Od gdyńskiego festiwalu było dla mnie oczywiste, że wybiorę się do kina na "Pana T" Marcina Krzyształowicza, autora znakomitej "Obławy" i rozczarowującej, nieudanej "Pani z przedszkola". Najnowszy film już po Gdyni zbierał znakomite recenzje, mówiło się o świetnej roli Pawła Wilczaka, który jednak nagrody nie dostał, ale trzeba przyznać, że konkurencja w tej kategorii była w tym roku wyjątkowo silna. Wystarczy wspomnieć, że z niczym wyjechał rewelacyjny, charyzmatyczny Bartosz Bielenia grający główną rolę w filmie Jana Komasy "Boże Ciało". Za to nagrodzono Sebastiana Stankiewicza za drugoplanową rolę męską.
Jakiś czas przed premierą ze zdumieniem przeczytałam o awanturze pomiędzy twórcami, a synem Leopolda Tyrmanda. Dlatego film rozpoczyna informacja, że historia nie jest biografią konkretnej osoby. Nie mnie rozstrzygać spory prawne i osądzać, kto mówi prawdę, a kto kłamie. Zostawiam więc oczywiste aluzje do Tyrmanda i zajmę się tylko filmem, który póki co można swobodnie oglądać na ekranach kin, z czego się cieszę, bo "Pan T" jest rzeczywiście bardzo dobry! Sama się sobie trochę dziwię, że aż tak podobał mi się film, w którym odnajduję wiele tego, za czym w kinie nie przepadam - nadmierną zabawę formą, różne fajne sceny (dla tych, którzy już oglądali - ta w warsztacie, któremu szefuje przyjaciel-poeta), czarny humor, dużą dozę surrealizmu i absurdu. A jednak to wszystko plus pozostałe elementy złożyły się w całość, którą oglądałam nie tylko z zapartym tchem, ale i z zachwytem dla precyzji scenariusza, dla obrazu, dla wykreowanego na ekranie świata oraz dla wielu fantastycznych scen. Ale może najsilniej podziałała na mnie atmosfera przygnębienia, beznadziei, niemocy.
Akcja toczy się w roku 1953 w Warszawie. Bohaterem jest pisarz, który nie chce iść na żadne układy z władzą, nie chce podporządkować się narzucanym przez nią wzorcom literatury socrealistycznej, dlatego nie może wydać książki, więc musi utrzymywać się z korepetycji. Paweł Wilczak - rzeczywiście znakomity, kto wie, jaki byłby ten film bez niego - gra bohatera, który ze zdumieniem i ze spokojem poprzedzonym rezygnacją przypatruje się potwornej rzeczywistości, która go otacza. Niewiele mówi, za to patrzy okrągłymi niczym spodki oczyma, w których widać bezbrzeżny smutek. Twarz Pawła Wilczaka wydaje się jak wykuta z kamienia, jest niemal nieruchoma. Maska, która skrywa cierpienie, pewnie obrzydzenie, może strach. To przygnębiające wrażenie potęgują jeszcze fragmenty pilnie skrywanych dzienników bohatera, które słyszymy z offu czytane jego smutnym, spokojnym, mocnym głosem. Kiedy kilkakrotnie obserwowałam go leżącego na nędznym łóżku, w nędznym pokoju w domu literatów, który być może będzie musiał opuścić, jeśli nadal nic nie wyda, wszak władza ludowa nie toleruje bumelantów, spływał na mnie cały smutek tamtego świata. Świata powojennej biedy, opresji, zniewolenia, ale też donosów, intryg i konformizmu. W otoczeniu Pana T jest mnóstwo artystów, którzy znakomicie potrafili się w tym świecie odnaleźć, dzięki czemu opływają w dostatki. Różne są strategie przetrwania - płynąć z prądem, zająć się jakimś pokątnym biznesem, uciec w szaleństwo, imać się jakiejkolwiek pracy. Przecież nieprzypadkowo w domu literatów mieszka tylu dziwaków. Ale przy tym wszystkim Pan T nie jest przecież postacią ze spiżu. Przeciwnie. Bywa śmieszny, ironiczny, nieprzyjemny, idzie na drobne kompromisy, chociaż gardzi swoimi kolegami, niezupełnie stroni od tego środowiska.
Drugim bohaterem filmu jest Filak, grany przez nagrodzonego Sebastiana Stankiewicza. Facet z prowincji, bez wykształcenia, boży prostaczek, marzy, aby zostać dziennikarzem, a jego ideałem i jednocześnie mentorem staje się Pan T. To on pokaże mu miejsce, gdzie panuje wolność - jazzowy koncert. Nielegalny oczywiście. Jak daleko gotowy jest się posunąć, aby mieszkać w Warszawie i pracować w gazecie?
Film został znakomicie wymyślony i zrobiony. Mamy precyzyjną intrygę, której Pan T staje się przypadkowym bohaterem, mamy wiele zabawnych scen (najpyszniejsza to rozmowa Pana T z Bierutem), świetne zdjęcia często skupiające się na detalu, zabawę powracającymi motywami (moneta), surrealistyczną zagadkę, która tu o dziwo zupełnie mi nie przeszkadza, wiele zapadających w pamięć epizodycznych ról (znakomity Jerzy Bończak w roli Bieruta, którego gra w sposób zupełnie nieoczywisty), świetną scenografię i kostiumy przenoszące widza w tamten świat. Znakomitą decyzją były czarno-białe zdjęcia, które z jednej strony potęgują przygnębiającą atmosferę, z drugiej dają dystans i nawiązują do czarno-białego kina z tamtych lat. I chociaż wszystko zostaje zamknięte optymistyczną klamrą - inaczej być nie może, bo to film gatunkowy: trochę sensacyjny, trochę czarna komedia - to i tak dominuje poczucie przygnębienia, opresji i klaustrofobii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz