Joanna Kuciel-Frydryszak "Słonimski. Heretyk na ambonie"

Po oszałamiającym sukcesie "Chłopek", które nadal czekają w moim

czytniku na swój czas, wydawnictwo Marginesy wznowiło inną książkę Joanny Kuciel-Frydryszak "Słonimski. Heretyk na ambonie" (Marginesy 2024). Kiedy w 2012 roku ukazała się w W.A.B., przeszła bez echa. Teraz trochę się o niej mówiło. W każdym razie wówczas jakoś machnęłam ręką, a może nawet nie zwróciłam uwagi, teraz usłyszałam, poszłam na lep marketingu i sięgnęłam po opowieść o jednym ze skamandrytów. Cóż, czasem i marketing może odegrać pozytywną rolę - nie żałuję. Powiem więcej - bardzo, bardzo się cieszę, że opowieść o Antonim Słonimskim przeczytałam. Płynie się przez nią wartko i znakomicie, a poza tym, i to może jest najważniejsze, książka wypełniła wielką białą plamę w mojej wiedzy. No bo wstyd się przyznać - co ja właściwie wiedziałam o Antonim Słonimskim? Naprawdę niewiele. Że był jednym ze skamandrytów, że miał żydowskie pochodzenie, że był ważną postacią opozycyjnego życia literackiego. Ale dlaczego? O tym już nie miałam pojęcia. No i na to pytanie, i na wiele innych niezadanych, znalazłam odpowiedź w książce Joanny Kuciel-Frydryszak.

Co najbardziej zainteresowało mnie, przejęło, wzruszyło w biografii poety? Ponieważ niewiele o nim wiedziałam, właściwie wszystko było dla mnie odkryciem. Najbardziej jednak zapadły mi w pamięć wojenne i powojenne losy poety. Ideowe wybory, jakich dokonywał, stawiały go często na marginesie środowiska, z którego wyrósł. Sprawiały, że był samotny, krytykowany, potępiany. Kiedy po wybuchu wojny udało mu się razem z żoną uciec z okupowanej Polski  przez Rumunię, z przystankiem we Francji,  i w końcu osiąść w Londynie, tak się właśnie stało. Wierny swoim przedwojennym poglądom - był ateistą, antyklerykałem, krytykiem kapitalizmu i rządów sanacyjnych, szczególnie od czasu procesu brzeskiego, który go głęboko wzburzył - nie zdecydował się drukować w piśmie wydawanym przez Mieczysława Grydzewskiego, swojego przyjaciela, właśnie dlatego, że zaczęła ich nagle dzielić ideowa przepaść. Grydzewski, Lechoń, Wierzyński skręcili na prawo i taki charakter miało to pismo  będące kontynuacją przedwojennych "Wiadomości Literackich", tymczasem on związał się z polskimi gazetami o lewicowym charakterze. Tym samym postawił się na marginesie swojego środowiska. Osamotniony, narażony na ostracyzm, ataki antysemickie, jakich doświadczał już przed wojną, pozostał jednak wierny sobie.

Ale prawdziwe schody zaczęły się po wojnie. Dylemat - wracać do komunistycznej ojczyzny czy zostać na emigracji? Nie wrócił od razu, sondował sytuację, najpierw przyjął od polskiego rządu posadę w UNESCO, czym też naraził się na ataki. 

Praca w UNESCO, a ściślej decyzja, żeby współpracować z rządem warszawskim, wywołała ostrą reakcję londyńskiej emigracji, z którą Słonimski od lat ma bardzo złe relacje. Jeszcze mocniej doświadcza ostracyzmu. Nie utrzymuje kontaktu z polskim środowiskiem, nie bywa, nie pokazuje się, ale też nie jest zapraszany. (...) ... wielu nazywało wtedy Słonimskiego zdrajcą. Bywało, że mijali go na ulicy bez słowa.

Jeszcze większe szykany spotkały go, kiedy ostatecznie zdecydował się na powrót. Trzeba jednak przyznać, że za możliwość wygodnego życia, co oznaczało współpracę z komunistyczną władzą, zapłacił wysoką cenę - musiał angażować się w propagandę i politykę. Pisał paszkwile na środowiska emigracyjne, atakował Miłosza, kiedy ten zrobił woltę - zerwał współpracę z rządem komunistycznym i wybrał emigrację. 

Czy Słonimski był koniunkturalistą? Dlaczego mimo wszystko zdecydował się na powrót? Nie był naiwny, wiedział, że będzie musiał spłacić dług wdzięczności. Wolał jednak nie zauważać tego, co się naprawdę w kraju działo. To tragiczny dylemat, bo poeta nie wyobrażał sobie przyszłości poza Polską, chciał pisać dla polskich czytelniczek i czytelników, oddziaływać na nich tak, jak to robił przed wojną. Gdyby wybrał emigrację, w kraju zapomniano by o nim. 

Prawdopodobnie ta projekcja przyszłości przerażała go najbardziej: nie móc wrócić do Polski, co oznaczało rozstanie ze swoją życiową rolą, posłannictwem, odcięcie się od publiczności. Zamknięcie się w niszy. (...) Przygotowany przez wychowanie ojca w etosie inteligenckim do pełnienia misji, osiągnąwszy pozycję autorytetu wśród liberalno-lewicowej inteligencji, przez ostatnie niemal dwanaście lat życia na emigracji przekonał się, że jego wysiłki mają niewielki sens. (...) Iluzja, że w Warszawie znów będzie szczęśliwy, że odnajdzie cel w życiu i poczuje się spełniony, okazała się silniejsza od lęku przed nieprzewidywalnością władzy, z której musiał sobie zdawać sprawę.

Poza tym w Londynie nadal pozostawał na uboczu, był samotny. Nie nauczył się też przez te lata dobrze angielskiego, co skazałoby go na jakieś marne zajęcia. No i przecież Słonimski jeszcze przed wojną nie wierzył w kapitalizm. Naprawdę jednak przekonał się, czym rzeczywiście jest stalinizm dopiero wtedy, kiedy zamieszkał w kraju. 

Stopniowo jednak jego postawa ewoluowała. Na początku  lat sześćdziesiątych jest już dysydentem i staje się znowu autorytetem dla środowiska literackiego, inteligenckiego, ale także dla swoich czytelniczek i czytelników. Podpisuje listy protestacyjne, ujmuje się za więźniami politycznymi. Jak ważną dla opozycji komunistycznej był postacią, świadczy inwigilacja, której został poddany. Śledzono go, obstawiono donosicielami, założono podsłuch nie tylko w telefonie, ale nawet w salonie. Z tego pierwszego zdawał sobie sprawę, tego drugiego nie podejrzewał. No i oczywiście były okresy, kiedy władza przy pomocy cenzury nakładała embargo na jego twórczość. Na paradoks zakrawa jednak fakt, że cały czas mógł mieszkać w przydzielonym mu dużym mieszkaniu w alei Róż.

Jego życiorys znakomicie pokazuje dylematy i drogę  tej części polskiej inteligencji, która najpierw flirtowała z komunistyczną władzą, aby potem przejść do opozycji, nie tracąc jednak wiele ze swoich materialnych przywilejów.  

Mira Michałowska, żona peerelowskiego dyplomaty, zaprzyjaźniona w czasach londyńskich ze Słonimskimi, mówiła, że w powojennej Polsce twórcy żyli w ekskluzywnej enklawie i mieli przywileje, z których nawet nie zdawali sobie sprawy. "Mieli pensję, mieli za grosze domy pracy twórczej - Obory, Astorię, Nieborów, mieli o wiele lepiej niż inni, żyli po królewsku - nie ma się co oszukiwać".

Joanna Kuciel-Frydryszak pokazując postawę Słonimskiego, jego życiowe wybory, przytacza różne opinie na jego temat - te pozytywne, rozumiejące skomplikowaną sytuację, w jakiej się znalazł, wybaczające błędy, ale też te nieprzychylne poecie.

Bardzo ciekawa biografia, po którą naprawdę sięgnąć może każdy, nie tylko miłośniczki i miłośnicy poezji. 

Négar Djavadi "Wszystkie moje rewolucje"

Był taki czas, że miałam fazę na książki opowiadające o Iranie,

raczej nonfiki, bo na irańską prozę natrafiłam chyba tylko raz i nie do końca byłam zachwycona. A nie, przepraszam, dwa razy, bo niemal dwa lata temu przeczytałam powieść "Lalka i Marks" Maryam Madjidi, a znacznie, znacznie dawniej "Irańską historię miłosną" Shariar Mandanipou. No ale Iran nadal pozostaje w kręgu moich zainteresowań, bardzo bym chciała tam pojechać, ale na razie raczej nic z tego. Dlatego zastrzygłam uszami, kiedy usłyszałam, że wychodzi powieść "Wszystkie moje rewolucje" Négar Djavadi, irańskiej pisarki mieszkającej we Francji (Czarne 2025; przełożyła Katarzyna Marczewska).

Pisarka urodziła się w Teheranie, jej rodzice byli w opozycji do ostatniego szacha, Mohammada Rezy Pahlawiego, popieranego przez Amerykanów, odsuniętego od władzy w wyniku rewolucji, po której do Iranu wrócił z wygnania we Francji ajatollah Chomejni, szyicki przywódca duchowy. Wkrótce potem rodzina Négar Djavadi musiała uciekać z kraju. 

Piszę o tym, bo powieść częściowo oparta jest na jej przeżyciach. Podkreślam - tylko częściowo, bo wiele rodzinnych szczegółów, a przede wszystkim losy dorosłej Kimji Sadr, zarazem narratorki, zostały przez pisarkę wymyślone, o czym opowiedziała, rozmawiając z Michałem Nogasiem z radiowej Trójki. Od razu napiszę, nie owijając w bawełnę, że "Wszystkie moje rewolucje" bardzo mi się podobały i zrobiły na mnie spore wrażenie.

Kimja, siedząc w poczekalni paryskiego szpitala zajmującego się leczeniem niepłodności i czekając na zabieg, dzięki któremu będzie mogła zostać matką, wspomina historię rodziny i swoją. Przywołuje nawet pradziadka, który miał harem z pięćdziesięcioma żonami, ale najważniejsze są kolejne pokolenia - jej dziadek, dwie babcie, w tym jedna Ormianka, stryjowie (każdy oznaczony numerem), rodzice, Sara i Dariusz, oraz siostry. 

Początkowo miałam wrażenie, że autorka ucieka w konwencję trochę baśni, trochę gawędy. Zastanawiałam się, na ile opowieści o czasach, w których nie było jej jeszcze na świecie i które znała tylko z rodzinnych przekazów, są prawdopodobne. Potem jednak gdzieś  ten ton znika i historia staje się realistyczna, nawet jeśli Emma, jej ormiańska babcia, wróży z fusów po kawie i snuje fantastyczne teorie związane z narodzinami Kimji.

W powieści znajdziemy mnóstwo tematów, problemów, portretów bohaterek i bohaterów, bardzo ciekawych historii rodzinnych, nostalgicznych opisów miejsc, w którym Kimji i jej siostry spędzały dzieciństwo, obyczajowości irańskiej, choćby kwestię tego, jak inaczej wychowywano dziewczynki i chłopców, a wszystko to niezmiernie interesujące, dlatego skupię się na tym, co mnie poruszyło lub zafrapowało najbardziej.

Zacznę może niekoniecznie od sprawy pierwszoplanowej, ale dla mnie ważnej. Książka Négar Djavadi, mimo że to beletrystyka, a nie podręcznik do historii, bardzo rozjaśniła mi w głowie i poukładała historię Iranu związaną z ostatnimi latami rządów Rezy Pahlawiego, irańską rewolucją, przybyciem Chomejniego i tego, co nastąpiło potem, a co właściwie w większym lub mniejszym natężeniu trwa do dziś i na zmianę, niestety, nadal się nie zapowiada. Wreszcie zrozumiałam, dlaczego szach miał opozycję i jak różna światopoglądowo była to opozycja, i dlaczego jej odłam, do którego należeli rodzice głównej bohaterki, początkowo łączył jakieś nadzieje związane z powrotem Chomejniego do kraju, a potem szybko te nadzieje legły w gruzach, co doprowadziło wielu działaczy do ucieczki z kraju. Historia kraju stała się nagle klarowna nie tylko dzięki opowieści o losach rodziców Kimji, ale również dzięki utrzymanym w nieco ironicznym tonie przypisom przygotowanym przez samą autorkę.

Najbardziej jednak poruszyła mnie opowieść o rodzicach narratorki, o ich politycznych wyborach, konsekwencjach tych wyborów i związanych z tym dylematach moralnych. Jak już wspominałam, Sara i Dariusz to opozycjoniści, ludzie odważni i bezkompromisowi. Najpierw sprzeciwiali się rządom ostatniego szacha, potem Chomejniego. Za swoją działalność byli prześladowani, aresztowani, musieli się ukrywać, zmieniać miejsce pobytu, zniszczono ich mieszkanie, a w końcu postanowili uciekać, zostawiając za sobą całe swoje dotychczasowe życie i bliskich. Początkowo mieli nadzieję, że to nie potrwa długo, że będą mogli do Iranu wrócić. Ich francuska egzystencja przez jakiś czas była naznaczona tymczasowością. Sarą kierowały także osobiste ambicje. Marzyła o tym, że i Dariusz, i ona dokonają czegoś wielkiego, pozostawią po sobie jakiś ślad, nie chciała żyć tylko codziennością. Problem w tym, że nie byli sami - mieli trzy córki, których dzieciństwo też wywrócili do góry nogami. 

W owej chwili, kiedy Sara Sadr, wkrótce trzydziestosiedmioletnia, siedziała w ciasnej kuchni, słuchając Dariusza Sadra, lat czterdzieści dziewięć, przedstawiającego problemy, które chciał poruszyć w swoim liście, ani przez sekundę nie pomyślała o córkach, lat dwanaście, dziesięć i pięć, śpiących w swoich pokojach w głębi mieszkania. Przez całe życie nigdy nie chciała przyznać, że działalność polityczna i jej ciemna strona, życie autonomiczne, były dla niej równie ważne jak własna rodzina. 

Jaki los im zgotowali? Strach, bycie świadkiem scen, których dzieci być nie powinny, zniszczenie mieszkania, ukrywanie się u sąsiadów albo u krewnych, a wreszcie trwająca kilkanaście długich dni ucieczka z kraju do Turcji. Razem z matką jechały na koniach przez góry, marznąc z zimna, brnąc przez śnieg, śpiąc w kurdyjskich chatach, bojąc się, że mogą zostać zdradzone, za przewodników mając obcych mężczyzn. Potem musiały odnaleźć się we Francji, gdzie nie miały nikogo poza rodzicami i gdzie traktowane były jak obce. 

Byliśmy tymi ludźmi, których życie wywróciły do góry nogami wojny, deportacje, przeciwności losu, pospieszne wyjazdy, śmierć

Kimji, wspominając tamte wydarzenia, z jednej strony podziwia rodziców, z drugiej ma jednak do nich żal, szczególnie do Sary. 

Czasem budziła we mnie strach. Czasem ten strach mieszał się z uwielbieniem, takim samym, jakim darzyłam Angelę Davis i Lajlę Chalid, moje bohaterki-rewolucjonistki, które wyobrażałam sobie jako pół kobiety, pół cyborgi Super Jamie.

To dlatego córki nie chciały przeczytać książki napisanej przez matkę, książki, która stała się w Iranie bestselerem, bo nie miały ochoty wracać do bolesnych wspomnień. Czy ludzie mają prawo tak bardzo angażować się politycznie, jeśli mają dzieci? Jest jeszcze jedno pytanie - czy było warto angażować się, opuszczać kraj? Jaki jest bilans zysków i strat? Na chwilę oddam głos Sarze.

Powtarzam sobie, że nie, nie możemy dłużej tu zostać, żyć na poły w ukryciu we własnym mieszkaniu, obce we własnym domu; (...) Mimo to nie posiadam się z wściekłości. Skradziono nam własny kraj: czarne połacie lasów, ryżowe pola Mazandaranu, ogromne urwiska pełne surowej, niepokojącej urody, turkusowe kopuły, jesienne słońce w Teheranie.

Dariusz i Sara to postaci tragiczne, szczególnie on. We Francji osamotniony, żyjący w poczuciu klęski, wszystkie strony irańskiego konfliktu miały mu coś za złe, o coś go oskarżały, mając za nic jego cierpienie i dokonania. Co było alternatywą? Milczenie, konformizm, życie pod butem tyranii, ale z najbliższymi.

Kolejne ciekawe zagadnienie to zderzenie fantazji i marzeń z rzeczywistością. Dziewczynki były wychowywane w kulcie Francji, uczyły się francuskiego, rodzice podsuwali im literaturę francuską. Ciężka przeprawa przez kurdyjskie góry, podróż przez Turcję, problemy ze zdobyciem dokumentów umożliwiających wjazd do Francji, to wszystko miał im osłodzić pobyt w tym wyśnionym, wyidealizowanym kraju. Otrzeźwienie przyszło bardzo szybko. Nikt tam na nich nie czekał.

Wszystkie te piękne cytaty, piękne postacie w rodzaju Hugo, Woltera, Rousseau, Sartre'a, będące ośrodkiem naszego życia, okazały się bliskowschodnią fikcją, naiwna bajeczką dla osób o romantycznych umysłach - takich jak Sara.

(...) nasza ziemia obiecana okazała się ślepym zaułkiem. Wykorzenienie sprawiło, że staliśmy się obcy nie tylko dla otoczenia, lecz także dla siebie nawzajem.

Nikogo nie interesowały sprawy Iranu, chociaż przez lata to Francja trzymała u siebie Chomejniego. Nie szła jednak za tym żadna refleksja, że może rząd francuski i jego wyborczynie oraz wyborcy są współwinni temu, co stało się w Iranie po zwycięstwie islamskiej rewolucji. 

Po niemal trzydziestu pięciu latach nadal zaskakuje mnie to samo zjawisko: szybkość, z jaką Francja wymazała z pamięci fakt, że wcześniej udzieliła schronienia Chomejniemu, i przemilczała swoją część odpowiedzialności za to, co się potem wydarzyło.

W owym czasie, na początku lat osiemdziesiątych, Francuzi nie dostrzegali właściwie żadnej różnicy pomiędzy nami a hezbollahi. Nauczyciele i uczniowie zadawali nam dziwaczne, obraźliwe pytania, które świadczyły o ich niewiedzy. Jakaś dziewczynka podczas lekcji zwróciła się do Miny z pytaniem, czy nie przeszkadza jej przychodzenie do szkoły bez hidżabu. 

Sara miała nadzieję, że jej książka, gdyby została przetłumaczona na francuski, mogłaby to zmienić, ale i ona nikogo nie interesowała. Tu wkracza szersza refleksja - to niestety normalne. Większość z nas też nie zaprząta sobie głowy tym, co się dzieje gdzieś na świecie. Nie chcemy słuchać o wojnach, nieszczęściach, katastrofach, ludziach, którzy uciekają z krajów, gdzie trudno żyć, a tym bardziej o tych, którzy robią to ze względów ekonomicznych, zobojętnieliśmy na los Ukraińców.

Wreszcie bardzo ważnym zagadnieniem poruszanym w powieści jest kwestia tożsamości, szukania siebie, swojej prawdziwej natury, borykania się z tym problemem, konsekwencji, jakie niesie konieczność milczenia, ukrywania się, udawania. Paradoksalnie Kimji, chociaż to ona najbardziej nie umiała odnaleźć się we Francji, co przypłaciła okresem buntu, ucieczek, życia na krawędzi,  właśnie w końcu dzięki temu, że tam mieszkała, mogła bez strachu być sobą. Gdyby została w Iranie, czekałby ją los stryja numer dwa. Jak widać, często jest coś za coś. Coś się traci, ale coś się zyskuje.

Chimamanda Ngozi Adichie "Amerykaana"

Powieść "Amerykaana" Chimamandy Ngozi Adichie (Zysk i S-ka

2014; przełożyła Katarzyna Petecka-Jurek), nigeryjskiej pisarki mieszkającej w Stanach, miałam w swoim czytniku od dobrych kilku lat. Kupiłam ją po spotkaniu z pisarką na jednej z edycji Festiwalu Conrada, a było to prawie na pewno jeszcze przed pandemią. Kilkakrotnie miałam się za nią zabierać, ale zawsze okazywało się, że ze względu na jej ceglastość (ponad 700 stron), to nie jest dla niej dobry czas. Potem zapominałam, że czeka, i tak aż do niedawna. No i wreszcie przyszła odpowiednia pora, aby wydobyć ją z czeluści czytnika, a to pod wpływem impulsu, którym była informacja, że prawa do jej książek w Polsce nabyło inne wydawnictwo. Wiem na pewno, że sięgnę po trzy inne powieści pisarki wydane w Polsce. Kiedy? Oczywiście nie mam pojęcia. 

Akcja "Amerykaany" toczy się na przestrzeni kilkunastu, a może nawet lekko ponad dwudziestu, lat w Nigerii, w USA i trochę w Londynie. Są to lata dziewięćdziesiąte zeszłego wieku, kiedy w ojczystym kraju bohaterek i bohaterów trwa dyktatura wojskowa, i dwutysięczne. Jednym z momentów, który pozwala czytającym jakoś umiejscowić powieść w czasie, są wybory prezydenckie w Stanach, które wygrywa Barack Obama, co dla głównej bohaterki i jej czarnych amerykańskich znajomych jest momentem niezwykle istotnym i wzruszającym. 

W notce od wydawcy znajdziemy informację, że jest to historia miłosna. I rzeczywiście to prawda. Ifemelu i Obinze spotykają się w liceum w Lagos. Ona pochodzi z klasy średniej (raczej niższej), on z rodziny profesorskiej. Ona od początku odróżnia się od swoich rówieśniczek, jest trochę zbuntowana, trochę dziwna. On spokojny, nieco zamknięty w sobie. Szybko staną się parą. Zaczną studia w jego rodzinnym mieście, Nsukka, bo ich rodzin nie stać na opłacenie uczelni zagranicznej, chociaż Obinze marzy o Stanach, chce tam kiedyś zamieszkać, jest nimi zafascynowany, czyta tylko literaturę amerykańską. To czas kiedy, kto tylko może, wyjeżdża kształcić się za granicę, do Wielkiej Brytanii albo USA. Aż przychodzi okres strajków na uczelniach, uniwersytety są miesiącami zamknięte i Ifemelu decyduje się na wyjazd za ocean. Jest jej łatwiej, bo może się zaczepić u swojej ciotki lekarki, która walczy o nostryfikację dyplomu. Obinze ma kiedyś do niej dojechać, ale po 11 września 2001 roku staje się to niemożliwe. Piszą do siebie, dzwonią, do czasu. Potem kontakt się urywa. Po latach, kiedy Ifemelu postanawia wrócić do Nigerii, odnawiają swoją znajomość. Tu niewiele zdradzam, bo akcja nie jest prowadzona chronologicznie. Dość szybko dowiadujemy się o jej zamiarze powrotu.

To kolejna powieść, po jaką ostatnio sięgnęłam, którą znakomicie się czyta. Losy bohaterek i bohaterów, ich przeżycia są po prostu bardzo ciekawe. I nie chodzi tu tylko o główną parę protagonistów, ale także o ciotkę Ifemelu i jej syna (ciotki, nie Ifemelu), z którym łączy ją bardzo bliska więź. Wiele jest też postaci drugoplanowych, które też poznajemy bardzo dobrze. Bo portrety psychologiczne to kolejna zaleta książki. Chociaż niektóre postacie znikają z pola widzenia, to sporo możemy o nich powiedzieć. Tak jest z rodzicami Ifemelu, jej amerykańskimi partnerami, matką Obinze, ich przyjaciółkami i przyjaciółmi.

Następna zaleta powieści to obraz życia w Nigerii, zwłaszcza w Lagos. Kiedy sięgam po literatury niszowe, tego w nich właśnie szukam. Nawet najdrobniejszych przejawów codzienności, obyczajów, tego, co odmienne i wspólne, opisów miejsc, krajobrazów, zachowań ludzi, problemów społecznych, politycznych, historii, tej przez duże H. Pisałam o tym całkiem niedawno, polecając "Ciała niebieskie" omańskiej pisarki Jokhi Alhathi. W "Amerykaanie" polityka stanowi tło, nie wybija się na plan pierwszy, chociaż ma wpływ na życie bohaterek i bohaterów. Za to obraz obyczajów, życia codziennego, społeczeństwa jest bardzo interesujący.

Są też w powieści takie dwa fragmenty, które mocno angażowały mnie emocjonalnie. To początki Ifemelu w Stanach. Na utrzymanie w czasie studiów nie wystarczy jej stypendium, musi znaleźć jakąś pracę. Zanim się jej to uda, minie sporo czasu, przeżyje chyba najgorszy okres w swoim dotychczasowym życiu - kiedy zabraknie jej pieniądzy, kiedy nie będzie miała na czynsz i na jedzenie, kiedy każda rozmowa o pracę będzie kończyć się fiaskiem, popadnie w duchowy letarg, niemoc, będzie miała depresję. Aż wreszcie zrezygnowana postanowi przyjąć propozycję pracy, która sprawi, że straci szacunek do siebie. I chociaż niemal natychmiast z niej zrezygnuje, to ten jeden moment pozostawi ślad w jej psychice. 

Drugi fragment dotyczy Obinze i jego stosunkowo krótkiego londyńskiego etapu życia. To, co się z nim dzieje, jak próbuje utrzymać się na powierzchni, jak się kończy jego londyńska odyseja, jest nie tylko niezwykle przejmujące, ale także bardzo aktualne. To historia jakich wiele, historia nielegalnego imigranta, człowieka wykształconego, który chciałby ułożyć sobie życie gdzieś indziej nie z powodu wojny w swoim kraju, ale dlatego, że mu się tam po prostu nie podoba. Tymczasem z racji miejsca urodzenia jest to bardzo trudne.

... wszyscy rozumieli ucieczkę przed wojną, przed rodzajem biedy, która miażdży ludzką duszę, ale nie zrozumieliby ucieczki przed przytłaczającym letargiem i brakiem wyboru. Nie zrozumieliby, dlaczego ludzie tacy jak on, którzy dorastali nakarmieni i napojeni, ale unurzani w niezadowoleniu, od urodzenia nastawieni na szukanie czegoś innego, na zawsze przekonani, że prawdziwe życie znajdą gdzie indziej, teraz posuwali się do rzeczy niebezpiecznych, nielegalnych, że uciekali nie zagłodzeni, nie zgwałceni, nie ze spalonych wiosek, ale zwyczajnie głodni wyboru i pewności.

Ale głównym problemem poruszanym w powieści jest kwestia rasy. Rasy, która staje się palącą kwestią dla Ifemelu, Obinze i innych czarnych z Afryki, kiedy znajdą się w białym świecie, a właściwie w świecie, gdzie biały kolor skóry staje się przywilejem najczęściej niezauważanym przez jej posiadacza.

... nie uważałam się za czarną, a stałam się nią dopiero po przyjeździe do Ameryki.(...) Ale wystarczy tylko wyjść i rasa natychmiast zaczyna być ważna. Ale o tym nie mówimy. Naszym białym partnerom nie mówimy nawet o drobiazgach, które nas wkurzają, i o rzeczach, które chcielibyśmy, żeby lepiej rozumieli, gdyż boimy się, iż powiedzą, że przesadzamy albo że jesteśmy przeczuleni.

Ifemelu początkowo stara się dostosować. Zna angielski bardzo dobrze, bo dzieci z takich rodzin jak ona czy Obinze są go uczone niemal od kołyski, ale każdy rozpozna ją po akcencie. Dlatego szybko uczy się akcentu i słownictwa amerykańskiego, aby się wtopić. Z tego samego powodu rezygnuje z afro, co jest jej naturalną fryzurą, i z warkoczyków. Prostuje włosy, co im bardzo szkodzi. Ale w pewnym momencie przychodzi otrzeźwienie i bunt. Ifemelu chce być znowu sobą, a nie udawać kogoś innego. Przemyślenia i obserwacje na temat rasy, koloru skóry i związanych z tym przywilejów albo ich brakiem zamieszcza na łamach bloga, który z czasem staje się nie tylko bardzo popularny, ale stanowi źródło jej dochodów. Dziś pewnie robiłaby to samo na portalach społecznościowych albo miała swój podcast. To bardzo ciekawe rozważania. Wiele do myślenia daje test dla Białych Uprzywilejowanych, jaki Ifemelu zamieszcza na swoim blogu. Pytań jest wiele, ja podam dla przykładu dwa.

Kiedy włączasz TV albo otwierasz którąś z wiodących gazet, spodziewasz się zobaczyć albo przeczytać głównie o członkach innej rasy?

Jeśli dobrze sobie radzisz w jakiejś sytuacji, oczekujesz, iż powiedzą ci, że przynosisz zaszczyt swojej rasie? Albo nazwą cię "innym" od większości członków twojej rasy? 

Nie mogę powiedzieć, aby dla mnie jej refleksje czy spostrzeżenia były czymś zupełnie nowym, bo trochę o tym wiem. Tu szczególnie polecam esej Reni Eddo-Lodge "Dlaczego nie rozmawiam już białymi o kolorze skóry" albo powieści Natashy Brown "Przyjęcie" czy Bernardine Evaristo "Dziewczyna, kobieta, inna"

Równie ciekawe są spostrzeżenia, jak liberalni biali Amerykanie za wszelką cenę starają się wobec czarnych z Afryki zachować poprawność polityczną, aby ich nie urazić, co najczęściej wypada nienaturalnie albo śmiesznie.

Och, i spotkałam dzisiaj czarującego Nigeryjczyka. Poszłyśmy do przychodni i okazało się, że właśnie zaczął u nich pracować nowy lekarz, ten Nigeryjczyk, i akurat przechodził, i przywitał się z nami. Przypominał mi ciebie, Ifemelu. Czytałam w internecie, że Nigeryjczycy są najbardziej wykształconą grupą imigrantów w tym kraju.

I jak wszystkich czarnych, ze Stanów i tych z Afryki, wrzucają do jednego worka, nie dostrzegając różnic.

 - Może kiedy ojciec Afroamerykanki nie miał prawa głosować, ponieważ był czarny, ojciec Ugandyjki kandydował do parlamentu albo studiował w Oksfordzie - powiedziała Ifemelu.

Wreszcie jest to też powieść o powrocie do siebie, do tego, co dla kogoś ważne, o trudnych zmianach, naprawianiu popełnionych błędów, co często łączy się z podejmowaniem raniących innych decyzji. Czy tak można? Co ważniejsze - spokój innych kosztem życia udawanego? Poświęcenie siebie w imię czyjegoś dobra? To dylematy, z którymi mierzą się bohaterki i bohaterowie, dylematy doskonale nam znane z naszych żyć. Kiedy Ifemelu decyduje się po latach spędzonych w Stanach wrócić do Nigerii, wszyscy się jej dziwią. Czy sobie poradzi? Czy się tam odnajdzie? Przecież stała się już ową tytułową Amerykaaną. 

Aisha przypomniała jej słowa cioci Uju, gdy ta wreszcie przyjęła do wiadomości, że Ifemelu naprawdę chce wrócić - "Poradzisz sobie?" - i sugestię, że w pewnym sensie Ameryka zmieniła ją w nieodwracalny sposób, że na skórze wyrosły jej kolce. Jej rodzice także chyba uważali, że sobie nie "poradzi" z Nigerią.

Jeśli ktoś tak jak ja lubi długie, ciekawe, ale jednocześnie mądre powieści, to "Amerykaana" jest właśnie taka.

Louise Erdrich "Rzeka Czerwona"

W moim czytelniczym życiu znowu nastał czas beletrystyki, a

przede wszystkim powieści. Może potrzebuję story, a może jest to związane z wakacjami, kiedy trudniej czyta się nonfiki z myślą o tych refleksjach, bo trzeba czasem coś zanotować. Jakie motywacje by mną nie kierowały, fakty są takie, że znowu piszę o powieści, a i teraz czytam kolejną. Tym razem będzie o "Rzece Czerwonej" Barbary Erdrich (ArtRage 2025; przełożyła Agnieszka Walulik). ArtRage to jedno z moich ulubionych wydawnictw, pilnie śledzę to, co wydają, i jeśli odpowiada moim czytelniczym gustom, a te, wiadomo, mam bardzo sprecyzowane, to kupuję. No i tak padło na "Rzekę Czerwoną".

Najpierw kilka słów o autorce. W Polsce niemal nieznana - ponad dwadzieścia lat temu ukazały się w dwóch różnych wydawnictwach jej dwie książki, powieść i zbiór opowiadań. Teraz ArtRage, o ile dobrze pamiętam, kupiło prawa do kilku. A jest pisarką docenianą, dostała Pulitzera i Bookera. Co najciekawsze w jej biografii, urodziła się w mieszanej rodzinie o korzeniach niemieckich i rdzennych. Jej ojciec pochodził z plemienia Odżibwe. I takie doświadczenia wykorzystuje w swojej twórczości.

Akcja "Rzeki Czerwonej" rozgrywa się w małym miasteczku Tabor i w jego okolicach w Dakocie Północnej. To właśnie tereny zamieszkiwane kiedyś przez Odżibwe i Dakotów, a potem przyszli biali i je ukradli. Niektóre bohaterki i niektórzy bohaterowie pochodzą właśnie z tego plemienia albo mają mieszane korzenie. Nie jest to jednak jakoś mocno akcentowane, chociaż wielokrotnie przywoływane. 

Trudno w kilku zwięzłych zdaniach wprowadzić w treść tej powieści, bo bohaterek i bohaterów sporo, wątków kilka. Ważny jest na pewno czas - to ekonomiczny krach roku 2008. Może najlepiej napisać, że w dużej mierze to historia trójkąta miłosnego. Garry Geist, pochodzący z zamożnej rodziny farmerów, chce się ożenić z Kismet. Jej matka, Crystal, ciężko pracuje nocami, zwożąc ciężarówką buraki cukrowe z pól należących do wielkich farm do punktów skupu. Ojciec Kismet, niewydarzony aktor, niebieski ptak, znika nagle, a z nim fundusze na renowację miejscowego kościoła, co stawia obie kobiety nie tylko w trudnym położeniu materialnym, ale i towarzyskim - niektórzy, a zwłaszcza niektóre, uważają, że Crystal musi też mieć coś wspólnego ze sprzeniewierzeniem pieniędzy. Kismet sama do końca nie wie, czego chce, czemu trudno się dziwić, ponieważ jest bardzo młoda, właśnie kończy szkołę i powinna iść na studia, a nie wychodzić za mąż. Spotyka się z Garrym, szkolnym kolegą, ale i z młodszym od niej Hugonem, który się w niej kocha. W tle jest jeszcze wypadek, który wydarzył się jakiś czas temu i mocno odbił się na Garrym, jego kolegach i rodzinie. Co tam się naprawdę wydarzyło? Jaka tragedia? 

"Rzeka Czerwona" to tego rodzaju powieść, którą nie tylko czyta się znakomicie, ale która mocno angażuje emocjonalnie. Jesteśmy blisko bohaterek i bohaterów, mocno wchodzimy w ich życia, denerwują nas podejmowane przez nich decyzje, współczujemy im, kibicujemy. Przynajmniej ja tak miałam.

Najbardziej przejmująca i irytująca jednocześnie była dla mnie historia Kismet. Jak wspominałam, jest bardzo młoda, sama nie wie, czego chce. Tymczasem mimo wszystko decyduje się na małżeństwo. W jakiejś mierze składa siebie w ofierze. Staje się zakładniczką dorosłych, którzy aprobując jej małżeństwo z Garrym, robią sobie dobrze, że użyję tej kolokwialnej frazy, za którą nie przepadam, ale nie znajduję lepszej. Bo obie matki w tym momencie swojego życia potrzebują tego małżeństwa. Cristal szybko zacznie tego żałować, zda sobie sprawę, że popełniła błąd, pozwalając córce wyjść za mąż. Dziewczyna staje się zakładniczką rodziny Geistów, ma być remedium na ich problemy związane z tamtym tragicznym wypadkiem, po którym  Garry i jego matka nie podnieśli się. Tymczasem im potrzebna jest terapia, fachowa pomoc. Dlaczego po nią nie sięgają? Przecież mają pieniądze. Może odpowiedzią jest prowincja? Może coś, co jest naturalne w dużym mieście, tu jest nieoczywiste, nieznane? A może chodzi o to, że wypierają to, co się stało? Bo sięgnięcie po pomoc wymagałoby powiedzenia całej prawdy. Kiedy czytałam o tym, jak Kismet usługuje Geistom, jak nie ma kontaktu z matką, jak szybko orientuje się, że popełniła błąd, bo Garry jest jeszcze bardziej niedojrzały niż ona, miałam ochotę krzyczeć - dziewczyno uciekaj, ratuj siebie, nie brnij w to! Ale sprawa nie jest tak prosta. Bo Kismet z jednej strony zdaje sobie sprawę, że tak nie powinno być, z drugiej coraz lepiej rozumie, że Garry i jego matka mają potężną traumę, z trzeciej chciałaby być przy Cristal, która ma poważne kłopoty finansowe, z czwartej nie zapomniała o Hugonie ani on o niej nie zapomniał, z piątej zaczyna jej się podobać życie na wsi - kontakt z naturą, szeroki horyzont niczym nieograniczony, uprawianie ogródka, cisza i spokój.

Wielką wartością powieści jest to, że mogłabym tak analizować inne bohaterki i innych bohaterów - ich lęki, strachy, motywacje, skomplikowane emocje prowadzące do kontrowersyjnych decyzji. To nie tylko Kismet, Garry i Hugo, ale także Crystal, ojciec Kismet, matka Garry'ego, jego przyjaciel Eric. Każda  bohaterka i każdy bohater to osobna opowieść, osobne uniwersum. Ale znakomicie sportretowane są również postacie drugoplanowe czy epizodyczne. Szczególnie kobiety, które spotykają się w ramach klubu czytelniczego. Omawiana książka jest pretekstem, na jaw wychodzą animozje, zatargi, konflikty.  

Kolejną zaletą jest odmalowanie amerykańskiej prowincji, terenów, gdzie króluje rolnictwo, ale także tych, gdzie wydobywa się ropę, bo akcja na chwilę przenosi się do Dakoty Południowej. Obserwujemy ludzi bogatych i tych ciężko pracujących, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Niby ludzkość zrobiła postęp, a jednak nadal wielu pracuje jak niewolnicy, a każda łyżeczka cukru, jak niegdyś, jest tą niewolniczą pracą obciążona.

Bogaci z miasteczka czy farm jeździli do Fargo czy Minneapolis, do Mall of America, i się tym przechwalali. Kiedyś to ich uważało się za normę. Byli jak ludzie z filmów i seriali, więc można by pomyśleć, że to oni są Ameryką, lecz ostatnio Crystal i Kismet zaczęły na pewnym poziomie zdawać sobie sprawę z tego, że wcale nie, że to one są prawdziwymi Amerykankami - stroskanymi, ciułającymi, wiecznie zadłużonymi Amerykankami.

Istnieli wielcy posiadacze ziemscy, istnieli też wyrobnicy. Tak było od czasów, kiedy dolina Rzeki Czerwonej została zasiedlona. 

A Crystal, kiedy zrobił się boom na buraki cukrowe, pracowała ramię w ramię z meksykańskimi rodzinami, które przez cały rok przenosiły się w kółko po tej samej trasie za robotą. 

Tak oto każda łyżeczka cukru (...) nosiła wówczas piętno handlu niewolnikami i rzezi bizonów. Podobnie jak teraz w każdej łyżeczce cukru łączą się pragmatyczny nihilizm przemysłu cukrowniczego i śmierć naszego domu na tej ziemi. 

Ale "Rzeka Czerwona" ma jeszcze jeden temat. Autorka pochyla się nad tą ziemią, niegdyś należącą do plemienia Odżibwe, której naturalny cykl zaburza wielkoobszarowe rolnictwo stosujące na wielką skalę pestycydy i monokulturę. Kismet zachwyca się bliskością natury, ale i my, i ona widzimy, jakie spustoszenie czyni takie eksploatowanie ziemi. Nad polami wiecznie unosi się pył, bo jest sucho, pestycydy trują, ptaków jest coraz mniej. 

Ci dwaj szorstcy mężczyźni szykowali się właśnie do wytrucia jednej z najbardziej odżywczych roślin na świecie [chodzi o komosę ryżową] na rzecz uprawy buraka cukrowego - być może najmniej odżywczej rośliny na świecie. Zdaniem ewolucji było to przezabawne.

Ten brak ptactwa przejmował go niepokojem, ale on przecież ptaków nie pryskał, prawda? 

To delikatne sygnały, ale są. Budzą niepokój. Czy jest jakieś wyjście? Czy remedium jest powrót do rolnictwa naturalnego, ekologicznego? To też nie jest takie proste. Co może pojedynczy człowiek? Czy jedynym wyjściem jest pogodzić się z tym?

Poczuł na sobie ciężar tego, wszystkiego, co leżało poza jego kontrolą - jego, maleńkiego człowieczka, który harował i dokładał starań, choć w zasadzie nie miał pojęcia, jakie to wszystko jest wielkie.

Były to czasy przyjemne, ale i pełne rozpaczy. Oto był świat.

A poza tym powieść znakomicie się czyta. Nie tylko dlatego, że byłam tak blisko bohaterek i bohaterów, ale też po prostu chciałam wiedzieć, co się naprawdę zdarzyło owej mroźnej nocy, kiedy miał miejsce tragiczny wypadek, co zrobi Kismet, jak rozwiąże swoje finansowe kłopoty Crystal. 

Bardzo ciekawa, bardzo dobra powieść. A ja wrzuciłam na wirtualny biblioteczny regał dwie wydane lata temu książki Louise Erdrich. Kiedy je przeczytam nie wiem, bo i on pęcznieje niemożebnie. 

Ayfer Tunç "Historie z ojczyzny"

Każda książka ma swój czas, powtarzam to często, bo rzeczywiście

tak się dzieje w wypadku tytułów, które od lat tkwią w głębinach moich czytników, szczególnie tego pierwszego, albo, znacznie rzadziej, zalegają na półce regału. W takim wypadku najczęściej musi być jakiś impuls, aby sobie o nich przypomnieć. Tak było z książką  tureckiej pisarki Ayfer Tunç "Historie z ojczyzny" (Książkowe Klimaty 2020; przełożyła Agnieszka Erdogan), którą kupiłam kilka lat temu po interesującym dla mnie spotkaniu na Festiwalu Conrada, gdzie gościła. Zdążyłam już o niej zapomnieć, ale właśnie przyszedł na nią idealny moment - uznałam, że będzie znakomitą lekturą w czasie mojej podróży po wschodniej Turcji. Przeczytałam ją jednak dopiero po powrocie, bo na miejscu mierzyłam się z najnowszą powieścią Orhana Pamuka "Noce zarazy", którą wzięłam ze sobą z tego samego powodu. Może dobrze się stało, bo dzięki "Historiom z ojczyzny" wróciły do mnie miłe wspomnienia, tym bardziej, że pojawiają się w  tam miejscowości czy okolice, które odwiedziłam. 

Zanim przejdę do książki, jeszcze kilka słów o samej pisarce. Jest też dziennikarką i scenarzystką. Pisze opowiadania i powieści. Pozostaje mi wyrazić żal, że w Polsce ukazała się tylko ta jedna jej książka. Szkoda, że Książkowe Klimaty nie poszły za ciosem i nie wydają innych. To, co napisałam przed chwilą, najdobitniej świadczy o moim stosunku do "Historii z ojczyzny" - tak, tak, po prostu mnie urzekły.

Ta książka to zbiór opowiadań poprzedzonych sześcioma krótkimi esejami i rozdziałem, w którym autorka analizuje kilka starych fotografii stanowiących dokumentację działalności pewnej prowincjonalnej orkiestry. Wnikliwie przyglądając się zdjęciom, pokazuje świat, jakiego już nie ma. Warto też wspomnieć, jakim zagadnieniom poświęca swoje eseje. Pisze w nich o czarnych plamach w tureckiej historii, przypominając, jak wielonarodowym krajem było kiedyś imperium osmańskie i jak doszło do tego, że współczesna Turcja już taka wielobarwna nie jest. W innym eseju przygląda się pojęciu narodu, wskazując na to, jak różne korzenie mają mieszkańcy niby jednorodnej dziś Turcji. Zastanawia się też, czym jest ojczyzna, co ważniejsze - ta duża czy ta mała. Kolejnym interesującym ją zagadnieniem są rozważania o prowincji. Jak w tym kontekście rozumieć słowo Zachód? Czym innym jest ono dla mieszkańca Stambułu, a czym innym dla kogoś, kto mieszka we wschodniej Turcji. Wreszcie pisze o Stambule - raz się nim zachwycając, raz wskazując na wady. Takie hate-love. 

Te eseje nie pojawiają się przypadkiem, bo to właśnie  takie tematy porusza Ayfer  Tunç w opowiadaniach zamieszczonych w tym tomie. Koniecznie jeszcze muszę dodać, że książka jest nawiązaniem do opowiadań tureckiego pisarza Refika Halita Karaya, która ukazała się w roku 1919 pod takim samym tytułem. Niestety w Polsce oczywiście nie wyszła. Pozostaje mi po raz drugi wyrazić żal, że Książkowe Klimaty nie zdecydowały się przy okazji jej wydać. Myślę, że obraz tureckiego społeczeństwa z czasów, kiedy imperium osmańskie przekształcało się w Turcję, byłby bardzo ciekawy.

Właściwie miałabym ochotę te krótkie opowiadania zamieszczone w tomie "Historie z ojczyzny" nazwać obrazkami. Dlaczego? Bo nie są to opowiadania w sensie ścisłym. Ayfer Tunç pisze o ludziach, których poznała albo o takich, o których ktoś jej opowiedział, o miejscach, z którymi była związana. Czasem opowiada tylko o jakimś momencie z ich życia, innym razem wybiega w przyszłość, zdradzając ich dalsze losy, co stanowi pointę lub kontrapunkt. Dzięki temu jesteśmy też świadkiem przemian, jakie zachodziły w społeczeństwie tureckim i w krajobrazie. Dostajemy obraz Turcji sprzed lat dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu, a niektóre z historii sięgają jeszcze dalej w przeszłość. Te opowiadania zatrzymują czas, jak fotografie,  które autorka analizuje wcześniej. A tematy wokół których krążą, są właśnie takie jak w zamieszczonych na początku tomu esejach. 

Autorka pokazuje, że chociaż pozornie społeczeństwo jest w większości etnicznie tureckie, to jednak jego korzenie są wielonarodowe. To zagadnienie wraca bardzo często. Innym tematem jest prowincja i prowincjonalność oraz związane z tym poczucie wyższości lub gorszości. Jeśli pojawia się bohaterka czy bohater ze Stambułu albo z zagranicy, natychmiast staje się obiektem towarzyskiego pożądania, a na rodzinę, która gości kogoś takiego w swoim domu, spada jej blask i choćby na moment czuje się lepsza. 

Od kiedy ludzie dowiedzieli się, że lekarz przyjechał z Ameryki, chcą zaprzyjaźnić się z Panem Doktorem, o którym mówią "amerykański", jakby pogawędki z nim miały podnieść ich status społeczny.

Ale to zderzenie rodzi też konflikty i nieporozumienia wynikające z różnic, a także wstyd, poczucie, że Turcja, szczególnie ta prowincjonalna, mocno odstaje od mitologizowanego Zachodu.

O toalecie wolą nawet nie myśleć. Skoro wstydzą się ubikacji w swoim domu, chociaż mają tam drzwi, umywalkę, wyszukany papier toaletowy - to w końcu alaturka - jak mają zabrać niemiecką synową do rozpadającego się ustępu, który stoi zapewne gdzieś na podwórzu? (...) Nie są gotowi, żeby młoda Europejka stanęła twarzą w twarz z zacofaną o sto lat wsią, która niegdyś znajdowała się na zachodzie ich własnego kraju.

Akcja większości opowiadań toczy się właśnie na prowincji w miejscowościach basenu Morza Czarnego, czasem na wschodzie Turcji. Niby wszyscy mieszkają w jednym kraju, niby stanowią jeden turecki naród, a nie rozumieją się wzajemnie.

W pewnym momencie zwraca się do młodej dziewczyny: "Wy z Zachodu". "Wy z Zachodu jesteście tacy a tacy ...". Dziewczyna nie słyszy dalszej części zdania, jest zaskoczona, niewiarygodnie zaskoczona. Te słowa spadają na nią jak grom z jasnego nieba: "Wy z Zachodu!". Dziewczyna nigdy nie myślała, że jest z Zachodu. Ona przez ludzi z Zachodu rozumie Europejczyków.

Innym tematem jest pogoń za nowoczesnością, która okazuje się powierzchowna.

Mieszkając na Wschodzie, patrzą na Zachód. Edukują swoje dzieci, chcą, żeby zostały lekarzami, inżynierami, adwokatami, oficerami. Gonią za sławą, chwałą, stanowiskami. Chcą pozostać blisko tradycji, a jednocześnie żyć nowocześnie. Właściwie nie mają pojęcia o nowoczesnym życiu. (...) Nie potrafią pojąć ani przyswoić sobie takich spraw jak kwestionowanie reguł, decydowanie się na bycie innym niż wszyscy, okazywanie szacunku i wyrozumiałości wobec przekonań innych.

Opowiadania przepełnione są nostalgią za tym, co minione. Takie samo uczucie towarzyszy nam właśnie, kiedy oglądamy stare fotografie. Co charakterystyczne, autorka, chociaż nieobca jest jej delikatna ironia, lubi osoby, o których opowiada, a ja razem z nią. 

Co urzekło mnie w tych opowiadaniach? Co sprawiło mi wielką przyjemność? Historie bohaterek i bohaterów - niby  codzienne, niby nie ma w nich nic nadzwyczajnego, a jednak przykuwają uwagę. Z niecierpliwością i ciekawością zaczynałam czytać każdą kolejną opowiastkę. Bardzo ciekawa była cała warstwa obyczajowa. Ujął mnie też dyskretny humor i takaż ironia. Może dzięki temu czyta się te opowiadania bardzo lekko, z drugiej jednak strony ma się poczucie, że te historie są ważne, mówią coś istotnego o społeczeństwie tureckim. Obcowanie z tymi opowiadaniami sprawia rzeczywiście taką samą przyjemność jak oglądanie starych fotografii. Poza tym dla mnie wartością dodaną były wzmianki o miejscowościach, które odwiedziłam, opisy krajobrazów, które widziałam. Dzięki lekturze wracałam wspomnieniami do mojej podróży.

Cieszę się, że z głębin czytnika wydostałam wreszcie książkę Ayfer Tunç.

Popularne posty