Żanna Słoniowska "Dom z witrażem"

Odkąd ponad rok temu zapisałam się do biblioteki, co każdemu

polecam, oprócz nowości zupełnie świeżych i tych nieco przeterminowanych, sięgam też dość regularnie po książki starsze. Tak było i tym razem - postanowiłam wreszcie przeczytać debiutancką powieść Żanny Słoniowskiej  "Dom z witrażem" (Znak 2015). Książka zwyciężyła w konkursie na powieść zorganizowanym swego czasu przez wydawnictwo. W roku 2016 autorka dostała Nagrodę Conrada przyznawaną właśnie za debiut, była też nominowana do Nike. Od dawna miałam ochotę ją przeczytać, ale ponieważ nie było ebooka - pojawił się po wznowieniu - sprawa leżała odłożona na święty nigdy. Od kiedy pokochałam czytnik, dość ortodoksyjnie trzymałam się książek elektronicznych, biblioteka to zmieniła. Nadal jednak wolę ebooki, jakoś niepotrzebny jest mi zapach papieru, wybieram wygodę. Ale dość dygresji.

Zanim o książce, parę słów o autorce. Urodziła się we Lwowie, ma polskie korzenie. Od 2002 roku mieszka w Polsce, najpierw w Warszawie, gdzie kontynuowała studia, teraz w Krakowie. Pisze po polsku, tłumaczy. Jest autorką czterech książek - dla dzieci o Ukrainie, jeszcze jednej powieści i albumu o przedwojennym Lwowie. Tu kolejna dygresja - najpierw pomyślałam sobie: tylko dwie powieści? Dlaczego tak mało? Dopiero potem przyszła refleksja - a dlaczego miałoby być więcej? To współczesny rynek wydawniczy przyzwyczaił nas do tego, że pisarze produkują książki niemal na akord. Nie wydajesz, nie istniejesz. Nieważna jakość, ważna ilość. Dość kolejnej dygresji, czas przejść do książki.

Akcja "Domu z witrażem" toczy się we Lwowie naprzemiennie pod koniec lat osiemdziesiątych i w latach dziewięćdziesiątych, od czasu do czasu sięgając w przeszłość. To historia czterech pokoleń kobiet mieszkających w mieszkaniu we lwowskiej kamienicy, w której znajduje się unikalny witraż, prawdopodobnie w czasach rozwijającego się dzikiego kapitalizmu skazany na zagładę. Przetrwał, wprawdzie w nie najlepszym stanie, czasy ZSRR, teraz grozi mu zagłada w związku z budową plomby. Czy taka kamienica istniała, istnieje?, nie mam pojęcia. 

Od razu muszę dodać, że "Dom z witrażem" przypomina mi trochę "Dom dla Doma" Wiktorii Ameliny, która już niestety niczego nie napisze, bo zginęła w czasie wojny w ataku rakietowym na popularną pizzerię w mieście przyfrontowym, gdzie znalazła się razem z jakąś zagraniczną delegacją, której była przewodniczką. Jej śmierć dotknęła mnie jakoś wyjątkowo, także dlatego, że uczestniczyłam kiedyś w spotkaniu z nią, czego efektem było przeczytanie jej powieści, która bardzo mi się podobała. W każdym razie w obu mamy Lwów, kamienicę, historię rodzinną, u Wiktorii Amieliny znacznie bardziej rozbudowaną.

Narratorką "Domu z witrażem" jest córka Marianny, znanej we Lwowie śpiewaczki operowej, która z wyboru stała się Ukrainką i pod koniec lat osiemdziesiątych zaangażowała się w ruch niepodległościowy. Zginęła w czasie jednej z demonstracji, kula snajpera nie była przeznaczona dla niej, tylko dla najważniejszego w mieście dysydenta. Jej córka miała wtedy kilka lat, nie chciała iść na pogrzeb, który przerodził się w manifestację polityczną. Obserwowała z okna mieszkania, jak tłum przetacza się po ich ulicy. Została z Prababką i babcią, nazywaną Abą. Tego wszystkiego dowiadujemy się z pierwszego rozdziału powieści, a więc niczego tu nie zdradzam. Marianna jako pierwsza miała odwagę sprzeciwić się despotycznej Prababce i wybrać śpiew, czego nie potrafiła kiedyś zrobić Aba, która zrezygnowała z malarstwa na rzecz medycyny. W Akademii Sztuk Pięknych studiować będzie jej wnuczka. 

O czym jest powieść Żanny Słoniowskiej? Jak każda dobra książka ma wiele warstw. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście historia rodzinna, którą poznajemy dzięki narratorce. Nie została opowiedziana linearnie, poznajemy ją ze skrawków rozrzuconych tu i ówdzie. Z tych fragmentów wyłania się historia Prababki, Aby i Marianny, ich nieszczęśliwe najczęściej związki z mężczyznami, ich potyczki z Historią, która je mieli, i, co też bardzo ważne, ich bogate osobowości, no i skomplikowane relacje między nimi. Mamy więc i trochę czasów sprzed drugiej wojny, nieco samej wojny, okres powojenny, kiedy Prababka razem z Abą znalazły się we Lwowie, gdzie już zostały.

Druga warstwa to historia miłosna, można powiedzieć, że w pewnym sensie historia miłosnego trójkąta. Bo romans z Mikołajem, artystą i scenografem w operze, miłośnikiem Lwowa, co ważne w tej historii, a o czym za chwilę, najpierw miała Marianna, a wiele lat później ze swoim wykładowcą, bo Mikołaj w międzyczasie zacznie pracować też na Akademii Sztuk Pięknych, będzie romansować jej córka, główna bohaterka powieści. Nie, nie jest to historia wyciskająca łzy z oczu ani specjalnie intrygująca, bo dziwne to są romanse. Dla Marianny najpierw istotniejsza jest jej praca, a potem walka o niepodległą Ukrainę, dla jej córki ta historia wydarza się trochę z przypadku, jakby bezwolnie poddawała się Mikołajowi, który ważniejszy jest chyba dla niej jako cicerone odkrywający przed nią piękno i tajemnice Lwowa niż kochanek. Zastanawiam się nawet, czy czytając tę powieść dziś, nie patrzę na ich historię inaczej - czy nie mamy tu do czynienia z przekroczeniem, wykorzystaniem relacji mistrz - uczennica. Może jednak przesadzam, chyba nic na to nie wskazuje. W każdym razie w trakcie lektury nie odniosłam takiego wrażenia, przyszło mi to na myśl teraz.

Kolejna warstwa to opowieść o Lwowie - o jego skomplikowanej, wieloetnicznej historii, ale przede wszystkim o jego dziedzictwie materialnym, na którym przeszłość miasta i jego wielokulturowość odcisnęły swoje piętno. Mikołaj i narratorka wędrują po Lwowie, i właśnie te wędrówki ona lubi najbardziej, patrzą, jak miasto się zmienia, jak przeszłość ustępuje miejsca współczesności, jak ginie to, co przyniosły czasy ZSRR, a co często było niechciane, ale też to, co stanowi o jego oryginalności, jak zmieniają się nazwy ulic, jak znikają pomniki. Symbolem tych złych przemian jest historia tytułowego witraża, o której już wspominałam.

A wreszcie kolejna warstwa to opowieść o wieloetniczności miasta i budzeniu się ukraińskości, która za czasów ZSRR była tłumiona i rozpływała się w radzieckości, w fali przybyszów z różnych stron Związku Radzieckiego. Narratorka ma przecież po Prababce korzenie polskie, ale niezwiązane wcześniej ze Lwowem, a po męskiej linii rosyjskie. 

- Jestem Polką z krwi i kości - mówiła Aba.

- Jestem Ukrainką z wyboru - powiedziała Mama.

- Moskale, precz! - krzyknęli do mnie chłopcy.

- Jestem narodowości lwowskiej - powtórzył Mikołaj za swoim mistrzem Walerym Bortiakowem. To ostatnie odpowiada mi najbardziej. 

Warto też zwrócić uwagę na język, miejscami finezyjny.

Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam, że Mikołaj, czekając na mnie, zostawił w całej okolicy swoje posępne spojrzenia samoprzylepne, wisiały na drzewach, leżały na bruku i na szynach, uwaga, niektóre z nich niczym redaktora Berlioza może rozjechać tramwaj, i ja będę za to odpowiedzialna.

A miejscami dowcipny.

... wszyscy bowiem wiedzieliśmy, że życie miało wyglądać inaczej: obywatele mieli być równi i mieć tyle samo praw i obowiązków, tyle samo pomarańczy i moreli, ale wyszło inaczej, nas nie było stać prawie na nic, ich stać było na wszystko.

Powieść czyta się znakomicie. Nie jest to rzecz wybitna, ale dobra i bardzo ciekawa poznawczo. Cieszę się, że ją przeczytałam.

Justyna Sobolewska "Jadwiga. Opowieść o Stańczakowej"

O Jadwidze Stańczakowej pierwszy raz dowiedziałam się ze

znakomitego filmu Andrzeja Barańskiego "Parę osób, mały czas", którego była bohaterką. Grała ją Krystyna Janda, a Mirona Białoszewskiego, z którym się przyjaźniła, nieżyjący już Andrzej Hudziak, aktor krakowskiego Starego Teatru znany z ról u Krystiana Lupy. Ten film wydobył ją z niebytu. A ponieważ była to postać nietuzinkowa, jak wynikało z filmu, dlatego, kiedy wnuczka Jadwigi Stańczakowej, znana krytyczka literacka, Justyna Sobolewska, napisała jej biografię, wiedziałam, że będę chciała po nią sięgnąć. Zamiar tylko się umocnił po wysłuchaniu kilku podcastowych rozmów z autorką. I oto przeczytałam "Jadwigę. Opowieść o Stańczakowej" (Znak 2024).

Na pewno warto tę biografię poznać, bo jej bohaterka rzeczywiście była postacią niebanalną, o czym za chwilę. W trakcie lektury zastanawiałam się, co mi przeszkadza, co jest dziwnego w tej książce i po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że autorka zupełnie zrezygnowała z czegoś, za co uwielbiam ten gatunek literacki - nie ma tu tła epoki, kontekstu i niewiele jest też o innych postaciach związanych z bohaterką, a właśnie to dodaje biografiom powietrza i jest znakomitym źródłem wiedzy. W tej książce mamy całkowite skupienie na bohaterce i trochę opowieści o samym procesie pisania, o czym też za chwilę. Prawdopodobnie jest to świadomy wybór autorki. Dlaczego tak się stało? Czy uznała, że wszyscy już wszystko wiedzą o czasach, w których żyła jej babcia? Czy był jakiś inny powód? Chętnie zadałabym jej to pytanie.

Kim była Jadwiga Stańczakowa? Gdybym miała opisać ją w formie tagów, wyliczyłabym: osoba niewidoma, pisarka, Miron Białoszewski, depresja, Żydówka, samodzielność, upór. Te hasła najlepiej oddają jej los i osobowość. Nie będę tu opowiadać o jej życiu, kto ciekaw, niech po prostu przeczyta, bo warto, skupię się na tym, co poruszyło mnie najbardziej. I muszę przyznać, że nie zawsze było to to samo, na co zwracałam uwagę, słuchając tych kilku rozmów z Justyną Sobolewską. 

Chyba największe wrażenie zrobił na mnie okres wojenny. Jadwiga Stańczakowa, wówczas Strancman, razem z rodzicami trafiła do warszawskiego getta. Byli zamożną rodziną, chociaż jeszcze przed wojną nękaną różnymi nieszczęściami, więc początkowo nie wiodło im się źle. Dzięki małżeństwu ze Zdzisławem Stańczakiem wyszła z getta, potem intuicja kazała jej wyprowadzić stamtąd rodziców, co nie było proste, bo oprócz zwyczajnych trudności musiała pokonać ich opór. Najbardziej przejmujące jest to, co dzieje się potem - ciągłe zmiany adresów z powodu donosów, strach, że na ulicy spotka się kogoś, kto rozpozna i pójdzie na gestapo albo będzie szantażował, ukrywanie się, coraz trudniejsza sytuacja bytowa. Strach i trud. Justyna Sobolewska nie rozpisuje się o tym szeroko, a i tak na mnie te fragmenty zrobiły największe wrażenie.

Druga sprawa, na którą zwróciłam uwagę, to wzrok. Problemy pojawiły się jeszcze przed wojną i z czasem narastały. Zawężało się pole widzenia, wzrok się osłabiał i nie było na to ratunku. W końcu przestała widzieć, ale nigdy się nie poddała, chociaż życie niewidomej osoby nie było, i na pewno nie jest, łatwe. Póki mogła, pracowała jako dziennikarka, potem odkryła świat ludzi niewidomych - język braila, stowarzyszenie, pisma. I właśnie w takich gazetach zaczęła pracować, co wymagało przestawienia się. Korzystała ze społecznych przewodników i przewodniczek oraz lektorek, z niektórymi się przyjaźniła. Czasem rodziło to problemy - zdarzało się, że ktoś zapomniał po nią przyjść i była sama, bezradna w obcym miejscu. Niezręczne było korzystanie z pomocy przewodniczki czy przewodnika, kiedy udawała się na randkę. Generalnie jednak radziła sobie znakomicie, starała się prowadzić normalne życie - dbała o strój, pracowała, działała w rozmaitych stowarzyszeniach, miała liczne grono znajomych i przyjaciół.

Jadwiga pisarka. O pisaniu myślała już przed wojną, potem została dziennikarką, aż wreszcie ośmielił ją Miron. Pisała wiersze, opowiadania, które ukazały się w zbiorze "Ślepak", i krótkie prozy nazwane przez nią prozinkami. Wspólnie z Białoszewskim stworzyła "Dziennik we dwoje". Wydawała, aż przyszły lata dziewięćdziesiąte, bardzo trudne dla polskich pisarzy. Jej książki wychodziły w jakimś małym efemerycznym wydawnictwie, które od dawna nie istnieje. Słaba dystrybucja powodowała, że głównie zalegały w paczkach. Dziś przypomina jej twórczość wnuczka, Justyna Sobolewska. Jadwiga Stańczakowa wychodzi z cienia. W biografii autorka często cytuje wiersze, czasem prozinki. Te pierwsze robią na mnie wrażenie, wobec tych drugich jestem obojętna, ale to oczywiście wyimki. W swojej twórczości nawiązywała do wojny i doświadczeń osoby niewidzącej, ale pisała też o codzienności - chorobie, zachwycie chwilą, przyrodą.

Jadwiga i Miron. To okres jej życia, dzięki któremu o niej usłyszałam, bo widziałam film, o którym wspominałam na początku. Wdarła się do jego kręgu niemal siłą i zostali przyjaciółmi, chociaż nie była to łatwa relacja. Miron dopingował ją do pisania, ale potrafił być krytyczny, wspólnie nagrywali coś, co potem stało się "Dziennikiem we dwoje", i inne materiały. Wyruszali na niesamowite, często nocne, eskapady po mieście, o czym więcej jest w filmie niż w książce. Miron miał w jej mieszkaniu swój pokój. I to jest ta część książki, gdzie chyba najbardziej brakuje mi szerszego tła - opowieści o Mironie Białoszewskim, o kręgu jego znajomych i wyznawców. Może autorka uznała, że dużo na ten temat wiadomo, ale biografia dociera do różnych czytelniczek i czytelników.

Depresja. Nękała ją od lat siedemdziesiątych, wiele razy trafiała do szpitala, niedoskonałe leki coraz słabiej działały. Bała się jej, nie znosiła pobytów w szpitalu, co dla niej, niewidomej, wiązało się z jeszcze większymi utrudnieniami, z jakich człowiek widzący nie zdaje sobie sprawy. Z czasem choroba wracała coraz częściej. Muszę przyznać, że opowieść o tym okresie robiła na mnie o wiele większe wrażenie, kiedy słuchałam tych kilku rozmów z Justyną Sobolewską. Połączona z jej trudnymi doświadczeniami, kiedy w czasie studiów pomieszkiwała z Jadwigą, przygnębiała, w książce nie jest to aż tak bolesny obraz. Ale może inaczej bym go odebrała, gdybym nie wiedziała o tym nic wcześniej.

I ostatnia sprawa, o jakiej chciałabym napisać. Justyna Sobolewska jest wnuczką Jadwigi, bardzo z nią związaną. Pisząc o niej, nie mogła uniknąć opowieści o ich relacji i o procesie powstawania tej konkretnej biografii. Autorka nie chowa się, a nawet się trochę odsłania. I muszę przyznać, że jej obraz dzisiejszy, publiczny bardzo kontrastuje z jej okresem młodzieńczym, zwłaszcza szkolnym. Przygnębia, ale daje nadzieję, że problemy da się zostawić za sobą. Mnie poruszył i jakoś podbudował. Bardzo ciekawa jest opowieść o pracy nad książką - o strachu przed wracaniem do bolesnych wspomnień, o szukaniu materiałów, otwieraniu po raz pierwszy teczek pozostawionych przez Jadwigę, przesłuchiwaniu taśm, o wrażeniu, jakby babcia sama podsuwała jej materiały do swojej biografii.

Ciekawy życiorys, ciekawa, poruszająca, ale jednak podbudowująca, mimo mroków, lektura. 

Andrew O'Hagan "Chwile"

Być może nie sięgnęłabym po powieść "Chwile" Andrew O'Hagana

Znak 2024; przełożyła Kaja Gucio), gdyby nie zachwyty w pewnym nieliterackim podcaście, na koniec którego prowadzący i zaproszona osoba polecają jakąś książkę. Ten zwyczaj pojawia się coraz częściej i bardzo mi się podoba. Zachwycał się ktoś bardzo mądry, kto na pewno byle czego nie czyta. A że już wcześniej dobrze słyszałam o tej powieści, ta polecajka przeważyła szalę. Wypadałoby coś napisać o Andrew O'Haganie, ale uważane za szacowne wydawnictwo podaje tylko informację, iż trzykrotnie był nominowany do Bookera, a jakaś nic mi niemówiąca Granta umieściła go na liście najbardziej obiecujących brytyjskich pisarek i pisarzy. Oczywiście muszę uwierzyć, że ta lista owej Granty jest szalenie prestiżowa. Cóż, chętnie dowiedziałabym się czegoś jeszcze o autorze "Chwil". 

Czy moje oczekiwania zostały spełnione? Czy warto było przeczytać powieść? Nie powiem, że nie, ale uczucia mam mieszane. Tak to zwykle bywa, kiedy spodziewam się wielkiego wow. Były momenty genialne, znakomicie oddające owe ulotne chwile, ale były też fragmenty, które nieco mnie nużyły. Może dlatego, że książka nie do końca wpisuje się w moje zainteresowania, stąd zresztą  początkowa rezerwa. Ale po kolei.

Akcja powieści rozgrywa się na dwóch planach czasowych. Pierwsza część to rok 1986 robotnicze przedmieścia Glasgow, czas górniczych strajków, zamykania kopalń i neoliberalnych rządów żelaznej Margaret Thatcher. Głównymi bohaterami książki są dwaj przyjaciele, licealista James, jednocześnie narrator, i kilka lat od niego starszy Tully, który pracuje w jakiejś fabryce. James od jakiegoś czasu mieszka sam, bo jego rodzice po rozstaniu poszli swoimi drogami. Ciepło, którego został pozbawiony, odnajduje w domu przyjaciela. Zawsze może tam wpaść, pogadać, zjeść obiad, a nawet przenocować. Jest jeszcze ktoś, kto dostrzeże wrażliwość Jamesa - to jego nauczycielka literatury, dzięki niej postanowi iść na studia i dostanie się na uniwersytet. Zanim jednak zacznie się jesień, trwa lato swobody. Obaj przyjaciele, którzy uwielbiają kino i cytatami z filmów mogą się swobodnie przerzucać, wybierają się na punkowy festiwal do Londynu. Bo ich największą pasją jest właśnie muzyka. Tully zafundował bilet Jamesowi, bo Tully jest wspaniałym przyjacielem, powszechnie lubianym ziomkiem. Razem z nimi na koncerty wybiera się jeszcze kilku kolegów. To wariacka wyprawa - nie mają załatwionych noclegów, nie znają miasta, z pieniędzmi krucho. Mają jednak nadzieję na wspaniałą zabawę, wzniosłe muzyczne przeżycia, spotkanie jakichś interesujących dziewczyn, alkohol i inne używki. W pierwszej części powieści jesteśmy świadkami przygotowań do wyprawy, a przede wszystkim samego pobytu w Londynie. Dla wszystkich bohaterów będzie to niezapomniane wydarzenie, takie, jakie być może zdarza się raz w życiu, kiedy człowiek jest młody i wydaje mu się, że wszystko przed nim, że jeśli zechce, to marzenia się spełnią, a nic złego go nie spotka. Nie jego. Króluje muzyka, zapomina się o pracy, o prozie życia, o szarej codzienności, o braku perspektyw. Chwilo trwaj. 

Jak już wspominałam, ta część budziła moje mieszane uczucia. Ciekawe było tło społeczne, obserwacja rodziny Tully'ego, historia Jamesa. Ot choćby taka refleksja bohaterów.

To oni, socjaliści, wrzucają ludzi do jednego worka i gadają o "ciapatych". Aż mi się niedobrze robi. A żaden nie może się nawet równać ze Steadym. [Steady jest czarny.] Pod żadnym względem. Nie potrafią myśleć tak jak on, nie umieją gotować, nie czytają książek, nie sprawdzają się jako ojcowie ani w ogóle. Biali faceci z klasy robotniczej. 

- Masz rację Tully, ale my przecież bronimy robotników.

- Bronię ich praw,  a nie uprzedzeń.

Dzieje się już coś, o czym pisał też Didier Eribon w swojej znakomitej książce "Powrót do Reims" - klasa robotnicza skręca na prawo. 

Sama wyprawa do Londynu momentami mnie nudziła. Błahe rozmowy, jedna wielka balanga. Ale fragmenty opisujące chwile, kiedy bohaterowie przeżywają ekscytację związaną z koncertem i samo zakończenie pierwszej części książki, kiedy nie mogą zasnąć pełni muzycznych wrażeń, były znakomite. Autorowi udało się oddać te ulotne wrażenia, emocje, szczęście. Nie wiem, czy oddadzą to krótkie cytaty, namiastki dłuższego fragmentu, ale spróbuję.

Pełnia bytu. Kto wiedział, co przyniesie czas i co pokaże życie; byliśmy tam, płynęliśmy w powietrzu bez kompasu. Wznosiliśmy się pod same krokwie i skakaliśmy ramię w ramię. A słowa, które śpiewaliśmy, były głupie i romantyczne, dojrzałe i brytyjskie, stworzone dla młodych o jasnym spojrzeniu.  

 

... zdjął koszulkę i resztę ubrań, a potem zanurkował w basenie. Siedziałem na brzegu i patrzyłem na niego z uśmiechem. Widziałem zarys jego ciała pod wodą, gdy przepływał na drugą stronę. Wynurzył się i zatoczył ramionami kilka kółek.

- Nie daj sobie odebrać wolności, Kluska! - krzyknął. - I właź tutaj.

Zgasiłem światła, a miasto migotało do końca nocy. Woda była zimna, ale zawsze szybko się rozgrzewa, gdy chłopcy są stworzeni ze słonecznego blasku. 

Druga część powieści to rok 2017, trzydzieści lat później. James, który mieszka w Londynie, odbiera telefon od swojego najlepszego przyjaciela. Tully ma dla niego przykre wieści i wielką prośbę. A przyjacielowi trudno odmówić. I tu zaczynają się schody. Dla bohaterów i dla mnie. Dlaczego dla mnie? Bo dalsze rozważania wiązałyby się ze spojlerowaniem. Przyznam, że ja wiedziałam, o co Tully poprosi Jamesa i właśnie tej drugiej części powieści byłam najbardziej ciekawa. Tego dylematu moralnego, który stawia przed czytającymi autor. Jak ma zachować się James? Do czego ma prawo Tully? Jak pogodzić to, co chce, z oczekiwaniami Anny, jego partnerki? Czyje zdanie powinien brać pod uwagę James - swojego przyjaciela czy jej? Kto tu wobec kogo powinien wykazać się empatią? Napiszę tylko tyle, że stoję po stronie Tully'ego i Jamesa, ale nie wiem, jak zachowałabym się na miejscu Anny.

Druga część była dla mnie ciekawsza, chociaż i tu nie obyło się bez rozczarowań. Może lepiej by jej zrobiło, gdyby autor bardziej ją skondensował. Miałam wrażenie, że się powtarza, że za długo trwa prezentowanie stanowisk, dyskusje bohaterów, z których żaden nie chce, bo nie może zmienić zdania. I znowu najlepszy okazał się ostatni fragment powieści, kiedy bohaterowie nieuchronnie zbliżają się do tego, czego pragnął Tully. To wspólne przeżywanie chwil, które, tak jak tamte sprzed trzydziestu lat, nigdy się nie powtórzą. Więcej napisać nie mogę.

Dodam na zakończenie, że dużym walorem "Chwil" jest język powieści, szczególnie ten z pierwszej części - potoczny, kolokwialny, chłopacki. Znakomicie oddany przez niezawodną Kaję Gucio.

Dorota Masłowska "Inni ludzie"

"Inni ludzie" (Wydawnictwo Literackie 2018) to pierwsza książka

Doroty Masłowskiej, którą przeczytałam. Wstyd?! Niekoniecznie. Po pierwsze, czytam, na co mam ochotę i nic nie muszę, żadne mody literackie i mustready mnie nie interesują, z nowości wybieram to, co odpowiada moim zainteresowaniom. A po drugie wprawdzie Masłowskiej dotąd nie czytałam, ale jej twórczość znam. Jakim cudem? Z teatru i z kina. Widziałam bardzo dobre inscenizacje "Pawia królowej", "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną", "Między nami dobrze jest" i "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku", no i dwie ekranizacje jej powieści, "Wojnę polsko-ruską" i właśnie "Innych ludzi". A teraz uświadomiłam sobie, że czytałam też zbiór jej felietonów. Więc trudno powiedzieć, abym  twórczości Masłowskiej nie znała. 

Dlaczego wobec tego nagle postanowiłam przerzucić się na czytanie? Powodem jest jej najnowsza książka "Magiczna rana", którą zapragnęłam poznać, zanim ktoś ją wystawi w teatrze lub zekranizuje. A że mówi się, iż to nowe otwarcie w jej twórczości, to postanowiłam przeczytać jej trzy najważniejsze powieści, aby sprawdzić, na czym ten nowy rozdział polega. Zaczęłam od "Innych ludzi", może dlatego, że film zrobił na mnie duże wrażenie.

Muszę się przyznać, że mam problem z pisaniem o książkach zaliczanych do klasyki, a przecież Dorota Masłowska klasyczką już jest, przynajmniej współcześnie, bo jak będzie w przyszłości, nie nam oceniać. Skąd moje skrupuły? Ponieważ zawsze wydaje mi się, że wszystko już o takim kanonicznym tytule napisano, cały światek czytających już go zna, więc gdzie ja ze swoimi refleksjami. W takich sytuacjach zastanawiam się, czy w ogóle warto pisać o takiej klasycznej pozycji. Ale że traktuję ten blog jak moją kronikę przeczytanych książek, staram się coś jednak skrobnąć, aby jakiś ślad po lekturze dla mnie samej został. Czasem  nie udaje się z braku czasu, co mnie irytuje.

Początek lektury nie był wcale łatwy, jakoś nie mogłam się przebić. Problemy były dwa. Pierwszy to język. Chociaż doskonale wiedziałam, jak Masłowska pisze, to jednak nie jest łatwe przerzucenie się z napisanych po bożemu "Aktów desperacji" Megan Nolan, na "Innych ludzi", gdzie powiedzieć, że króluje język potoczny, to, cytując innego klasyka, nic nie powiedzieć, gdzie szyk zdania poprzestawiany i gdzie wiele innych ekwilibrystycznych łamańców. Drugi problem to forma. Ni to powieść, ni to dramat, a do tego dochodzi hiphopowa fraza, od czasu do czasu rym. Jednym słowem nie było łatwo. W pewnym momencie zastanawiałam się nawet, czy warto brnąć dalej, a że książka z biblioteki, to żalu z powodu wydanej kasy by nie było. No ale po jakimś czasie przełamałam się, zaskoczyłam i szło już gładko.

Świat "Innych ludzi" to świat straszny. Zanurzony w najgorszej porze roku, po świętach, kiedy igły z choinki już opadły, kiedy ciemność zapada szybko, kiedy zimno, szaro, ponuro, kiedy na ulicach topniejący śnieg. I nic, żaden udawany blichtr miasta, tego nie przykryje. To tylko może spotęgować nadciągającą chandrę. I nic dziwnego, że bohaterów powieści dopada. Nikt tu nie jest szczęśliwy. Ani Kamil, który mieszka w ciasnym blokowiskowym mieszkaniu, gdzie pokój musi dzielić z nastoletnią siostrą, matka ma do niego pretensje, bo nie pracuje, a on z trudem znosi obecność kolejnych jej facetów, którzy przemykają przez ich życie. Ściany cienkie, niczego ukryć się nie da, mierzą go odgłosy dochodzące nocą z jej pokoju. A on marzy o wydaniu hiphopowej płyty, czuje się artystą.  Nie jest szczęśliwa Aneta, jego dziewczyna, studiująca zaocznie, zarabiająca na swoje utrzymanie w Rossmanie w jednej z handlowych galerii. Tam się poznali. Aneta marzy o lepszym życiu i lepszym chłopaku, ale z braku laku lepszy Kamil niż nikt. Pogardza swoją współlokatorką Justą, bo gruba, brzydka i tylko się uczy. Szczęśliwa nie jest także Iwona mieszkająca razem z mężem Maciejem i synem Leonem w wypasionym apartamentowcu, w wypasionym mieszkaniu w centrum Warszawy, skąd wszędzie blisko. Niby wszystko ma, ale mąż ją zdradza, pustkę i frustrację zabija xanaxem. Maciej również nie jest szczęśliwy. Ma problemy z pierwszą żoną, nie dogaduje się z córką z pierwszego małżeństwa, uwikłał się w romans z koleżanką z pracy, na której mu zupełnie nie zależy. Niby Iwona powinna mu się podobać, zrobiona jest przecież według jego upodobań, za jego pieniądze, ale też nic do niej nie czuje. 

Ci wszyscy ludzie nie potrafią ze sobą rozmawiać, są potwornie samotni, puści, gonią za jakimś wymyślonym światem, w którym, wydaje im się, powinni żyć. Chcą dorównać jakimś narzucanym im wyobrażeniom wykreowanym przez bilbordy, świat galerii handlowych, media, influencerów, ludzi stojących wyżej od nich na drabinie społecznej. Aspirują do świata blichtru i pozorów. Ale to ułuda, bo lepsze życie szczęścia nie daje. Wszyscy sobą wzajemnie gardzą i gdyby nie poprawność polityczna oraz resztki ogłady pewnie rzuciliby się do gardła sobie i innym. Wzbiera w nich gniew i rozpacz. Nawet Chrystus, który pojawia się tu czasem, a w filmowej wersji to istotna postać, jest tu daleki od ideału. Poprawia Biblię - owszem, kochaj bliźniego, ale niekoniecznie każdego. Taki Chrystus, jakie czasy. Masłowska po równo nie ma litości ani dla tych z blokowisk, ani dla tych z lepszych, bo nowych, bloków powciskanych pomiędzy te stare na obrzeżach Warszawy, ani dla tych ze śródmiejskich apartamentowców. Kiedy oglądałam film, odrobinę sympatii poczułam dla Kamila. Teraz też było podobnie, chociaż muszę przyznać, że jego książkowa wersja wydała mi się nie aż tak bardzo godna współczucia jak filmowe wcielenie. 

Jednym słowem - Polaków portret własny. Chociaż przecież nie wszystkich Dorota Masłowska zaczepia w swojej powieści. Pomija na przykład takich jak ona, inteligentów. Pytanie, czy poza formą i językiem, też przecież w jej wydaniu nie nowym, jest w tym obrazie świata coś świeżego, odkrywczego? A czy było w roku 2018, kiedy książka się ukazała? Na mnie działa atmosferą, ciemnym klimatem, ale czy porusza? Sama nie wiem. Bardziej tym ludziom współczuję, niż się z nich śmieję. Biedni ludzie, chciałoby się powiedzieć.

Megan Nolan "Akty desperacji"

Kolejna książka z cyklu irlandzkiego. Tym razem sięgnęłam po

drugą powieść Megan Nolan, "Akty desperacji" (Filtry 2022; przełożyła Aga Zano), które były jej powieściowym debiutem. Od razu zaznaczę, że dobrze się stało, iż najpierw przeczytałam "Zwykłe ludzkie ułomności", bo gdybym zaczęła od "Aktów desperacji", kto wie, jakby potoczyła się moja znajomość z twórczością Megan Nolan. Być może uznałabym, że to nie literatura dla mnie, a szkoda, bo moim zdaniem "Zwykłe ludzkie ułomności" to powieść znacznie ciekawsza i opowiadająca o problemach, które mnie bardziej interesują. Nie wykluczam jednak, że dla wielu młodych kobiet "Akty desperacji" są książką ważną, bo poruszającą bliskie im tematy.

"Akty desperacji" to monolog dwudziestokilkuletniej bohaterki, nienazwanej z imienia, która opowiada o sobie, a przede wszystkim o swoim związku ze starszym od niej o kilka lat Ciaranem. Zanim go poznała, przyjechała z irlandzkiej prowincji do Dublina na studia, które szybko rzuciła. Odtąd pracuje, a to w knajpie, a to wykonuje jakieś prace biurowe. Zanim zwiąże się z Ciaranem, jej wolny czas upływa na imprezowaniu i szukaniu przygodnych znajomości.

Moje życie towarzyskie z czasem straciło rozmach. Przespałam się ze zbyt wieloma cudzymi chłopakami, rzygałam w zbyt wielu salonach. Straciłam urok wesołej imprezowiczki i zmieniłam się w taką gorączkowo szukającą zabawy, aż w końcu i tak poczułam, że zrobiłam się na to za stara.

Desperacko pragnie uwagi innych, zainteresowania jej osobą. Ale znajomości, jakie nawiązuje, są na ogół powierzchowne. Jedynie relacja z Lisą, jej współlokatorką, którą podziwia, bo jest jej przeciwieństwem, oparta została na czymś głębszym. Ale tak naprawdę narratorka marzy o miłości, definiuje się przez związek z mężczyzną. Jakby ona sama się nie liczyła, nie była ważna w pojedynkę, jakby o jej wartości stanowiło to, że zakocha się z wzajemnością.

Od zawsze nosiłam w sobie rozpaczliwą potrzebę bycia kochaną przez mężczyznę i przekonanie, że zainteresowanie mężczyzny albo jego chęć uprawiania ze mną seksu na zawsze uciszą wszystkie złe głosy w moim wnętrzu.

Nie było dla mnie ważne, czy ma poczucie humoru, co o mnie myśli, jakie książki oboje czytaliśmy. Zakochałam się w nim od pierwszej chwili i ani on, ani nikt inny nie zdołałby tego zmienić.

To desperackie pragnienie bycia w związku prowadzi do tego, że kiedy się zakocha w Ciaranie, staje się wobec niego bezbronna. Nadskakuje mu, żyje w wiecznym lęku, że zrobiła coś nie tak, więc on się na nią gniewa, godzi się na wszystko, zamienia się w gospodynię domową, która ma spełniać wszystkie zachcianki mężczyzny, podsuwać mu wszystko pod nos. 

Przez wiele miesięcy żyłam z Ciaranem w stanie wiecznych cichych negocjacji. Każdy dzień bycia bezproblemową, rozumiejącą i dobrą dziewczyną uznawałam za prawidłowo odstawiony rytuał.

Z każdym skrojonym plasterkiem ziemniaka wyklinałam Ciarana i nasze mieszkanie, choć jednocześnie byłam w pełni świadoma, że to ja błagałam - czasami dosłownie, na kolanach - o ten przywilej dzielenia z nim życia, i to właśnie na takich warunkach. To ja się rwałam do udomowienia naszego związku, do budowania kojącej powtarzalności wspólnej rutyny, do komfortu świadomości, że to obok mnie będzie spał każdej nocy.

Miał mnie przecież tutaj w domu, bezpieczną i użyteczną jak kuchenny zlew.

... moim podstawowym pragnieniem było go zadowalać i być przez niego kochaną.

Ona w tym związku nie istnieje, nie liczy się, czego chce. Na własne życzenie. A gdy zaczyna dostrzegać, że ta toksyczna relacja ją niszczy, nie potrafi odejść. Kiedy Ciaran wyjedzie na kilka dni, w jej życiu pojawia się pustka, której nie potrafi niczym wypełnić. To uzależnienie od niego ma jeszcze inne bardzo przykre konsekwencje. Nie potrafi powiedzieć nie, kiedy nie ma ochoty na seks. Godzi się dla świętego spokoju, aby się nie tłumaczyć, nie dyskutować.

... godzę się, bo tak jest łatwiej.

Odmowa i tak była prawie niemożliwa, bo tak trudno zdobyć się na ryzyko, że ktoś nas zrani, przestanie lubić, na nas nakrzyczy. Tyle nas kosztuje zmuszenie się do odmowy po całym życiu bycia uczoną mówienia wyłącznie "tak", ustępowania, zadowalania mężczyzn.

Dlaczego tak jest? Dlaczego młoda dziewczyna z pokolenia milenialsów tak bardzo uzależnia się od faceta? A gdzie feminizm? A gdzie dążenie do niezależności? Gdzie jej samodzielność? A może trzeba coś przeżyć? Dojrzeć? Dorosnąć? Nabrać doświadczenia, aby znaleźć siebie.

A poza tym jaką niby jednostką byłam wcześniej? Jaką tożsamość miałabym wymazywać swoją świeżo odkrytą rolą dumnej gospodyni? Nigdy nie znalazłam żadnej dość trwałej, by zdołała się utrzymać w mojej pamięci po tym, jak znikała. Żadna nie była dość prawdziwa, by za nią tęsknić.

A może należy winić środowisko, w jakim się wychowała, bo zabrakło jej tego kulturowego backgrandu, który by ją ukształtował? Nie wiem. Kwestie klasowe nie wydają mi się jakoś bardzo istotne w tej powieści. A może przyczyny trzeba szukać w fakcie, że jej rodzice się rozstali i zabrakło jej na co dzień ojca? Albo w wychowaniu? W tym wdrażaniu do mówienia zawsze tak.

Co jakiś czas narratorka spogląda na siebie tamtą z kilkuletniego dystansu. Wyjechała do Grecji, mieszka w Atenach. Ale nawet po tych kilku latach nadal jest uzależniona od akceptacji innych. Żyje nadzieją  

zostania dostrzeżoną i na nowo urealnioną przez ludzi patrzących na mnie z zachwytem albo ciekawością

Czy żyjąc w dzisiejszych czasach, nie miałam szansy, żeby się na nich [mężczyzn] uodpornić siłą woli, wykształceniem i dumą? Czy nie miałam dostępu di innych wielkich miłości niż tylko miłość do mężczyzn? Oczywiście, że miałam i mogłam, ale z tego nie skorzystałam. A to jest moja historia, historia ogromnej porażki.

Tak krytycznie ocenia siebie.

Chociaż książkę przeczytałam bardzo szybko, nie była to łatwa lektura - to babranie się w sobie, ta wieczna autoanaliza. A poza tym taka postawa, takie całkowite uzależnienie się od faceta, takie spełnianie jego wszystkich oczekiwań, takie nadskakiwanie jest mi zupełnie obce. Chociaż zdarzyło mi się bardzo stracić głowę, zakochać się szaleńczo, to jednak zawsze ja sama dla siebie byłam też ważna. Chociaż dziś na siebie tamtą też patrzę z politowaniem, to jednak nigdy nie przekroczyłam pewnej granicy. 

Juli Zeh "Wśród sąsiadów"

Z niejasnych dla mnie powodów interesuje mnie literatura

niemiecka, a że w Polsce niewiele się jej wydaje, sięgam po nią rzadko. Od jakiegoś czasu w mediach społecznościowych śledzę profil działającego od kilku lat projektu Buch, czyli książka, którego twarzą jest  Natalia Prüfer, Polka mieszkającą od lat Niemczech działająca na rzecz popularyzowania literatury niemieckiej w Polsce i polskiej w Niemczech. Dzięki niemu od czasu do czasu dowiaduję się o nowościach książkowych z interesującego mnie obszaru. Warto wejść na stronę projektu, gdzie można znaleźć tytuły książek, którymi zajmowano się w ubiegłych latach. Tak wpadło w moje ręce kilka pozycji, między innymi bardzo dobre "Dżiny" Fatmy Aydemir, a ostatnio powieść "Wśród sąsiadów" (Sonia Draga 2023; przełożył Dariusz Guzik) znanej niemieckiej pisarki Juli Zeh. Przyznam, że wcześniej o tej autorce nie słyszałam, chociaż w Polsce ukazało się kilka jej książek, pierwsza w roku 2004, w trzech różnych wydawnictwach. Już wiem, że na pewno sięgnę po jeszcze jedną jej powieść ze względu na interesujący mnie temat, czy po coś jeszcze, zobaczę. Tak wiele książek, tak mało czasu, jak powiedział Frank Zappa. Cóż, trzeba wybierać.

Akcja powieści "Wśród sąsiadów" rozgrywa się w Niemczech w pierwszej fazie pandemii. Jej bohaterką jest Dora, która mieszka w Berlinie razem ze swoim partnerem Robertem i pracuje w agencji reklamowej. Oboje mają poglądy liberalno-lewicowe i żyją sobie wygodnie w swojej bańce.

Ogólnie rzecz ujmując, wszyscy znajomi Dory uważają, że AFD jest okropna, są przeciwko zamykaniu się Europy, wzywają do ochrony klimatu i współpracy międzynarodowej, podkreślają historyczną odpowiedzialność Niemiec i zawsze przerywają rozmowę w chwili, w której należałoby zapytać, co właściwie się stanie, jeśli do Europy przybędzie pięć milionów uchodźców. W otoczeniu Roberta podobne pytania padały częściej. (...) Równocześnie podejrzenia o rasizm działały jak trucizna, która rozmowę o ratowaniu rozbitków w ciągu kilku sekund  zamieniała w narastającą kłótnię.

Z czasem Robert staje się ekologicznym fanatykiem i coraz trudniej dzielić z nim życie, a kiedy wybucha pandemia, dostaje obsesji na punkcie wirusa. Dora zdaje sobie sprawę, że ich związek, między innymi z tych powodów, zaczyna przeżywać kryzys i postanawia przenieść się do Bracken, wioski w Brandenburgii, gdzie jakiś czas temu kupiła stary dom, nie mówiąc nic o tym Robertowi. Może przecież pracować zdalnie. Zabiera swojego ukochanego psa, Płaszczkę, pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i wyjeżdża. I właśnie tam toczy się znaczna część akcji tej powieści.

Bracken to pewnie typowa wieś na obszarach dawnej NRD. Wyludniona, wykluczona komunikacyjnie, bez sklepu i szkół, bez miejsc pracy. Szybko okaże się, że życie bez samochodu, a przynajmniej roweru, jest tu właściwie niemożliwe. Nie można liczyć na autobus, bo kursuje bardzo rzadko, więc bez pomocy sąsiadów trudno się obejść. Mieszkająca w Berlinie Dora nie zdawała sobie sprawy, na jakie przeszkody napotka na zapomnianej przez wszystkich niemieckiej prowincji.

Trudno uwierzyć, że tak bogaty kraj może sobie pozwolić na istnienie regionów, w których niczego nie uświadczysz. Ani lekarzy, ani aptek, klubów sportowych, autobusów, pubów, przedszkoli ani szkół. Nie ma warzywniaka, piekarni, masarni. Regionów, w których emeryci nie mogą wyżyć z emerytur, a młode kobiety muszą pracować dzień i noc, by zapewnić dzieciom utrzymanie.

Nic dziwnego, że opuszczeni przez państwo mieszkańcy wpadają w łapy AFD. 

Znacznie lepsze są małe plakaty rozwieszane na latarniach. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. Trafić tam, gdzie doskwiera ból. Na przykład na ten przystanek autobusowy. Każda minuta spóźnienia autobusu  to minuta dla prawicowych populistów. Nie potrafią uzdrowić lokalnego transportu, a do tego chcą wyeliminować diesla! Tak oto gniew przemienia się we wściekłość. A wściekłość w nienawiść.

Jedni głosują na prawicowych populistów, bo takie mają przekonania, inni robią to nie z powodu poglądów, ale dlatego, że są przeciwko polityce Angeli Merkel. Dora nie może zrozumieć, dlaczego Tom i Steffen, para gejów, która przy zbiorze szparagów zatrudnia cudzoziemców, wybiera AFD. Jak mogą głosować tak samo jak najbliższy sąsiad Dory, Gote, który od czasu do czasu urządza przed ich domem awanturę, wykrzykując rasistowskie hasła, pijany śpiewa ze swoimi kumplami nazistowską, zakazaną pieśń, a jakiś czas temu wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za atak z nożem w ręku na człowieka o poglądach lewicowych.

Ale sprawa nie jest taka prosta. Wszyscy oni są bardzo dobrymi sąsiadami. Pomagają Dorze, oswajają ją z jej nową, trudną rzeczywistością. Bez nich niełatwo by jej było sobie poradzić. A najbardziej życzliwy jest właśnie Gote, może dlatego, że to sąsiad zza płotu. Co robić? Jak odnaleźć się w takiej sytuacji? Jak ułożyć sobie stosunki z życzliwym sąsiadem, którego poglądy są nam zupełnie obce, a nawet wstrętne, nie do przyjęcia. Dyskusja nic tu nie da, nikt nikogo nie przekona. Ignorować? Nie przyjmować pomocy? Spierać się? Ograniczyć swoje kontakty do dzień dobry? A sytuacja coraz bardziej się komplikuje, bo wkrótce okaże się, że to on potrzebuje pomocy. Czy Dora może ignorować jego problemy? Nie unika rozmowy, nie chowa głowy w piasek. Pyta go wprost o tamten atak. Jego wersja różni się znacznie od wersji przedstawianej przez prasę. Jak było naprawdę? Komu wierzyć? Nie sposób dojść prawdy.

Słowa te brzmią prawdziwie, wspaniale je było wykrzyczeć. "Co jeśli jestem lepsza." Lecz w gruncie rzeczy zdanie to jest matką wszystkich problemów. Na obrzeżach Bracken i w skali globalnej. Powolną trucizną zżerającą ludzkość od środka.

Te słowa wymskną się Dorze nieprzypadkowo. Przecież zanim tu przyjechała, tak właśnie myślała, że jest lepsza. Tak myślą mieszkańcy jej bańki i wielu polityków. Nikt nie próbuje dociec, dlaczego tacy ludzie jak Gote mają rasistowskie poglądy i wybierają AFD. I nikt nie próbuje nic z tym zrobić. Ale pytanie, jak się ustawić w tej sytuacji, pozostaje aktualne. Czy wyjazd z Bracken coś zmieni? 

Co jednak, myśli sobie, jeśli nowy sąsiad również okaże się nazistą? Może nie tuż za płotem, ale o kilka domów dalej? Jakiego dystansu potrzebuje lewicowy liberał do najbliższego neonazisty, by mógł żyć w spokoju? Czy wolna od nazizmu musi być cała wieś, a może nawet gmina? Okręg? A może cała republika?

Problem w tym, że ludzie o takich poglądach nie znikną, jeśli nawet nie będą jej najbliższymi sąsiadami. Przecież nie odgrodzimy się od nich murem, nie wyślemy na przysłowiowy Księżyc. Może wystarczy ich lepiej poznać, aby zrozumieć, skąd ich frustracja? Ale co potem?

Dora przysłuchuje się rozmowie na temat jakości najnowszych kosiarek automatycznych i uświadamia sobie, jak niewielka w zasadzie istniej polaryzacja. Nie ma Wschodu ani Zachodu, dołu ani góry, lewej czy prawej strony. Ani raju, ani apokalipsy, jak to niekiedy przedstawiają media oraz politycy. Zamiast tego mamy żyjących obok siebie ludzi. Ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu się lubią. Spotykają się i rozchodzą. 

Chociaż wszyscy jesteśmy sąsiadami i mamy podobne problemy, a więc możemy żyć obok siebie, pytanie jednak pozostaje - gdzie jest ta granica, za którą wspólne koegzystowanie nie byłoby już możliwe? Skoro jest to powieść niemiecka i akcja toczy się w Niemczech, aż korci mnie, aby przenieść to pytanie w czasie. Czy Dora żyjąca w Trzeciej Rzeszy przyjmowałaby pomoc od sąsiada, który byłby strażnikiem w obozie albo jeszcze gorzej, jego komendantem?

Bardzo ciekawa książka o problemach współczesnych Niemiec. Chociaż zdarzają się fragmenty, na szczęście nieliczne, przypominające manifest, to jednak autorka stawia czytelniczki i czytelników w niewygodnej sytuacji, zadając trudne pytania. A poza tym powieść świetnie się czyta, akcja wciąga, komplikuje się. Zastanawiam się, czy w Polsce mamy książki dotykające tak bezpośrednio aktualnych problemów. W tej chwili przychodzi mi do głowy twórczość Anny Cieplak. Może o kimś zapomniałam, pewnie o kimś nie wiem.

A na zakończenie jeszcze jeden cytat z innego porządku, bo bardzo mi się spodobał.

Otchłanią jest wiedza, że wszelkie bycie jest tylko etapem przejściowym pomiędzy wciąż-nie-byciem a już-nie-byciem. Na drewnianej ławce można usiąść obok siebie, aby wspólnie patrzeć w dół. Przejściowo.

Zsuzsa Bánk "Śmierć przychodzi nawet latem"

Nie zamierzałam sięgać po książkę Zsuzsy Bánk "Śmierć przychodzi

nawet latem" (Czarne 2023; przełożyła Elżbieta Kalinowska), mimo znakomitych recenzji. Dlaczego? Bo jak ognia unikam książek, w których pisarki i pisarze mierzą się ze śmiercią najbliższych, najczęściej rodziców. Wiem dobrze, że kontakt z taką literaturą w niczym mi nie pomaga, za to na nowo wydobywa na wierzch moje trudne doświadczenia. Świetny spektakl w reżyserii Mateusza Pakuły oparty na jego książce "Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" przeżyłam bardzo mocno mimo humoru, którym został okraszony. Za nic nie obejrzałabym go jeszcze raz. Zresztą osobisty, uczuciowy odbiór nie był tylko moim udziałem. Chyba pierwszy raz na widowni teatru zdarzyło mi się słyszeć tyle szlochających osób, także mężczyzn, którzy podobno nie płaczą. A i w kinie chyba czegoś podobnego nie przeżyłam. 

Co w takim razie sprawiło, że mimo bolesnego tematu sięgnęłam po książkę tej niemieckiej pisarki o węgierskich korzeniach? Po prostu dałam się zwieść. Usłyszałam, że drugim tematem jest opowieść o węgierskiej przeszłości rodziców Zsuzsy Bánk. A na takie skomplikowane rodzinne historie z Europy Środkowej i Wschodniej zawsze jestem łasa. 

Może najpierw kilka słów o samej pisarce. Urodziła się w roku 1965 w Niemczech w rodzinie węgierskich imigrantów, którzy uciekli ze swojego kraju po stłumionej rewolucji w 1956 roku. Pisze po niemiecku, jest nagradzana. W Polsce wyszły cztery jej książki, dwie powieści, ostatnia, "Jasne dni", ukazała się dziesięć lat temu!, jeden zbiór opowiadań i wydana w zeszłym roku proza autobiograficzna, o której piszę dzisiaj. Wszystkie wydało Czarne. Tu dygresja - zawsze w podobnych sytuacjach zastanawiam się, dlaczego wydawnictwo nie wydaje kolejnych tytułów swojej autorki czy autora. Nic więcej się nie ukazało? Ukazało się, ale jest słabe? Nie sprzedawało się w Polsce? Na naszym mocno kulawym rynku wydawniczym to niestety praktyka bardzo częsta. Wyjątkiem jest Anita Musioł, właścicielka Pauzy, która deklaruje wierność swoim autorkom i autorom. Ale ona w ogóle jest jakimś fenomenem w polskim bagienku wydawniczym choćby dlatego, że prowadzi Pauzę jednoosobowo. Dość dygresji, czas przejść do książki.

Muszę przyznać, że w czasie lektury tej pozycji towarzyszyły mi mieszane uczucia. I nie chodzi tylko, a nawet nie przede wszystkim, o prowokowanie moich bolesnych wspomnień. Był moment, kiedy zastanawiałam się nawet, czy nie dać sobie spokoju z tą książką, a że wypożyczyłam ją z biblioteki, nie byłoby żadnej straty. Ja jednak nie lubię porzucać rozpoczętych lektur, zdarza mi się to naprawdę wyjątkowo. Zawsze łudzę się, że dalej będzie lepiej, a poza tym zwykle jestem ciekawa, jak to się skończy. To oczywiście nie jest przypadek tej pozycji, bo to nie powieść i o żadnej akcji nie ma tu mowy. Mimo wszystko nie żałuję, że dotrwałam do końca, a słowo dotrwałam, nacechowane negatywnie, jest tu chyba niewłaściwe. W końcu dałam się ponieść rozmyślaniom autorki, jej lamentowi, a może najwłaściwszym słowem byłaby tu medytacja. Medytacja nad chorobą, cierpieniem, odchodzeniem, śmiercią, przemijaniem, utratą, miłością córki do ojca. Bo nad tym wszystkim zastanawia się Zsuzsa Bánk, opisując czas, jaki upłynął od momentu, kiedy ojciec dowiedział się, że rak wrócił, do rocznicy jego śmierci.

To opowieść o buncie, niezgodzie na śmierć, która zawsze przychodzi w nieodpowiednim momencie, o zmaganiach z bezdusznością służby zdrowia (zmagania, jakie zmagania, myślałam, przywołując doświadczenia moich nieżyjących rodziców z polskim systemem opieki zdrowotnej), o cierpieniu, bólu i bezradności, które towarzyszą nam, kiedy patrzymy na odchodzenie bliskiej osoby, a potem po jej śmierci, o relacji córki i ojca, o żałobie i towarzyszącej jej krzątaninie, likwidowaniu życia po ojcu, a wreszcie o stopniowym godzeniu się z faktem, że najbliższej osoby już nie ma, i powolnym zastępowaniu smutku oraz cierpienia dobrymi wspomnieniami. Skąd moje chwilowe zwątpienie i zniecierpliwienie? Nie chodzi przecież o to, że nie ma tu akcji i fascynujących zdarzeń. Po prostu czasem miałam wrażenie, że rozważania autorki popadają w pustosłowie, są obracaniem tego samego, pisaniem o czymś oczywistym.  Żałuję, że nie mam pod ręką żadnego cytatu uzasadniającego moje odczucia, ale czytałam tę książkę w dużej mierze z doskoku w przerwach pomiędzy spotkaniami na Festiwalu Conrada.

Jest jeszcze jeden powód moich mieszanych uczuć. Wspomniałam na początku, że spodziewałam się, iż drugim tematem będzie historia rodzinna i to mnie ostatecznie przekonało, aby za "Śmierć przychodzi nawet latem" się zabrać. Tymczasem nie ma tego wiele. Tylko czasami pojawiają się jakieś wzmianki o tym, jak rodzice uciekali, jak spotkali się już w Niemczech w obozie dla węgierskich uchodźców, są wspomnienia wakacji spędzanych w rodzinnym domu ojca i nad Balatonem, jedna migawka z okresu samej rewolucji. A ja liczyłam na coś więcej. 

Ostatecznie, jak już pisałam, lektury nie żałuję. I jeszcze jedno - na pewno sięgnę po wydane w Polsce powieści Zsuzsy Bank. (Teraz, kiedy obrabiam tę notkę, jedną mam już w domu wypożyczoną z biblioteki.) Coś mi mówi, że to literatura, jaką lubię.

Gabriel Krauze "Tu byli, tak stali"

Kiedy ponad dwa lata temu ukazała się powieść Gabriela Krauzego

"Tu byli, tak stali" (Czarne 2022; przełożył Tomasz S. Gałązka), bardzo dużo się o niej mówiło, miała znakomite recenzje, a wcześniej zdążyła już trafić na długą listę tytułów nominowanych do Bookera. Ponieważ wiedziałam, że to lektura specyficzna, a jej temat niezbyt  mnie interesuje, zastanawiałam się, czy ją kupić. Ostatecznie nie zrobiłam tego. Teraz jednak zmieniłam zdanie, a to dlatego, że autor miał być gościem tegorocznej edycji Festiwalu Conrada, którego hasłem była autentyczność. Udało mi się skończyć książkę przed spotkaniem. A samo spotkanie było bardzo interesujące - przybrało niekonwencjonalną formę, bo autor razem z prowadzącym usiedli wśród publiczności. Gabriel Krauze mówi ze swadą, bardzo dużo i dobitnie, słucha się go wspaniale, ma w sobie niezwykłą charyzmę. Trwało całe półtorej godziny i skończyło się tylko dlatego, że w kolejce czekało następne. Dlaczego o tym piszę? Bo dla mnie stało się dopełnieniem książki, w której autor obficie czerpie ze swojej historii.

O czym jest ta powieść? To historia chłopaka o ksywce Snoopiacz, synu polskich imigrantów, który studiuje literaturę na uniwersytecie, jest bardzo inteligentny, oczytany, i jednocześnie zajmuje się dilerką, kradzieżami, napadami. Wspina się w hierarchii młodzieżowego gangu z jednego z blokowisk. Narrator opowiada o kilkunastu latach takiego życia, które nie jest niewinne i  niesie za sobą konsekwencje - prędzej czy później trafia się do więzienia, a na ulicy też czyha niebezpieczeństwo. Można nadepnąć na odcisk komuś z innego gangu, z innej dzielnicy, możesz się narazić, bo wyrosłeś za wysoko. Kiedy po latach Snoopiacz wraca na blokowisko South Kilburn, nie spotyka dawnych ziomków. Niektórzy siedzą w więzieniu, niektórzy nie żyją, inni ustatkowali się, założyli rodziny. Zmienia się też miejsce - wielkie bloczyska o wdzięcznych nazwach Austen House, Dickens House, Bronte House są burzone. Na ich miejscu pojawią się nowe apartamentowce, dzielnica się gentryfikuje. Czy problem takich chłopaków jak on zniknie? Nie, przeniesie się do innych dzielnic.

Bo skąd się bierze? Wiadomo - z rozwarstwienia społecznego, z braku perspektyw, że kiedyś będzie można choćby zbliżyć się do takich ludzi jak ci, którzy mieszkają w tych eleganckich domach w pięknych dzielnicach, na rękach noszą drogie zegarki, na palcach pierścionki z brylantami. Te młode, najczęściej o niebiałym kolorze skóry, ziomki z blokowisk też chcą mieć pieniądze, a dilerka, napady i kradzieże wydają się im najłatwiejszym i najszybszym sposobem ich zdobycia. Nie mają wyrzutów sumienia. Racjonalizują sobie napady - jeśli ktoś jest tak bogaty, to kupi sobie nowy drogi zegarek i stać go będzie na wizyty u psychoterapeuty, który pomoże mu się uporać z traumą po napadzie. Do tego dochodzi adrenalina, która uzależnia, szacunek wśród ziomali i poczucie wspólnoty. O tym, jak to się najczęściej kończy, nie myślą. To świat jak z Darwina - silniejszy wygrywa, owce nie mogą mieć pretensji do wilków, tak to jest urządzone.

Ale ten typ, co go dziś obrobiliśmy? On by nie powiedział że jesteśmy źli. Tak samo my nie uważamy że on jest zły. Bo i czemu? Po prostu jedne wilki są silniejsze, inne słabsze. Co tam pisał o wilkach Nietzsche? Coś że to niedorzeczne - tak właśnie było to ujęte: że to niedorzeczne - żeby owce mówiły że wilki są złe, skoro te idą tylko za instynktem. Złe jest tylko jedno, bezsilność.

Ale przypadek Snoopiacza nie jest typowy. Co prawda też mieszkał w blokowisku, ale pochodził z dobrej rodziny. Jego ojciec to rysownik Andrzej Krauze, matka jest malarką, mieszkający w Polsce wuj Antoni znanym reżyserem (tym od "Czarnego czwartku" i "Smoleńska"), brat uczył się gry na skrzypcach. Dlaczego ktoś z takiego domu, ktoś wychowany na literaturze i marzący o pisaniu trafia w takie środowisko, wybiera taką drogę? Przecież jego bratu się to nie przytrafiło. Trudne relacje z matką? Bunt i upodobanie do życia niekonwencjonalnego, na krawędzi? ... wcale nie chcę mieć w życiu prosto i łatwo. (...) Chcę żyć na pełnej k..ie, na rubieżach istnienia. Fakt, że kiedy miał kilkanaście lat, został napadnięty na blokowisku i nie potrafił się obronić? O tym wszystkim opowiada Snoopiacz. A potem już leci - coraz większy szacunek wśród ziomali, poczucie, że jest się kimś, wspólnota. Rzadko bywa w domu, woli mieszkać kątem u kolesi. A jednocześnie studiuje i bardzo mu na studiach zależy. Nie chce zawalać terminów egzaminów, oddawania prac, które pisze w pokoju, w którym inni jarają i dzielą towar na porcje. W plecaku nosi książki i kominiarkę, w kieszeni nóż, na zębach złote nakładki będące w tym środowisku oznaką statusu. 

Obłęd że trybię ten świat przypału i odj..anych akcji kiedy jednocześnie znam świat chodzenia na uniwerek i pocenia się nad pracą na trzy tysiące słów o "Narodzinach tragedii", ale też ten świat który kręci się wokół pobudki rano, chodzenia do roboty, wyjazdów na wczasy, kupowania tego, tamtego i siamtego, odhaczania tego punktu, tu krzyżyk, tam krzyżyk i tu też krzyżyk. A ludzie ze świata uniwerka i ze świata odhaczania nie znają tego świata w którym jestem właśnie teraz. 

Za zdobyte pieniądze kupuje mnóstwo butów, markową kurtkę. Jest jedynym białym w tym towarzystwie. Zdaje sobie sprawę, że jemu jest łatwiej, że kiedy dojdzie do rozprawy, sędzia spojrzy przychylniejszym okiem na białego, studiującego chłopaka. Pokaja się i grzecznie poprosi, aby nie odbierano mu szansy na studia. Dostanie niższy wyrok. Takie myślenie nie dotyczy tylko sędziego. Przestępstwo kojarzy się białemu, uprzywilejowanemu społeczeństwu z innym kolorem skóry. 

Taki niby grzeczny rasizm. Jak tylko słyszą kogoś agresywnego i słyszą gadkę z ulicy to od razu zakładają że to czarny chłopak. Od kiedy bywam na ulicy cały czas k...wa słyszę takie wrzuty od białych że na bank jestem mieszaniec, na pewno półkrwi czarny, nawet pały pytają kto z rodziców jest z Jamajki.

Bardzo ciekawa jest tu, pojawiająca się mimochodem, perspektywa rodziców. Czy można uchronić syna przed takim życiem? Co zrobić? Jak reagować? Jaki wpływ ma się na swoje dziecko? Czy odpowiadamy za jego życiowe wybory? Lepiej wgryzać się w jego życie czy wiedzieć jak najmniej, skoro i tak nic nie można z tym zrobić? Do tego dochodzi strach, że coś mu się stanie, że zginie, że trafi do więzienia. No i o siebie, bo rodzina może oberwać rykoszetem w porachunkach ziomali. Snoopiacz wie, że istnieje takie niebezpieczeństwo, dlatego chroni rodziców i brata - nikomu nie zdradza, gdzie mieszkają. Rodzice reagują różnie. Matka miota się, irytuje, denerwuje, wszczyna awantury, jawnie potępia, ale i tak nie jest w stanie nic zrobić. Ojciec martwi się o niego i mówi mu o swoim strachu, ale nie prawi kazań, obdarza bezwarunkową miłością. Podobną bezradność znalazłam w książce Andy Rottenberg "Proszę bardzo", kiedy pisała o swoim synu uzależnionym od narkotyków. Jest w Snoopiaczu jakiś żal za dawnym życiem, za dawnym sobą. Budzi się w nieoczekiwanych momentach - na przykład kiedy omija go coroczny, kultywowany z ojcem, rytuał malowania jajek na Wielkanoc. Bo zapomniał, bo przyszedł za późno. 

Jestem przy stole, trzymam jedno z nienaruszonych jajek - zielone, w moim ulubionym kolorze - pocieram je delikatnie dłońmi i sam nie wiem co to takiego ale mam wrażenie że gdzieś tam na mieście zagubiłem jakąś część siebie.

Książka jest językowym majstersztykiem znakomicie przełożonym przez Tomasza S. Gałązkę. Łączy w sobie język ulicy i język wzniosły. Inaczej opowiada Snoopiacz o swoich ziomkach, o swoim gangsterskim życiu, a inaczej o rodzinie, o  uniwersytecie i w momentach, kiedy snuje refleksje. To wszystko mieści się w jednym człowieku.

Powieść daje wgląd w środowisko obce, w świat nieznany, z jakim wolałabym się nie zetknąć, a jednak taki świat istnieje i trudno na to zamykać oczy. 

... obok przejeżdżają samochody wiozące zwykłych ludzi prowadzących zwykłe życia nieświadomych faktu, że my tu zaraz odmienimy rytm czyjegoś istnienia.

Takie refleksje snuje narrator tuż przed kolejnym napadem. Snoopiacz budzi mieszane uczucia, trudno pochwalać to, co robi, a jednocześnie czułam do niego sympatię. Może dlatego, że ostatecznie wybrał inne życie, chociaż tamtego się nie wyparł, wie, że na zawsze zostanie jego częścią. 

Nie jest to łatwa i przyjemna lektura. Trzeba wejść w ten język i w ten świat. Był moment, kiedy wydawało mi się, że już nic więcej, poza tym, co przeczytałam, nie będzie, że autor się powtarza, ale szybko okazało się, że nie są to tylko luźne historie, jakieś niepowiązane ze sobą obrazki. Powieść pokazuje drogę, jaką przebył Snoopiacz, jest refleksją nad nieoczywistym losem i życiem.

Audrey Magee "Kolonia"

Dziś o kolejnej książce z serii irlandzkiej. I na pewno nie jest to

ostatni tytuł z tego cyklu - jeszcze coś czeka w czytniku, na jedną pozycję poluję, dwie kolejne będą miały premiery wkrótce. Tym razem to "Kolonia", debiut Audrey Magee (Wydawnictwo Poznańskie 2024; przełożyła Dobromiła Jankowska). Muszę przyznać, że chociaż interesuje mnie literatura irlandzka, zastanawiałam się, czy sięgać po tę akurat powieść. Podchodziłam do niej z ostrożnością, temat niekoniecznie mnie nęcił. A kiedy już czytałam, miałam moment rozczarowania. Tylko tyle? To tak? Ale to był moment, a potem rozwiązał się worek z bardzo interesującymi problemami poruszanymi przez autorkę i czytałam z zapartym tchem, zastanawiając się, jak skończy się historia jednego z głównych bohaterów, nastoletniego Jamesa, a właściwie Seamusa. O co chodzi z imieniem, wyjaśnię w swoim czasie.

Akcja powieści toczy się w roku 1979 na oddalonej od lądu małej skalistej irlandzkiej wyspie o zachwycających klifach. Warunki do życia są trudne, mężczyźni żyją z połowów ryb, kobiety zajmują się domem i niewielkimi gospodarstwami. Zarobek zgromadzony od wiosny do jesieni musi wystarczyć na zimę. Na wyspie pozostało niewielu mieszkańców, głównie kobiety. Większość wyjechała za lepszym, łatwiejszym życiem albo na stały ląd, albo nawet za ocean. Kto wyjeżdża, zmienia się, początkowo wraca, z czasem coraz rzadziej i na krócej, a wreszcie wcale. Każdy, kto pozostał, ma takich krewnych - braci, siostry, dzieci. Nie ma tu nic interesującego oprócz pięknych widoków, jeszcze nieodkrytych, dlatego na wyspę nie docierają turyści. Tymczasem na stałym lądzie toczy się krwawy polityczny i religijny konflikt. Jego echa docierają tu przez radio. Tak jak mieszkańcy jesteśmy bombardowani wiadomościami o zamachach i morderstwach. Te krótkie, ociekające krwią fragmenty podawane beznamiętnie stanowią nawracający leitmotiv.

Od pięciu lat przyjeżdża tu pewien Francuz, Jean-Pierre Masson, językoznawca, który bada język irlandzki (gaelicki), jakim posługują się jeszcze mieszkańcy. To jeden z wymierających języków. W tym roku kończy swoje badania, zamierza je opublikować i wierzy, że jego praca zwróci uwagę na wyspę i jej mieszkańców. Czy na pewno? 

... nie będzie żadnych ekip telewizyjnych, dziennikarzy z prasy, nikt nie przypędzi tu na spotkanie z Bean Ui Fhloinn, ostatnią mówiącą tylko po irlandzku kobietą na wyspie, nikogo bowiem nie obejdą (...) badania na temat języka, jego historii, upadku, przejścia w stronę dwujęzyczności w tym odległym zakątku Europy. Ekipy telewizyjne i dziennikarze z prasy przyjadą na te ziemie tylko po to, by mówić o żołnierzach, broni i bombach, to teraz temat, artykuły o śmierci, nienawiści, strachu, o zemście, odwecie wziętym za odwet, spirala żółci nakręcająca się, aż w końcu zabójcy krążący w środku nocy po ulicach nie będą pamiętali, za co właściwie biorą ten odwet.

Ale tego lata przybył jeszcze ktoś - Anglik, Loyd, który jest malarzem. Przyciągnęły go tu piękne widoki, a zwłaszcza klify. Pragnie je malować. Jego przyjazd powoduje perturbacje. Po pierwsze panowie bardzo szybko się skonfliktują. Każdy z nich pragnie pracować w spokoju i samotności. Jean-Pierre jest zły na właściciela dwóch opuszczonych chat za to, że wynajął tę drugą Loydowi, zazdrosny o swój teren badań. Ten drugi też ma pretensje, bo był przekonany, że będzie jedynym gościem na wyspie. Ich kłótnie raczej śmieszą stałych mieszkańców, którzy w gruncie rzeczy mają ich dość, szczególnie Loyda, bo wydaje się im pretensjonalny i dziwny. No i jest Anglikiem. Cóż zrobić, kobiety ich obsługują, bo to dodatkowe pieniądze. Ale konflikt pomiędzy nimi to nie wszystko. Loyd bardzo wpłynie na młodego Jamesa, który zainteresuje się malowaniem i nieoczekiwanie okaże się, że ma talent.

Jakie problemy porusza powieść? Jest ich kilka. Po pierwsze dylemat - czy wyspa ma pozostać skansenem, reliktem przeszłości, gdzie chroni się język irlandzki, czy ma się zmienić - zacząć swoim pięknem przyciągać turystów?

... Tę wyspę powinno się chronić przed Anglikami.

Micheal się zaśmiał.

Jak jakieś muzeum, JP?

Bardziej rezerwat.

Albo zoo?

Wyspa, której mieszkańcy mówią po irlandzku, to cenna rzecz, Micheal.

Nie możesz zamknąć ludzi na tej wyspie, bo mówią po irlandzku, JP.

Możesz, jeśli to pomoże ocalić język.

(...)

Myślałem, że zadaniem językoznawcy jest obserwacja, powiedział Loyd.

Obserwuję.

Wcale nie. Wpływa pan. Prowadzi kampanię.

Tego pierwszego chciałby Jean-Pierre, który naiwnie nie dostrzega, że niektórzy mieszkańcy nie mówią mu prawdy - rozumieją więcej z angielskiego, niż on sądzi. Tu rodzi się pytanie - po co w ogóle chronić język? Czy stanie się jakieś nieszczęście, kiedy zaniknie? Czy mieszkańcom nie zacznie się żyć lepiej, kiedy poznają angielski? 

To ich język, odparł Masson. Ich, wyjątkowy.

No i?

Zawiera w sobie ich historię, sposób myślenia, ich istnienie.

(...)

Na Boga, JP, zaciekły z ciebie romantyk.

Czyżby?

Zapalił papierosa.

To tylko język, JP. Sposób porozumiewania się. Żeby kupić chleb w sklepie. Nic więcej.

Jest jeszcze  pytanie o szczerość intencji Francuza. Dlaczego zajął się właśnie gaelickim, a nie wymierającymi odmianami arabskiego? Przecież ma takie korzenie - jego matka pochodzi z Algierii. Czy nie jest tak, że Jean-Pierre chce być świętszy od papieża, chce za wszelką cenę udowodnić swoją francuskość, ma kompleksy wynikające z mieszanego pochodzenia, a irlandzką wyspę traktuje jak etnograf-kolonizator? Tymczasem Loyd uważa, że należy odkryć piękno wyspy - to przyciągnie turystów i zapewni mieszkańcom dobrobyt. Co jest złego w zmianie? Tymczasem i on zachowuje się jak kolonizator. Traktuje miejscowych jak etnograficzną ciekawostkę, maluje ich, chociaż się na to nie zgadzają, ma nadzieję, że swoimi wyspiarskimi obrazami odniesie sukces. Czuje się jak Gauguin. Jak widać, każdy z nich ma swój interes do ugrania, ale pytanie o przyszłość wyspy pozostaje otwarta. Zmiany są nieuchronne. Trudno żyć w skansenie.

Z tym wiąże się kolejny problem. To historia Jamesa, który pod wpływem malarza odkrywa swoją pasję i talent. Nie chce żyć jak jego ojciec, wuj i dziadek. Nie chce być rybakiem, nie chce zginąć w morzu jak oni. Chce mówić po angielsku, wyjechać, uczyć się malować. Dlatego wzbrania się przed swoim prawdziwym irlandzkim imieniem, Seamus, wybierając jego angielską wersję, James. Tylko Jean-Pierre uparcie tak się do niego zwraca, a on go wytrwale prostuje. Ryby kontra pędzle, praca na morzu kontra sztuka. Ta metafora pojawia się w książce wielokrotnie. Dając upust wyobraźni, marząc o wielkim sukcesie, wspólnej wystawie, którą obiecał mu Loyd, dostrzega w sztuce coś, co mogłoby połączyć dwie zwaśnione strony, Anglików i Irlandczyków, malarstwo stałoby się mostem miedzy nimi. Jego matka, chociaż będzie tęsknić, godzi się na ten wyjazd, chce dla niego lepszego życia. Ale James/Seamus zdaje sobie sprawę, że jest ostatnim młodym mężczyzną na wyspie. Jak poradzą sobie kobiety, matka, babka i prababka, kiedy jego zabraknie? Kto będzie łapał króliki, łowił ryby? To źródło jedzenia i utrzymania. Czy wolno mu wyjeżdżać, iść za swoimi marzeniami?

Jesteś jedynym mężczyzną w tym domu

Nie możesz mnie zmusić, żebym został, Francis.

Nie możesz zostawić tych kobiet na pastwę losu.

Mogę robić, co chcę, Francis. Wyjechać, dokąd chcę.

Francis oparł się na krześle.

Nie, James. Nie możesz.

Postawa Jamesa rodzi jeszcze jeden konflikt. Loyd dostrzega jego talent, początkowo pozwala mu malować, ale z czasem zaczyna być zazdrosny. Bo malarstwo chłopaka jest autentyczne, wypływa z jego korzeni, zżycia z naturą, a Loyd jest gościem, nie rozumie tutejszych subtelności. Czuje się zagrożony. 

Jest jeszcze wątek feministyczny. Matka Jamesa pod wpływem Loyda zaczyna się po cichu buntować. Nie tylko zgadza się na pozowanie, ale malarstwo budzi w niej jakieś tęsknoty - za pięknem, za stanowieniem o sobie. Sprowadza sobie na wyspę album z reprodukcjami dzieł sztuki, co budzi wśród mieszkańców zdziwienie i zgorszenie. Po co jej to? Póki sypiała z Jean-Pierrem, można było przymknąć na to oko, ale pozowanie i oglądanie obrazów, to już za wiele. Powinna wyjść za mąż za brata zmarłego męża, taka jej powinność. A ona nie chce. Odkrywa nie tylko swoje ciało, jego potrzeby, ale znacznie więcej. Inne życie, inne możliwości, inny świat. Jak długo uda jej się bronić przed niechcianym zamążpójściem?

Do poruszanych przez autorkę problemów dochodzą wspaniałe opisy wyspy oddające jej klimat i atmosferę oraz wnikliwe portrety bohaterów.

Bardzo interesująca powieść. 

Alena Mornštajnova "Listopad"

O książce Aleny Mornštajnovej "Listopad" (Amaltea 2023;

przełożyła Anna Radwan-Żbikowska) usłyszałam, kiedy znalazła się w gronie nominowanych do Angelusa, mojej ulubionej nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Do finału ostatecznie nie trafiła, ale wyłuskanie tytułu z setek innych daje mu jakąś rozpoznawalność, ktoś o nim usłyszy. To kolejna pozycja tej popularnej czeskiej pisarki wydana przez Amalteę. Poprzednich nie znam, czy sięgnę, nie wiem.

Gdybym dokładniej przeczytała informację o tej książce, być może bym się nią nie zainteresowała. Dlaczego? Bo "Listopad" to political fiction i dystopia w jednym, a ja za tymi gatunkami nie przepadam. Lektury jednak nie żałuję, czasem warto przełamać swoje przyzwyczajenia, co nie znaczy, że jestem zachwycona. Ale od początku.

"Listopad" to opowieść o tym, co by się mogło stać, gdyby wydarzenia roku 1989 potoczyły się inaczej. Co by było, gdyby Gorbaczow został odsunięty od władzy, a na jego miejscu pojawił się przeciwnik zmian? 

Listopad 1989 roku, w Polsce odbyły się częściowo wolne wybory, jest już rząd Mazowieckiego, zmiany dokonują się na Węgrzech, właśnie runął mur berliński, a w Pradze zaczynają się demonstracje studentów. Nie dochodzi jednak do aksamitnej rewolucji, bo manifestacja zostaje krwawo stłumiona. W odpowiedzi na to ludzie wychodzą na ulice miast i miasteczek. Wśród nich jest młode małżeństwo, Maja i Joska. Dotąd nie zajmowali się polityką, ale teraz coś się w nich przełamało, dlatego odrywają się od remontu mieszkania i wychodzą na rynek swojego miasteczka, dołączając do takich jak oni. Maja, zachęcona przez nieznajomego mężczyznę, zabierze nawet głos, będzie domagać się wolnych wyborów. Bo skoro udało się w Polsce, na Węgrzech i w NRD, to dlaczego w Czechosłowacji ma się nie udać? W tej wizji nie uda się nigdzie, bo w nocy 27 listopada 1989 w całym bloku wschodnim wojsko przejmuje władzę. Zaczynają się aresztowania, masowe egzekucje, a dzieci aresztowanych albo znikniętych (to pojęcie rodem z Ameryki Łacińskiej bardzo tu pasuje) trafiają do domów dziecka albo do specjalnych ośrodków, w których będą formowane na nowych obywateli wiernych socjalistycznej ojczyźnie.

To bardzo przygnębiająca powieść. Wizja tej wyobrażonej przyszłości jest przerażająca, bliższa tego, co dzieje się w Korei Północnej niż tego, jak wyglądała rzeczywistość w takich krajach jak Węgry w 1956 roku czy Czechosłowacja w roku 1968, kiedy to Związek Radziecki interweniował, aby stłumić wolnościowe przemiany. Autorka zebrała w jedno wiele nieprawości, jakich dopuszczały się i dopuszczają wojskowe junty, autorytarne reżimy i rozmaitej maści tyrani. To świat otoczony murem, świat, w którym społeczeństwo podzielone jest na kategorie, a przynależność do każdej z nich poświadcza odpowiedniego koloru pieczątka wbita do dowodu osobistego. Najniżej w hierarchii stoją oczywiście ludzie podejrzani, byli więźniowie polityczni i inni nieprawomyślni. Najwyżej partyjni funkcjonariusze, a wśród nich wierni i oddani wychowankowie tych ośrodków dla dzieci, o których już wspominałam. To świat, gdzie nie można nikomu ufać, bo obowiązkiem obywateli, a właściwie towarzyszy, jest donoszenie. A to nie wszystko - naprawdę wizja jest iście orwellowska. Jedni się dostosowali i wolą milczeć, nie wychodzić z cienia, inni wierzą partii, bo skutecznie wyprano im mózgi, jeszcze inni czerpią profity ze swojej pozycji, więc też wolą stulić uszy po sobie. Poza tym zdają sobie sprawę, że gdyby coś się zmieniło, to oni pierwsi zawisną na przysłowiowych latarniach.

To, co podoba mi się w powieści Aleny  Mornštajnovej, to znakomite oddanie mrocznej, klaustrofobicznej atmosfery. Razem z bohaterkami i bohaterami przebywamy w murach więzienia albo w ośrodku dla dzieci. Nawet jeśli podążymy za nimi do miasta, to i tam nie znajdziemy oddechu ani nadziei. Miasto jest puste, brzydkie, wymarłe, nieliczni przechodnie przemykają po ulicach, po siedemnastej wszystko się zamyka i życie ustaje.  Główne bohaterki i bohaterowie próbują jakoś przetrwać najgorsze,  znaleźć nadzieję w mroku mimo  nieszczęść, jakie ich spotykają. Nie jest to łatwe pocieszenie, ale jakieś jest. Nieraz zastanawiałam się, jaką siłę trzeba było w sobie mieć, aby przeżyć zsyłkę na Sybir, gułag, obóz, stalinowskie więzienie. A jednak zawsze byli tacy, którzy jakoś ocalili siebie, uczepili się czegoś, co pozwoliło im trwać. Podobnie jest w tej powieści. Zastanawiałam się, jakie będzie zakończenie. Szczęśliwe czy przeciwnie. Oczywiście zdradzić nie mogę.

Było jednak coś, co przeszkadzało mi w książce Aleny Mornštajnovej, a co trudno jest mi sprecyzować. Spróbuję. Narrator czy ten trzecioosobowy, czy narratorka pierwszoosobowa, wyjaśniają czytelniczkom i czytelnikom wszystko, za mało przestrzeni zostawiając ich wyobraźni i domyślności. Czułam się trochę tak, jakbym czytała jakiś podręcznik, sprawozdanie albo czytankę. Tak, to słowo kojarzące się z literaturą dla dzieci czy z elementarzem dobrze oddaje  sposób, w jaki ta powieść została napisana. Podobnie skonstruowane są bohaterki, zwłaszcza jedna. Przemiana, jaka w niej zachodzi, dokonuje się za szybko i dlatego jest nie do końca wiarygodna. Zbyt gładko też układają się losy innej bohaterki po wyjściu z więzienia, zbyt łatwo przychodzi jej podejmowanie decyzji. Teraz myślę, że może po prostu powieść ma w sobie materiał na coś obszerniejszego, niby nie jest krótka, prawie trzysta stron, ale szczególnie w drugiej części brakuje jej powietrza. Za mało tu subtelności, za dużo wykładania kawy na ławę. O ile autorka wnikliwie oddaje losy bohaterek w więzieniu i w ośrodku dla dzieci, dokładnie analizuje ich stan ducha, o tyle potem akcja zaczyna przeskakiwać, a ich losy zostają po prostu zrekapitulowane. To oczywiście moje wrażenia, w dodatku niezbyt precyzyjnie oddane. Nie żałuję lektury, ale nie wiem, czy sięgnę po inną powieść autorki. Czy dać jej drugą szansę?

Jacek Dehnel "Łabędzie"

Już nie pamiętam, co mnie skłoniło, aby sięgnąć po najnowszą

książkę Jacka Dehnela "Łabędzie" (Wydawnictwo Literackie 2023). Nie śledzę jakoś specjalnie jego twórczości - dawno temu przeczytałam "Lalę" i po początkowym zachwycie gawędziarskim stylem, samą historią babci i rodziny przyszło znużenie. Za dużo, za dużo, za dużo. Tamto wrażenie jakoś trwa ze mną do dziś. Ale, ale jest oczywiście jeden wyjątek - zostałam fanką profesorowej Szczupaczyńskiej i po przeczytaniu wszystkich książek z serii niecierpliwie czekam na następną. No ale ten kryminalny cykl osadzony w dawnym Krakowie ma dwóch autorów, Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego. Wiosną udało mi się przez przypadek zobaczyć w Muzeum Sopotu (przez przypadek, bo nie miałam pojęcia o takim muzeum, po prostu przechodziłam obok) wystawę zdjęć z kolekcji pisarza z jego długimi podpisami. I same fotografie, i znajdujące się pod nimi refleksje były dla mnie na tyle interesujące, że wróciłam tam, bo po pierwsze nie zdążyłam obejrzeć wszystkiego przed zamknięciem, a po drugie trudno jednak było przeczytać to wszystko na raz. Dlaczego wobec tego skusiłam się na "Łabędzie", tym bardziej, że to rzecz dwutomowa, sporych rozmiarów? Po wysłuchaniu jakichś związanych z promocją rozmów z autorem coś mnie jednak skusiło.

I historia się powtórzyła - początkowo byłam zachwycona, łapczywie połykałam, nie mogłam się oderwać, ale z czasem przyszło znużenie, a szczególnie w trakcie lektury tomu drugiego. Ożywiałam się od czasu do czasu, ale znowu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor zarzuca czytelniczki i czytelników faktami, dygresjami, refleksjami, to wszystko pączkuje, mnożą się wątki, bohaterowie, trudno spamiętać, kto jest kim, do tego masa przypisów, w których pojawiają się kolejne informacje, uzupełnienia. W końcu wymiękłam i przypisy sobie darowałam, ale nie opuszczało mnie wrażenie, że coś mi ważnego może umknąć. Autor wykonał gargantuiczną pracę - przeprowadził wiele rozmów z  powinowatymi swojej babci ze strony ojca, przekopał się przez tysiące stron w archiwach IPN-u, do tego rozmowy z fachowcami, jakieś dodatkowe lektury. Zresztą research jest jego mocną stroną, co kryminałom z profesorową Szczupaczyńską dodaje wartości - to nie jest tylko rozrywka. Tym razem byłoby jednak lepiej, gdyby autor jakoś okiełznał materiał, którym się zainteresował. Jak sam w słowie odautorskim przyznaje, plan był inny - zamierzał napisać raczej lekką, gawędziarską w tonie opowieść rodzinną o powinowatych swojej babci, ludziach zamożnych, którym do pewnego momentu nawet w PRL-u udawało się żyć prawie tak, jakby nic się nie zmieniło. Kiedy jednak sięgnął do akt, nie mógł poprzestać tylko na w miarę zabawnej, skrzącej się od anegdot historii.

Czas najwyższy zdradzić, o czym naprawdę jest ta opowieść. Otóż chodzi o wielką aferę z czasów PRL-u, która wybuchła w latach siedemdziesiątych, a jak dowodzi Jacek Dehnel, na jej odpryski można było natknąć się jeszcze niedawno, a pewnie i dziś coś by się znalazło. Chodzi o przemyt za granicę na ogromną skalę dewiz, złota i antyków. Jak wielka to była skala, pokazuje cytat:

Według zestawień z listopada 1973 i kwietnia 1974 zarekwirowano majątek na sumę ponad pięćdziesięciu milionów, co stanowiło prawie dziesięć procent wszystkich dochodów państwa w ustawie budżetowej na rok 1974. 

A przecież nie udało się zarekwirować wszystkiego, choćby dlatego, że niektórzy zamieszani w ten proceder wcześniej uciekli z kraju i zamieszkali w Wiedniu. Aferę ówczesna prasa ochrzciła mianem afery złotogłowych, rozpisywano się o niej szeroko, stanowiła oręże propagandy mające zohydzić zwyczajnym zjadaczom chleba wszelkiej maści prywaciarzy, bogaczy, waluciarzy, dawnych burżujów, jednym słowem nierobów żyjących jak pączki w maśle. Dlatego w propagandowym przekazie nacisk kładziono przede wszystkim na nielegalne wywożenie z kraju zabytkowych przedmiotów, co było ułamkiem działalności zamieszanych w sprawę osób. Ich główna działalność to handel i przemycanie za granicę dewiz i złota, a to wszystko dzięki brazylijskim dyplomatom. No ale handel dewizami w czasach PRL-u to zjawisko powszechne, więc trudno by było jechać propagandowo na tym koniu.

Złotogłowi byli (...) z jednej strony wykwintnymi znawcami sztuki, z drugiej pazernymi chamami, którym zależy tylko na ograbieniu ojczyzny z resztek dziedzictwa narodowego; z jednej fumiastą arystokracją przywodzącą na myśl Francję Ludwika XVI (wynajmowanie całej sali kinowej, żeby nie siedzieć z plebsem), z drugiej - prymitywnymi kryminalistami; z jednej geniuszami zbrodni, z drugiej - bandą idiotów.

Byli w tej historii - choć niekoniecznie na ławie oskarżonych - prawdziwi i wymyśleni szkodnicy: i waluciarze, i dyplomaci, i prywatna inicjatywa, i emigracja, i wykwintni esteci, i arystokraci,  i Żydzi, i ksiądz, i zepsuty urzędnik państwowy, i groźni gangsterzy, i femmes fatales.

W artykułach jednak nieustannie podkreślano rozziew między zwykłymi obywatelami a tą zgrają  Carringtonów. (...) Wszystko oparte na kontraście: uczciwi, pracujący, biedni kontra nieuczciwi, niepracujący bogaci.

Taki ich obraz przedstawiała prasa, telewizja i radio. Ja o tej sprawie nie miałam pojęcia, pewnie jak większość czytelniczek i czytelników, nic o niej wcześniej nie czytałam, chociaż autor w przypisach powołuje się też na artykuły z lat dwutysięcznych, które przypominają tę peerelowską aferę. 

Dlaczego Jacek Dehnel zajął się sprawą? Bo główny oskarżony, Witold Mętlewicz, był powinowatym jego babci. Jedna z jej sióstr wyszła za mąż za jego brata Tomasza, tego który odpowiednio wcześniej wyjechał razem z rodziną do Wiednia i uniknął odpowiedzialności. Pierwszy tom "Łabędzi" to obszerna historia dwóch rodzin, Bobolich (to panieńskie nazwisko babci autora) i Mętlewiczów, których losy splotły się w czasie wojny w zamożnej warszawskiej kamienicy, oraz rozmowy z dziećmi Tomasza i córką Witolda, z których wyłania się obraz afery widziany ich oczyma. Oczywiście tyle punktów widzenia, ile wypowiadających się osób. A poza tym obraz życia ludzi, którzy dzięki resztkom przedwojennego majątku, zaradności i sprytowi żyli w czasach PRL-u na takiej stopie, jakby niewiele się zmieniło. W dużych mieszkaniach albo willach, otoczeni pięknymi przedmiotami, mieli służbę, pieniądze, tylko wydawać niespecjalnie było na co. 

Chociaż książka Jacka Dehnela jest bardzo przegadana i okiełznanie tego żywiołu wyszłoby jej tylko na dobre, to przecież jest w niej sporo interesujących wątków. To wspomniany wyżej przykład działalności peerelowskiej propagandy czy obraz życia nielicznych bogatych, którzy z jednej strony budzili zawiść, ale z drugiej tęsknotę za estetycznym i życiowym ładem.

... dobrze znam to westchnięcie "jakby nie można było". I nie było to wcale westchnięcie milionerskie, ale znacznie powszechniejsze. "Jakby nie można było podać w czystej szklance" - mówiło się w kawiarni. (...) "Jakby nie można było tego naprawić". (...) Były w tym rozczarowanie i znużenie brzydotą, bylejakością, marnotrawstwem, ciągła niezgoda - po kilkudziesięciu latach - na codzienny tumiwisizm, na przaśność, na kiepściznę.

Cóż, bylejakość, brzydota i kiepścizna, w mniejszym oczywiście stopniu, zostały z nami do dziś. Wystarczy rozejrzeć się dookoła. 

Równie interesujący jest obraz całego tego przestępczego światka, trochę półjawnego, trochę konspirującego w obawie przed wpadką, ich metod działania, kontaktowania się, zdobywania i upłynniania towaru. 

Autor poświęca też dużo miejsca sprawom niewygodnym - bogaceniu się na nieszczęściu Żydów w czasie wojny. Wiele tych antyków, cennych przedmiotów to własność ofiar Zagłady. Często w nieuczciwy sposób, dzięki kolaboracji z hitlerowcami dostały się w polskie ręce. Albo przechodziły w ręce niemieckie, a polski rzeczoznawca, a nawet żydowski antykwariusz służyli pomocą. Ten ostatni żerując na krzywdzie swoich współbraci, ratował siebie. O paradoksie, po wojnie tym, że żyje, poświadczał niewinność zbrodniarza.

Bardzo ciekawa jest historia powstania i rozkwitu manufaktury porcelany w Miśni za czasów saskich. Na wyjaśnianie, dlaczego się pojawia i to jako cały osobny wątek w pierwszym tomie, nie ma tu oczywiście miejsca. W każdym razie, czytając te fragmenty, miałam drugi raz w ostatnim czasie refleksję, że świat lubujący się w takim przepychu i bogactwie (dostępnym oczywiście nielicznym, podczas gdy większość ledwo przędła) już wtedy zmierzał do katastrofy. Ten pierwszy raz to, skądinąd bardzo dobry, francuski film "Bulion i inne namiętności". Już wtedy kwitł nadmierny, a nawet ekstremalny, konsumpcjonizm. Czymże innym było produkowanie porcelanowych zastaw składających się z ponad setki elementów, z czego niektóre wcale nie służyły do tego, aby podawać na nich jedzenie. Czymże innym było takie gotowanie, takie uczty (to w filmie). 

Równie ciekawa jest opowieść o tym, co stało się z zarekwirowanym przestępcom złotem, walutami, antykami i nieruchomościami. To dużo mówi o PRL-u. Spora część z tego została rozprowadzona, zniknęła, znalazła się w prywatnych rękach wysoko postawionych person komunistycznego reżimu, w tym Gierka i Jaroszewicza.

Akta kontrolne niby szczegółowo roztrząsają losy poszczególnych obiektów, a potem wszystko się urywa, zostają tylko drobne ślady. Nic się nie nadaje. Wille nie nadają się na przedszkole, mercedes Młynarczyka nie nadaje się do eksploatacji przez MSW (...) Rzeczy 'nienadających się" nikt potem nie szuka.

No i wreszcie interesujące są refleksje o niemożności ustalenia prawdy. Nie chodzi tylko o to, że po latach każdy inaczej pamięta, każdy inaczej opowiada o tej historii. Chodzi też o to, co jest w dokumentach. Jak są przez kolejne pióra zmieniane - tu się  usunie jedno słowo, tu doda inne i tak wątpliwość zmieni się w pewność. Do tego dochodzą bardzo liczne rozbieżności w pisowni nazwisk, tytułów obrazów, pojęć. I tak już u źródeł wszystko się gdzieś rozjeżdża. Chyba najbardziej tracą na tym osoby przypadkowo powiązane z tą aferą.

W aktach, narastających stopniowo, przez miesiące lata, dekady, obserwuję taśmociąg pewności. To, co w pierwszym dokumencie jest plotką czy przypuszczeniem, w drugim jest danymi godnymi zbadania, w trzecim - rzeczą sprawdzoną, a w artykule prasowym, który potem dociera do masowego czytelnika, faktem znajdującym potwierdzenie w dokumentach archiwalnych. Tymczasem w sekwencji papierzysk widzę, że nikt tego nijak nie potwierdzał, nie sprawdzał; jeden za drugim wyłącznie przepisywał, zmieniając tylko ton na coraz bardziej pewny siebie.

W tych miejscach non-fiction zmienia się w fiction. To już nie ludzie, tylko bohaterowie prozy. Przychodzą spomiędzy słów i między słowami przepadają, niepewni własnego istnienia, niepewni krzywd i win. 

I tak mogłabym jeszcze długo wskazywać na jakieś interesujące wątki, anegdoty, historie, refleksje. Tyle tego jest. Wór bez dna, szkatułka w szkatułce i jeszcze w jednej szkatułce. Autor sam zdaje sobie sprawę z ogromu historii i wątków. W pojawiających się co jakiś czas rozdziałach dotyczących pracy pisarza wspomina, jak z bólem musi się pożegnać z wieloma epizodycznymi postaciami, z wieloma smakowitymi historiami, które co i rusz wyskakują z dokumentów albo z czyjejś opowieści. Cóż, rozumiem ten żal, ale dla książki byłoby lepiej, gdyby przyciął jeszcze trochę.

Popularne posty