O sukcesie "Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego nie sposób było nie usłyszeć. Świetne przyjęcie na festiwalu w Cannes, nagroda za reżyserię, znakomite recenzje. Wielka wrzawa, wielki szum. Jak zawsze w takich wypadkach, kiedy idę do kina, to po pierwsze wydaje mi się, że wszystko o filmie już wiem, a po drugie moja przekorna natura każe zastanawiać się, czy i ja się zachwycę. Różnie bywa. Czasem entuzjazm i mnie się udziela, czasem wychodzę rozczarowana. Tak było z "Twarzą" Małgorzaty Szumowskiej, która pozostawiła spory niedosyt. Dlatego z wielką ciekawością szłam na "Zimną wojnę". Chociaż na mnie nie podziałała tak, jak rasowy melodramat działać powinien, chociaż nie poryczałam się po seansie, a zdarza mi się skrzętnie ukrywać łzy, to wyszłam z kina w nastroju bardzo melancholijnym, a właściwie zgnębiona. Bo jest w tym filmie coś takiego, co sprawia, że rzeczywiście trudno się od niego uwolnić. Piszę te słowa w niedzielne przedpołudnie, w kinie byłam wczoraj, a wciąż mam w głowie obrazy z "Zimnej wojny". Smutną, zrezygnowaną twarz Wiktora (świetny Tomasz Kot), zadziorną minę Zuli (świetna Joanna Kulig), paryskie poddasze, roztańczone dziewczyny z zespołu Mazurek, paryską ulicę, pokryte śniegiem pola polskiej wsi, ruiny kościoła i boskie oko widoczne na zniszczonym fresku. A w głowie stale brzęczy mi muzyka. Bo "Zimna wojna" działa przede wszystkim obrazem i muzyką. Czarno-białe kadry sfotografowane przez Łukasza Żala są malarsko piękne, muzyka od ludowej po jazzową zaaranżowana przez Marcina Maseckiego jest jednym z bohaterów. Ale ten oszczędny film niekoniecznie spodoba się wszystkim. Nie jestem przekonana, czy może liczyć na masową widownię, bo kto spodziewa się klasycznego melodramatu, ten może się rozczarować. Historia jest bardziej naszkicowana niż opowiedziana, widz sam musi sobie dopowiadać to, czego nie ma na ekranie, a jego wyobraźnia może biec w różne strony. Ja w każdym razie nabieram coraz większej ochoty, aby "Zimną wojnę" obejrzeć jeszcze raz. A kto już film widział, może czytać dalej, aby skonfrontować swoje refleksje z moimi. Zapraszam.
Opowieść Pawła Pawlikowskiego to historia miłości Zuli, dziewczyny z prowincji, i Wiktora, muzyka - pianisty, dyrygenta. Jak podaje dystrybutor historia wielkiej i trudniej miłości dwojga ludzi, którzy nie potrafią być ze sobą, a jednocześnie nie mogą bez siebie żyć. Jednym słowem miłości niemożliwej. Niemożliwej nie tylko dlatego, że w pewnym momencie zaczyna ich dzielić żelazna kurtyna. Powodów jest wiele. Jeden z nich to różnica osobowości i pochodzenia. Zula, dziewczyna z prowincji, najprawdopodobniej z prostego domu, z wyrokiem w zawieszeniu, który na niej ciąży i determinuje wiele jej działań. I Wiktor, wrażliwy, wykształcony muzyk. Ona gwałtowna, trochę nieokrzesana, z niewyparzoną gębą, sprytna, twardo stąpająca po ziemi, a jednocześnie z kompleksem niższości, który szczególnie odczuwa w towarzystwie Wiktora. Rozdarta między miłością do niego, a pragmatyzmem, który każe jej lawirować, aby jakoś się ustawić, jakoś żyć w tych trudnych czasach. Dla niej zespół Mazurek to być albo nie być. To możliwość awansu, wyrwania się nie tylko z prowincji, ale i od ojca, który, jak powie z charakterystyczną dla siebie bezpośredniością, pomylił mnie z matką. Dlatego będzie meandrować pomiędzy aparatczykiem i karierowiczem Kaczmarkiem, a Wiktorem. Nie ma żadnego moralnego dylematu, kiedy do repertuaru Mazurka zgodnie z oczekiwaniem władz i za skwapliwym przyklaśnięciem Kaczmarka wkrada się polityka. Coś za coś, albo będziemy szlachetnymi, ale gołymi pięknoduchami, albo oddamy cesarzowi co cesarskie i liźniemy choć trochę wielkiego świata. A Berlin, Moskwa to już w tamtych czasach wielki świat, a Jugosławia czy Paryż jeszcze większy. Zuli bliżej do swojskiego, prymitywnego Kaczmarka, który też przecież potrafi być sympatyczny i ludzki. Kiedy mówi, że słuchając koncertu, przeżył najpiękniejszy dzień w swoim życiu, chociaż wcześniej ludowizną gardził, wierzymy mu. Ale to nie my decydujemy o miłości, to ona decyduje za nas, dlatego Zula miota się pomiędzy Kaczmarkiem, a wrażliwym Wiktorem. I on musi iść na kompromisy, nie może przecież rzucić pracy w Mazurku, pozwala sobie tylko na nieśmiały sprzeciw. W wyjeździe do Berlina dostrzega swoją szansę. To rok 1949, mur jeszcze nie stoi i przejście na drugą stronę jest możliwe. Zrobi to, mimo że nie doczeka się na Zulę, co ona po latach skwapliwie mu wypomni. Ja bym bez ciebie nie poszła, powie (cytat z zawodnej pamięci).
Ale wolność kosztuje. W tym lepszym świecie Wiktor będzie musiał walczyć o siebie, o pieniądze, będzie musiał nauczyć się funkcjonować w muzycznym biznesie, zabiegać o uznanie, wchodzić w układy. W Polsce polityka, we Francji stroma droga do kariery. A może nawet nie o karierę idzie, może o utrzymanie się w muzycznym świecie. Tego nie będzie umiała zrozumieć Zula. Nie odnajdzie się w Paryżu. Przetłumaczone na francuski słowa ludowej piosenki "Dwa serduszka, cztery oczy", która jest muzycznym przewodnikiem po filmowej opowieści, brzmią nieprawdziwie nie tylko dlatego, że przekładu dokonała poetka, o którą ona jest zazdrosna. Nagrana płyta wyda jej się pusta, nieszczera, będzie owocem kompromisów. Bycie razem, wspólna codzienność zabija ich uczucie, nie potrafią być ze sobą, ale nie potrafią też być osobno, szczególnie Wiktor. Może nie chce powtórzyć błędu, który raz popełnił, dlatego gotów jest na każde szaleństwo. Czy warto? Czy warto rujnować sobie życie dla kapryśnej Zuli? Kim ona jest? Femme fatale, jak chcą niektórzy? Ile w niej wyrachowania, a ile szczerości? Czy ostatni gest to zabawa, makabryczny żart czy gest rozpaczy? Albo gest romantycznych kochanków, których miłość przetrwa śmierć, bo jest wieczna? Zastanawiam się, na ile Paweł Pawlikowski wykorzystał w swoim filmie mit romantycznej miłości, która gubi się w codzienności, spełnia się w cierpieniu i za nic ma śmierć? Ja tu ten mit dostrzegłam. A jeśli był to zabieg świadomy, to czy przypadkiem nie zakpił z niego? Czy ostatnie zdanie, które wypowiada Zula, przesiądźmy się na tamtą ławkę, bo z niej jest ładniejszy widok, należy odbierać poważnie czy właśnie jako kpinę? Będzie tak, jak odczyta to widz. Bo taka jest też historia Zuli i Wiktora - niedopowiedziana, nieoczywista, dająca pole do spekulacji i własnej interpretacji.
Zula i Wiktor biorą swój ślub w zrujnowanym kościele. Ten obraz nie daje mi spokoju. Jest bardzo mocny, pojawia się w filmie dwukrotnie - gdzieś na początku, kiedy Irena (Agata Kulesza), Wiktor i Kaczmarek jeżdżą po wsiach i zbierają ludowe pieśni, i właśnie na samym końcu. Za każdym razem odbywa się to tak samo. Oko kamery patrzy przez zrujnowaną kopułę gdzieś w górę, w niebo, na ścianie widać zniszczony fresk, ale boskie oko jest wyraźne. Kto tam wchodzi za pierwszym razem? Chyba Kaczmarek. Czy w tym zniszczonym świecie jest Bóg? Czy patrzy, czuwa, martwi się, płacze nad losem swoich dzieci? Zula kilkakrotnie powtarza, że w Boga wierzy, ale żyje trochę tak, jakby Go nie było, tylko czasem ogarnia ją trwoga. Wiktor nie odpowiada jej na to pytanie. Na ile ten zrujnowany kościół jest odniesieniem do zrujnowanego kościoła w "Popiele i diamencie" Wajdy? Jakie ma znaczenie to, że biorą swój ślub właśnie w nim? To pytania, które sobie stawiam, chociaż niełatwo znaleźć odpowiedzi.
Ale film Pawła Pawlikowskiego to też opowieść o dwóch światach, o powojennej Europie, o przepaści, o dziejowej niesprawiedliwości. O tej tytułowej zimnej wojnie i żelaznej kurtynie. Kiedy Wiktor przekracza granicę, to wieczorny Berlin Zachodni widziany przez mgnienie jest jak inny świat. Tak samo, albo jeszcze wspanialej, wygląda czarno-biały Paryż fotografowany przez Łukasza Żala. Gwarne knajpy rozbrzmiewające jazzem, eleganckie przyjęcia, piękne ulice. Po drugiej stronie żelaznej kurtyny wszystko jest ubogie i przaśne. Inne są też oczekiwania, problemy i dylematy. Tam po prostu życie, tu życie zdeterminowane przez politykę i Historię. I tylko przypadek sprawia, gdzie się rodzisz. To on determinuje twój los, nie masz wyboru. I jedni drugich nie zrozumieją. Dlatego obraz powojennej Polski nie jest prześmiewczy, piszę to do tych, którym taka myśl przyszła do głowy, jest po prostu prawdziwy. Tak było i nie nasza w tym wina. Zdjęcia Łukasza Żala, szczególnie te, na których są ludzie, przypominają stare fotografie. Zdają się mówić, to już przeszłość, historia, odległy czas. I miejmy nadzieję, że już się nie powtórzy. Czy w tym kontekście "Zimna wojna" to ostrzeżenie?
Jak już wspominałam, bohaterem filmu jest muzyka. Słyszałam ją i słyszę, ale wymądrzać się na ten temat nie będę, bo po pierwsze strasznie się rozpisałam, a po drugie nie jest to, nad czym ubolewam, moja mocna strona, więc zostawiam tę warstwę innym.
"Zimna wojna" okazała się jeszcze lepsza, niż myślałam. Dała pole do wielu refleksji.
PS. Podobno to nie kościół tylko cerkiew. To prawdopodobne, bo kiedy Wiktor i Irena jeżdżą po wsiach w poszukiwaniu muzyki, mowa jest o pieśniach łemkowskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz