robiąc dobrą minę do złej gry. I ty, drogi czytelniku, i ja, autor tej książki, nic nie możemy zrobić. Niestety nie mamy też gwarancji, że coś takiego się nie powtórzy i to niekoniecznie gdzieś w odległej Afryce (patrz Bośnia). Po zastanowieniu i ta argumentacja mnie przekonała.

Rozpędziłam się, więc na koniec jeszcze o tym, co zrobiło na mnie wrażenie (przygnębiające).

Banalność zła. Hatzfeld mówi i pisze o tym, że oprawcy, z którymi rozmawiał to grzeczni, uprzejmi, normalni ludzie, zwykli sąsiedzi. Tacy, o których nieraz się mówi, że nigdy nie spodziewalibyśmy się po nich, że są zdolni do niewyobrażalnego okrucieństwa. Jak w człowieku rodzi się bestia? I czy każdy bestią może zostać? Ja też? Co bym zrobiła? Milczała, jak żony wykonujących swoją morderczą dniówkę Hutu? Plądrowała domy opuszczone przez Tutsich ukrywających się w bagnach lub lasach Kayumby? Żadna z tych kobiet głośno się nie buntowała, najwyżej niektóre same przed sobą przyznawały, że to, co się dzieje, im się nie podoba. Ale nie zrobiły nic. Bały się swoich mężów?

Świadectwa ocalonych. Szczególnie przejmujące są opowieści tych kilku osób, które ocalały z masakry w lasach Kayumby. Z sześciu tysięcy, które się tam skryły ocalało dwadzieścia osób i niektóre z nich opowiadają, jak całymi dniami uciekały przed ostrzami maczet, jak gromadziły się w kilkuosobowych grupach, jaką startegię przyjmowały, jak spędzały noce (jedyne chwile wytchnienia), o czym myślały. Wstrząsające, podobnie jak opowieści ocalonych z bagien.

I ostatnia sprawa. Co uderza w opowieściach ocalonych Tutsi i wypuszczonych na wolnośc Hutu? To że wszystko zmieniło się na gorsze, w każdym wymiarze, także tym osobistym. Dawniej żyło się lepiej. Wielu z nich miało sporo ziemi, pozycję, jakieś urzędnicze czy inne posady. Teraz wszystko trzeba zaczynać od nowa ze świadomością, że nie zdąży się już osiągnąć tego, co  kiedyś. Z urzędnika w garniturze stało się rolnikiem ciężko pracującym na kawałku ziemi. Wygodny dom trzeba było zamienić na glinianą lepiankę. I wzajemna nieufność, udawanie, że życie wraca do normy (i na powierzchni tak jest: ludzie pracują, uczą się, kochają, spotykają w knajpach, rozmawiają), no i świadomość, że wszystko może sie powtórzyć. Więc dlaczego i po co?

P.S. W listopadzie Czarne ma wydać książkę Wojciecha Tochmana o Rwandzie. Ciekawa jestem, co napisał po Hatzfeldzie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty