Po powieść "Archiwum zagubionych dzieci" Valerii Luiselli (Pauza
2021; przełożył Jerzy Kozłowski), meksykańskiej pisarki mieszkającej w Stanach Zjednoczonych, sięgnęłam po pewnych wahaniach. I właściwie nie pamiętam, dlaczego nie od razu znalazła się na mojej liście książek, które chcę przeczytać. Przecież fakt, że autorka pochodzi z interesującego mnie, nie tylko literacko, obszaru świata i tematyka jej książki - migracja z krajów Ameryki Środkowej - oraz bardzo dobre recenzje krytyków, którym ufam, powinien sprawić, że na jej powieść rzucę się od razu. Tak jednak nie było. W końcu jednak przeczytałam, ale uczucia mam mieszane. Chociaż mimo pewnych zastrzeżeń jestem na tak, to nie mogę powiedzieć, aby "Archiwum zagubionych dzieci" mnie porwało. Na pewno nie sięgnę po dwie powieści Valerii Luiselli, jakie w Polsce wyszły wcześniej. Czy po kolejną, która się zapewne kiedyś ukaże, trudno mi już dziś wyrokować. Ale do rzeczy.Jest to historia patchworkowej rodziny, która udaje się w długą podróż po Stanach. Poznali się kilka lat wcześniej - połączyła ich wspólna praca, realizowany dla Nowego Jorku projekt dźwiękowego archiwum miasta. On jest dźwiękowcem, ona przyszła do tej pracy z dziennikarstwa. On nagrywał odgłosy miasta, ona rozmawiała z mieszkańcami. Kiedy kończy się nowojorski projekt, szukają nowych wyzwań i ich drogi powoli zaczynają się rozchodzić. On chce wyruszyć w długą podróż do Apaczerii, czyli ziem zamieszkiwanych niegdyś przez Apaczów, którzy go fascynują. Jest opętany ideą szukania dźwięków, dzięki którym zbliży się do ich świata. Wierzy, że chociaż rzeczywistość się zmienia, w niektórych odgłosach może nadal trwać. Nie bardzo wtajemnicza ją w swoje plany. Ona powoli zaczyna zdawać sobie sprawę, że pogodzenie ich dążeń nie jest możliwe. Decyduje się wyruszyć w drogę razem z nim, ale w Apaczerii nie zostanie na dłużej. Zaczyna ją pochłaniać inny projekt, bardziej dziennikarski. To historie dzieci z krajów Ameryki Środkowej, które samotnie, bez dorosłych, najczęściej w kilkuosobowych grupach wędrują do Stanów, gdzie mieszkają już ich rodzice albo przynajmniej jedno z nich. Chcą się z nimi połączyć, ale to droga długa i niebezpieczna. Przekroczenie granicy wcale nie gwarantuje sukcesu. Większość trafia do ośrodków dla uchodźców, a potem są deportowane. Jej zainteresowanie tym problemem nie jest przypadkowe. Poznała kobietę, Meksykankę, która czeka na dwie swoje córki. Chce, aby dołączyły do niej i do jej syna, którego urodziła już w Nowym Jorku. Wie, że przekroczyły granicę, były w jednym z ośrodków, ale zniknęły i nie ma pojęcia, gdzie teraz są. Ona próbuje jej jakoś pomóc tym bardziej, że sama jest matką - wychowuje przecież dwoje dzieci - dziesięcioletniego chłopca, syna męża z pierwszego małżeństwa, i pięcioletnią dziewczynkę, swoją córkę. Ma irracjonalną nadzieję, że odnajdzie dzieci znajomej Meksykanki w czasie rodzinnych peregrynacji. Początkowo narratorką jest ona, potem te same zdarzenia i kolejne oglądamy z innej perspektywy. Czyjej? Nie zdradzę.
Pisząc o bohaterach, używam zaimków - ona i on. Nieprzypadkowo. Po pierwsze nie znamy ich imion. Narratorka mówi o swoim mężu, używając właśnie słowa mąż. O dzieciach chłopiec i dziewczynka. Dopiero w podróży pod wpływem jego opowieści nadają sobie nowe, indiańskie, imiona. Bo imię dla Indian miało znaczenie. Dla nich w tym nowym życiu też ma mieć. Jakby stwarzali siebie od nowa, zaczynali wszystko od początku. To trochę zabawa, a trochę zabieg symboliczny, jakich w tej powieści wiele. Zmusza do zadania pytania - dlaczego? Dlaczego narratorka konsekwentnie nie używa imion swoich dzieci? Czy czyni to opowieść bardziej uniwersalną? Czy zrównuje je tym gestem z tymi tytułowymi zaginionymi dziećmi? Dziećmi samotnie przemierzającymi Meksyk w drodze do amerykańskiego raju? A może chodzi jeszcze o coś innego? Nieprzypadkowo w powieści pojawia się też wątek Apaczów. Historia się powtarza. Kiedyś Amerykanie eksterminowali Indian, wyrzucali z ich terenów, teraz zachowują się bezwzględnie wobec migrujących dzieci. Odmawiając im prawa wjazdu, skazują je często na śmierć. Niejednokrotnie ginie po nich wszelki ślad. Czy ktoś kiedyś stworzy dźwiękowe archiwum ich wędrówek?
Powieść Valerii Luiselli ma jakąś hipnotyczną moc. Wędrówkę wszystkich bohaterów, może za sprawą specyficznego języka i elegijnego tonu, śledziłam z wielkim zainteresowaniem i uwagą. Celowo pomijam słowo przyjemność, bo zupełnie tu nie pasuje. Po pierwsze ze względu na temat, po drugie nie jest to książka, którą czyta się bardzo łatwo. Nie żeby była jakoś niezwykle skomplikowana, ale język i odniesienia do licznych książek oraz piosenek stawiają pewien opór. To taka powieść bardzo erudycyjna i bardzo intelektualna. Dość szybko uważny czytelnik zorientuje się, że ma drugie dno. Tworzy je symbolika, paralela losów i rozmaite literackie oraz muzyczne aluzje mniej lub bardziej widoczne w tekście. Tytuły niektórych książek przywoływane są wprost, nawiązania do innych zostały ukryte i dla przeciętnego czytelnika są raczej nie do odcyfrowania. Dopiero z informacji od autorki zamieszczonych na końcu książki odkryłam większość z nich. To zabawa dobra dla erudytów i recenzentów, innych może frustrować, a nawet lekko irytować. I mnie te uczucia towarzyszyły w czasie lektury.
Z mojego punktu widzenia najbardziej interesująca jest oczywiście opowieść o zagubionych dzieciach. Autorka odtwarza ich drogę, posługując się tekstem fikcyjnej książki, którą czyta narratorka, a potem chłopiec. To elegia dla zagubionych dzieci, trochę realistycznie, a trochę w sposób odrealniony, oniryczny odtwarzająca ich pełną niebezpieczeństw drogę. Bardzo smutne, momentami chwytające za serce fragmenty. A przecież takie historie dzieją się naprawdę, o czym będę pisać za tydzień, bo pod wpływem powieści Valerii Luiselli sięgnęłam po reporterską książkę, którą kupiłam kilka lat temu, a która dotyka właśnie podobnego tematu. Autorka pokazuje też, jak łatwo problem, który nas nie dotyczy, może stać się naszym problemem. Ale nie ma równości - obywatele Stanów zawsze będą mieli łatwiej. Celowo piszę w sposób zawoalowany, aby nie zdradzać wszystkiego, bo element zaskoczenia jest w tej powieści bardzo istotny.
Przyznam, że długo nie mogłam się w książkę wciągnąć. Początkowo lekturze towarzyszyło znużenie i zniechęcenie. Dlaczego? Bo jakoś zupełnie nie zainteresował mnie wątek kłopotów małżeńskich narratorki i historia jej związku. Może dlatego, że sposób pisania, choćby nazywanie męża mężem zamiast imieniem, zdystansował mnie do tej pary i ich historia stała się jedną z wielu, jakie czytałam. Jakoś nie potrafiłam się nimi przejąć. Ale kto wie? Może tak miało być? Może to celowy zabieg. Czemu miałby służyć, nie bardzo chce mi się już roztrząsać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz