Yiyun Li "Czy muszę odchodzić?"

Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że wydawnictwo Pauza wydaje

powieść Yiyun Li. Kilka lat temu przeczytałam dwie książki tej amerykańskiej autorki o chińskich korzeniach - powieść "Łaskawszy niż samotność" i zbiór opowiadań "Złoty chłopak, szmaragdowa dziewczyna". Obie bardzo mi się podobały. Miałam zamiar sięgnąć po dwie inne wydane wcześniej, ale były już niedostępne i jakoś tak zeszło. Nic dziwnego, że nie mogłam się doczekać na kolejną powieść Yiyun Li "Czy muszę odchodzić?" (Pauza 2023; przełożyła Dobromiła Jankowska). Kupiłabym ją w ciemno, ale recenzje, z którymi się zetknęłam, były znakomite, więc jeszcze bardziej pragnęłam ją przeczytać.

Pierwsze rozczarowanie przyszło od razu - akcja powieści toczy się w Stanach, w Kanadzie i w Anglii, a bohaterami są mieszkańcy tych krajów. Tymczasem w poprzednich książkach Yiyun Li fascynowało mnie to, że były to opowieści o Chinach! Tak bardzo cieszyłam się na tę lekturę, że właściwie nie zadałam sobie trudu, aby sprawdzić, o czym jest. Cóż, nawet gdybym tę wiedzę posiadła wcześniej, pewnie i tak bym po nią sięgnęła. Dla tego, kto zetknie się z twórczością pisarki po raz pierwszy, to i tak nie będzie miało znaczenia. 

Drugie rozczarowanie narastało w trakcie czytania i miało charakter zasadniczy. Z wielką przykrością muszę stwierdzić, że książka mnie po prostu nudziła, a losy bohaterów niewiele obchodziły! Dawno już nie miałam takiego poczucia, że poświęcam czas powieści, która kompletnie do mnie nie trafia, zupełnie się z nią rozmijam. Mogłabym powiedzieć, że jednym uchem wchodzi, a drugim wychodzi, gdyby rzecz nie dotyczyła słowa pisanego. Właściwie najchętniej bym ją odłożyła, ale po pierwsze rzadko to robię, a po drugie długo miałam nadzieję, że wreszcie doczekam się czegoś, co mnie poruszy. No a potem byłam po prostu perwersyjnie ciekawa, jak to się skończy. Rozczarowanie było tym większe, że dotyczyło pisarki, której wcześniejsze książki bardzo mi się podobały, no i te znakomite recenzje krytyczek i krytyków, których cenię. Pisząc tę notkę, z ciekawości przejrzałam opinie czytelniczek i czytelników na jednym z książkowych portali, co rzadko robię, i okazuje się, że też są krytyczne. Spodobało mi się stwierdzenie: Po prostu ktoś podmienił mi wspaniałą autorkę!!! Nic dodać, nic ująć. Żałuję, że nie ja wymyśliłam to celne zdanko. Cóż, widocznie jest to ten przypadek, kiedy głosy recenzenckie rozmijają się z czytelniczymi.

"Czy muszę odchodzić?" to historia Lilii Imbody, która w młodości miała przelotny romans z kilkanaście lat od siebie starszym Kanadyjczykiem, Rolandem. Działo się to w roku 1946. Ich krótka znajomość sprowadzająca się do dwóch czy trzech spotkań okazała się brzemienna w skutkach. Chociaż Lilia miała później trzy udane małżeństwa, urodziła pięcioro dzieci i doczekała się kilkanaściorga wnucząt, nigdy go nie zapomniała. Roland chciał zostać pisarzem, ona była prostą dziewczyną wychowaną na ranczu, ale śmiałą i bez kompleksów. Nie została uwiedziona, oboje mieli na tę krótką przygodę ochotę, ona pogodziła się z tym, że to historia przelotna, dla niego to jedna z wielu takich chwilowych znajomości. Roland zostawił po sobie dzienniki, to jedyna rzecz, którą napisał. Zostały wydane po jego śmierci. Kiedy Lilia skończy osiemdziesiąt jeden lat, a przebywa już wtedy w luksusowym domu opieki, po raz kolejny wraca do tych dzienników, komentując w zapiskach ich fragmenty. Chce je razem ze swoimi notatkami zostawić jednej z wnuczek i jej córce. I to właśnie ta część powieści, zdecydowanie najdłuższa, tak bardzo mnie nudziła! Dwie pierwsze, które są niechronologicznymi wspomnieniami jej dzieciństwa, rodziców, młodości i tego, co zdarzyło się później, były jeszcze  w miarę ciekawe i dawały nadzieję na takiż dalszy ciąg. Tymczasem dziennik Rolanda i komentarze Lilii zupełnie mnie nie interesowały. Jaka to różnica między miłością do róż, które kwitną teraz, i miłością do róż, które kwitły pięćdziesiąt lat temu? - pisze Lilia w swoich notatkach. I tak w kółko, takie ple, ple, ple. Do tego mnóstwo jałowych dialogów, szczególnie w dziennikach Rolanda.

Oczywiście z tego morza nudów można wyłowić jakąś ideę, myśl. Jest to opowieść o dwojgu zupełnie różnych ludziach. Lilii, osobie zadowolonej z życia mimo licznych nieszczęść, które ją dotykały, i Rolandzie, lekkoduchu, niespełnionym artyście i człowieku, który poniósł fiasko w miłości. Sidelle Ogden,  jego długoletnia kochanka, którą naprawdę kochał, nie traktowała go poważnie. Cóż, woził wilk razy kilka, powieźli i wilka - on podobnie postąpił z wieloma kobietami, z którymi miał przelotne przygody, a o których w dzienniku wspominał zaledwie w kilku zdaniach. Lilia to osoba silna, która niezwykle trzeźwo patrzy na życie, potrafi przyjąć  przeciwności losu, bo wie, że tak po prostu jest. Nikt nikomu szczęścia na tym świecie nie obiecywał. Właściwie taka bezpretensjonalna, pogodzona z losem, zadowolona ze swojego życia jest tak doskonała, że aż nieprawdziwa i irytująca. Podobne podejście do życia ma kochanka Rolanda. 

- ... Mówienie "nie" nie powstrzyma choroby, śmierci czy wojny ani żadnego z moich małych nieszczęść.

- Ale przecież nie można witać tych niepowodzeń z otwartymi ramionami - zauważyłem.

- Z otwartymi ramionami nie, ale z obojętnością.

- A potem co?

- Czekasz po prostu, co przyniesie ci życie ...

To Sidelle i Roland. A Lilia dodaje: ... protestuj, ile chcesz, donikąd cię to nie zaprowadzi. I tyle warto z tej powieści zapamiętać. Ach, krytyczki i krytycy dodadzą jeszcze, że jest to rzecz o traumie i o stracie. To prawda, tyle, że zostało to tak napisane, że mnie zupełnie nie rusza. Może ktoś mi zarzuci brak wrażliwości, trudno.

Jeden z recenzentów, którego cenię, napisał, że to proza gęsta, chwilami fizycznie męcząca, co oczywiście nie miało być zarzutem. Męcząca? Z tym się zgadzam, tyle że z nudów. Gęsta? Chyba czytaliśmy inne książki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty