Nareszcie wracam do kina. Oczywiście nawet w czasie lockdownu można było z oferty filmowej czerpać pełnymi garściami. Moje ulubione kino dość szybko przeniosło się do sieci, ale mam taką przypadłość, że jakoś nie bardzo lubię oglądać filmy w domu na ekranie telewizora, o monitorze laptopa nie ma co wspominać. Dlatego też nie korzystam z platform filmowych. Miałam chwilę zawahania, kiedy gdzieś pojawił się chiński film "Żegnaj mój synu", który bardzo chciałam obejrzeć. Na szczęście się nie złamałam. Na szczęście, bo właśnie wszedł do kin. Jeśli już coś oglądam w domu, to zazwyczaj są to powtórki moich ulubionych filmów albo coś lżejszego, na co niekoniecznie poszłabym do kina. Najczęściej jednak wybieram książkę.
Właściwie wróciłam niemal od razu, kiedy otwarło się moje ulubione kino. Natychmiast zobaczyłam islandzki "Biały, biały dzień" - ostatni film, na jaki miałam ochotę tuż przed lockdownem. Był chwalony, ale obejrzeć już nie zdążyłam. Nie pojawił się na moim blogu, bo to taki obraz, o którym trudno pisać. Może gdybym siadła do komputera od razu po seansie, notka by powstała, potem było trudno. A warto go zobaczyć. To kameralny, psychologiczny, toczący się powolnym rytmem dramat rozgrywający się na tle surowych krajobrazów. Niewiele się dzieje, główną rolę grają emocje bohaterów. Owdowiałego policjanta, który nie może dojść do siebie po tragicznej śmierci żony. Paradoksalnie dopiero gniew, jaki poczuje, kiedy przeglądając jej rzeczy, odkryje pewną tajemnicę, stanie się początkiem drogi do nowego życia. Druga ważna bohaterka to jego wnuczka, do której jest bardzo przywiązany, a ona do niego. Jednym słowem film o relacjach rodzinnych, o utracie, o przeżywaniu żałoby. Na koniec padają w nim niewypowiedziane pytania. Chcę je przywołać, ale ponieważ mogą spojlować, zapiszę je w nawiasie małą czcionką. A więc uwaga! Spojler!!! [Czym jest miłość? Co w związku dwóch osób jest naprawdę ważne? Czy zdrada może przekreślić długoletnią udaną relację? Na to ostatnie pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Bo teoria teorią, a życie życiem. W każdym razie na mnie zakończenie zrobiło spore wrażenie.] Najlepszym dowodem na to, że "Biały, biały dzień" we mnie został, jest to, że o nim w końcu coś napisałam, chociaż nie planowałam.
A teraz nowość. Spóźniona premiera - niemiecki film "Obrazy bez autora" Floriana Henckela von Donnersmacka. Nazwisko niekoniecznie coś mówi, za to więcej powie informacja, że to on wyreżyserował "Życie na podsłuchu", za które dostał Oskara. W 2019 również jego najnowszy film rywalizował o tę samą nagrodę z "Romą", "Zimną wojną", "Złodziejaszkami" i "Kafarnaum". Nie ma co ukrywać, że w tym zestawieniu to obraz zdecydowanie najsłabszy. Tamte nie tylko go wyprzedzają, ale robią to o kilka długości. "Obrazy bez autora" to historia malarza Kurta Barneta. Jego pierwowzorem jest Gerhard Richter, wybitny niemiecki artysta. Zasłynął obrazami, które są przeniesieniem zdjęć na płótno. Stąd prawdopodobnie tytuł filmu. Równie ważnym nurtem jego twórczości stała się abstrakcja, ale właściwie tego już na ekranie nie oglądamy. Akcja kończy się w momencie, kiedy Barnet odnosi swój pierwszy sukces. Jak przeczytałam, wokół filmu narosły kontrowersje. Richter, który wcześniej opowiedział reżyserowi swoją historię, potem zarzucił mu bezprawne z niej skorzystanie, ale sprawy do sądu nie wniósł. Oczywiście, jak to w takich sytuacjach bywa, Donnersmack ma swoją wersję wydarzeń. Trochę jak z naszym "Panem T.".
"Obrazy bez autora" mają różne recenzje, z przewagą średnich. Dlatego trochę się wahałam, bo seans trwa ponad trzy godziny. Siedzieć tyle na średnim filmie, w dodatku w maseczce, to duże wyzwanie. Tymczasem ogląda się go bardzo dobrze, nie ma nudy. Może też spora w tym zasługa aktorów grających główne role, Toma Schillinga i Pauli Beer. Jest w nich coś magnetycznego, chociaż nie wykluczam, że tylko na mnie tak podziałali. Splata się w tym filmie kilka ważnych tematów. Kolejność, w jakich o nich napiszę, nie ma znaczenia. Pierwszy to uwikłanie w historię, konsekwencje wojny. Akcja filmu rozpoczyna się w roku 1937, kończy w czasach powojennych. Ojciec głównego bohatera, nauczyciel, długo opiera się przed wstąpieniem do NSDAP, potem niechętnie ulega pod naciskiem żony, za co po wojnie przyjdzie mu słono zapłacić. Nie ma czasu na subtelne rozważania, w jakim stopniu identyfikował się z ideologią nazistowską. Zresztą, jak to sprawdzić? Drugie, niezwykle bolesne, zagadnienie bardzo mocno wybrzmiewające w filmie to przymusowa sterylizacja osób chorych psychicznie i ich eksterminacja. Kolejne to bezwzględny konformizm. Teść Barneta, grany przez Sebastiana Kocha znanego z "Życia na podsłuchu", umie się znakomicie ustawić w każdych warunkach. W Trzeciej Rzeszy jest gorliwym wykonawcą polityki nazistów, potem w NRD dzięki szczęśliwemu trafowi też żyje mu się znakomicie, później wyemigruje i będzie ceniony na Zachodzie. To postać demoniczna, bezwzględna i zła, moim zdaniem szyta zbyt grubymi nićmi. Wreszcie kolejny temat filmu, bardzo na czasie, to uwikłanie sztuki w ideologię. Najpierw politycy od kultury w Trzeciej Rzeszy decydują o tym, jaka sztuka jest dobra, potem to samo dzieje się w NRD, króluje socrealizm. No i wreszcie temat ostatni kręci się wokół artysty. Jego wolności twórczej, inspiracji, szukania własnej drogi.
Cóż, sporo tego. Może dlatego że reżyser chciał za dużo, nic nie wybrzmiewa dostatecznie mocno. Nie ma tu miejsca na subtelności, zniuansowanie, cieniowanie racji. Postacie są dość jednoznaczne. Z tym łączy się mój drugi zarzut. Film jest dość gładki, ociosany z kantów. Chociaż opowiada o strasznych czasach, trudnych wyborach, dramatycznych historiach, ogląda się go płynnie, całkiem przyjemnie, a chyba tak nie powinno być. Przechodzimy od zdarzenia do zdarzenia, od tragedii do tragedii. Nie ma przestrzeni, aby wybrzmiały emocje. Powstał epicki fresk, trochę jak nasz "Kamerdyner". Mimo tego nie żałuję, że obejrzałam "Obrazy bez autora", jakoś ten film we mnie pozostał, ale zdaję sobie sprawę z jego słabości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz