"Kamerdyner"

Wczoraj snułam tutaj około festiwalowe refleksje i zapowiedziałam, że dzisiaj będzie o nagrodzonym Srebrnymi Lwami "Kamerdynerze" Filipa Bajona. Zatem obietnicę spełniam. Są tacy polscy reżyserzy, których filmy oglądam sporadycznie. Albo nie przepadam za kinem, jakie uprawiają, to przypadek Koterskiego i Kolskiego (chyba powinnam napisać, że tak mi się przynajmniej wydaje, bo, wstyd przyznać, tego drugiego właściwie nie znam), albo kieruję się recenzjami. I tak jest z Bajonem. Dlatego mam sporą lukę w jego filmach, czego teraz żałuję. A na "Kamerdynera" poszłam, bo podczas festiwalu dość dobrze o nim mówiono, no i przede wszystkim zainteresował mnie temat. Muszę przyznać, że z kina wyszłam poruszona. Naprawdę nie myślałam, że "Kamerdyner" aż tak mi się spodoba. Raczej spodziewałam się sążnistego kina epickiego, które obejrzę, ale szybko zapomnę. Nie, nie zapomnę. Z paru powodów.

Po pierwsze temat. Podobnie jak Filipa Bajona, co wiem z wywiadu, jaki przeczytałam, interesuje mnie opowieść o miejscach na styku. Na styku kultur, narodów, języków. I takie właśnie były Prusy Wschodnie. Ja też jestem entuzjastką powieści "Muzeum ziemi ojczystej" Lenza (Bajon wymienia ją we wspomnianym wywiadzie). To dzięki niej wiem więcej i rozumiem dramat ludzi, którzy musieli stamtąd, a konkretnie z Mazur, uciekać, i tych, którzy tam zostać postanowili. Zdaję też sobie sprawę z całej komplikacji tamtejszego świata. Potem, kiedy oglądałam "Różę" Smarzowskiego, nie byłam już jak dziecko we mgle. W "Kamerdynerze" Bajon też opowiada o Prusach Wschodnich, ale o  ich zachodniej części, gdzie obok pruskich junkrów (właścicieli wielkich majątków ziemskich - przyznam, że w takim znaczeniu tego słowa nie znałam; kolejny punkt dla Bajona) mieszkali Kaszubi. Nie ma co udawać - tej historii nie znałam zupełnie. A przecież urodziłam się i wychowałam całkiem niedaleko. W mieście, w którym przed wojną znajdowało się jedno z dwóch polskich liceów na terenach, jakie po plebiscycie przypadły Niemcom. Dlatego tymi tematami jakoś byłam zainfekowana od dzieciństwa. Ale jeśli chodzi o Kaszubów, to pamiętam tylko wizytę zespołu ludowego w mojej szkole. I ten dziwny język traktowany na zasadzie wielkiej atrakcji i dziwowiska. I nic więcej, czarna plama. A o zbrodni w Piaśnicy, trwającym wiele miesięcy mordowaniu Kaszubów, którzy opowiadali się za Polską, też nie miałam pojęcia. Już tylko w odkryciu tego nieznanego świata, tego niedotykanego tematu tkwi wartość tego filmu. Ale przecież nie jedyna.

Następny plus to piękne zdjęcia i świetne aktorstwo. Czuła jestem na urodę filmowego obrazu, dlatego z przyjemnością patrzyłam na cudnie fotografowane krajobrazy i wnętrza. Ten film ma oddech. No i aktorzy. Oczywiście Janusz Gajos - jego Bazyli Miotke jest trochę śmieszny, trochę ironiczny, trochę chłopek roztropek, ale przecież uparcie dąży do celu, no i wreszcie tragiczny. Oczywiście nagrodzony Adam Woronowicz. Grany przez niego Herrmann von Krauss jest cyniczny, właściwie niemal do końca odpychający, gwałtownik, bez pardonu korzystający z przysługujących mu praw właściciela majątku (to ironia, nikt nie ma takich praw, jakie on i jemu podobni sobie przyznawali), a w końcu też tragiczny. Ale także Anna Radwan, która wciela się w żonę Hermanna, Gerdę - mądrą, stanowczą, ironiczną, z rezygnacją godząca się na niewierność męża, do upadłego broniącą tego, na czym jej zależy. Już drugi raz pada tu słowo ironia, bo rzeczywiście całkiem sporo jej w dialogach. No i wreszcie Sebastian Fabijański, świetny jako tytułowy kamerdynera, którą to funkcję jego Mateusz Kroll przywdziewa jak chroniącą go zbroję. Jego rola chwyta za serce. Powinnam jeszcze wymienić Borysa Szyca, Łukasza Simlata czy demonicznego Marcela Sabata i wielu innych. Warto wspomnieć, że niektórzy bohaterowie mają swoje korzenie w postaciach autentycznych, co zdradził reżyser we wspomnianym wywiadzie.

No i wreszcie sama fabuła - ciekawa, wzruszająca i zapadająca w pamięć. Opowieść o rodzinie, o miłości niemożliwej, o tych z majątku i tych ze wsi, o panach i sługach, trochę jak u Altmana w "Gosford Park", o świecie, co bezpowrotnie minął i o walcu Historii, który przejechał się po nim i po zamieszkujących go ludziach. No i w końcu jest to nieuchwytne coś, co sprawia, że albo w film wchodzę, albo, czego nie cierpię, pozostaję obojętna. Chyba po prostu chodzi o emocje. A tych mi nie brakowało. Ze ściśniętym gardłem i z charakterystycznym uciskiem oglądałam sceny narastającej grozy i potem znakomicie i niezwykle rozegraną scenę egzekucji w Piaśnicy. Poza tym najbardziej poruszył mnie wątek Gerdy i historia głównego bohatera, Mateusza Krolla.

I na koniec z kronikarskiego obowiązku dodam, co mi się nie podobało. Zarzut pierwszy - nie od razu potrafiłam się wciągnąć w tę opowieść - szybkie, początkowo, przeskoki czasowe nie pozwoliły mi na wejście w filmowy świat. Z obawą pomyślałam, że będzie to galop przez historię, taki filmowy bryk. Na szczęście potem tempo zwolniło i moje obawy nie ziściły się. Zarzut drugi - bohaterowie mówią, że idą trudne czasy, że świat zmienia się na gorsze, ale nie czuć tego na ekranie. Niepokój, lęk, groza długo pozostają tylko w sferze deklaracji. Też na szczęście do czasu. I wreszcie zarzut ostatni - nie bardzo rozumiem, dlaczego bohaterowie grani przez Janusza Gajosa i Daniela Olbrychskiego niemal się nie zmieniają fizycznie. Czy charakteryzacją nie da się odmłodzić aktora? Bo o taki zabieg w tym wypadku by chodziło. Może nieelegancko o tym wspominać, ale przecież widok obu bohaterów, którzy w ciągu tych czterdziestu lat w ogóle się nie zmieniają, przeczy przecież zdrowemu rozsądkowi. Ale to tylko drobiazgi. Trzeba "Kamerdynera" obejrzeć.

PS. Zapomniałam dodać, że świetnym pomysłem było wprowadzenie na ekran języka kaszubskiego. Przydało to filmowej opowieści autentyzmu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty