O książce Swietłany Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" (Czarne 2010; przełożył Jerzy Czech) było głośno, kiedy tylko się ukazała, a i potem też, bo autorka otrzymała za nią Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego i Angelusa, Literacka Nagrodę Europy Środkowej. Jakoś nie spieszyło mi się do niej i być może nigdy bym po nią nie sięgnęła, gdyby nie lektura Grossmana. Kiedy zamknęłam "Życie i los", o którym tu niedawno pisałam, przypomniałam sobie o tej książce. Wydała mi się świetnym uzupełnieniem. Nie pomyliłam się.
"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" to rozmowy z kobietami, które w czasie drugiej wojny światowej służyły w wojsku (w Armii Czerwonej) albo były w partyzantce, jednym słowem walczyły na froncie. Było ich około miliona! Liczba wydaje się ogromna, ale warto pamiętać, że to jednak tylko ułamek walczących mężczyzn. Samych ofiar było dwadzieścia milionów. Co jeszcze trzeba koniecznie wiedzieć? Że temat w Związku Radzieckim był tabu. Oczywiście to nie tajemnica, że kobiety służyły w armii, ale nie mówiło się o tym, co czuły, co tam konkretnie robiły, jak toczyły się ich losy. Wszystko ograniczało się do oficjalnych akademii ku czci z okazji kolejnych rocznic. Dlatego, chociaż książka powstała na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, mogła ujrzeć światło dzienne dopiero po pierestrojce. Bardzo często wokół weteranek panowała co najmniej dwuznaczna atmosfera. Wiele z nich nigdy nie ułożyło sobie życia osobistego, bo otoczone były niechęcią. Dlatego niejednokrotnie ukrywały swoją wojenną przeszłość. Co ciekawe nawet ich towarzysze broni woleli wiązać się z kobietami, które wojnę znały z drugiej strony barykady. Dlaczego? Bo albo traktowane były jak kumple z wojska, albo jak babo-chłopy, albo jak kobiety o nie najlepszej reputacji. Wiadomo, skoro obracały się w męskim towarzystwie, musiały się puszczać. Oczywiście bywały frontowe kochanki, zastępcze żony, żyjące z jakimś kolegą albo dowódcą, mimo że doskonale wiedziały o istnieniu żony i dzieci gdzieś poza linią frontu. Większość kobiet-żołnierek po wojnie żyła w zapomnieniu, pogardzie, często do końca życia pozostały samotne i ubogie. Jak mówiły, mężczyźni odebrali im zwycięstwo.
Co robiły kobiety w wojsku? Nie, nie były tylko sanitariuszkami, lekarkami, łączniczkami i radiotelegrafistkami. Służyły we wszystkich możliwych rodzajach wojsk i na wszystkich stanowiskach. Obsługiwały jakieś ogromne działa, które w dodatku same musiały dźwigać, były lotniczkami, saperkami (?; wiem, brzmi idiotycznie), snajperkami. Służyły też w partyzantce i muszę przyznać, że właśnie opowieści tych kobiet zrobiły na mnie największe wrażenie. Może dlatego, że to one często okazywały się najtwardsze. Były gotowe poświęcić swoje rodziny, nawet dzieci, które czasami wykorzystywały jako przykrywkę ułatwiającą wykonanie zadania. Kobieta z dzieckiem, szczególnie małym, albo w ciąży nie budziła specjalnych podejrzeń. To nie oznacza, że opowieści kobiet walczących w armii nie są przejmujące. Szczególnie utkwiła mi w pamięci relacja jednej z nich, służącej w oddziale saperów: godzinami czołgała się w śniegu albo w błocie, aby rozminowywać teren.
Można zadać sobie pytanie, dlaczego kobiety w ogóle zaciągały się do armii i to na takie stanowiska. Otóż większość z nich zgłaszała się do wojska sama. Bardzo często były to bardzo młode dziewczyny, niejednokrotnie za młode. Aby je przyjęto, oszukiwały, dodając sobie lat. Ale dlaczego? Najczęściej z pobudek patriotycznych, aby bronić ojczyzny. Początkowe klęski Armii Czerwonej były dla Rosjan szokiem, co znakomicie pokazuje też w swojej powieści Grossman. Dlatego każda para rąk była na wagę złota, brakowało ludzi. Czasami kierowały się chęcią zemsty. To te, które były świadkami wymordowania rodziny czy spalenia rodzinnej wsi. Jeszcze inne nie bardzo miały ze sobą co zrobić, bo na front trafiła cała rodzina: ojciec, bracia, a matka już dawno nie żyła. Żadna z nich nie została wcielona siłą. Ba, bardzo często szły do wojska za akceptacją albo wręcz namową matek, nawet wtedy, kiedy były jedynaczkami! Oczywiście najczęściej nie zdawały sobie sprawy, jak wojna wygląda. Były nastawione entuzjastycznie, z niecierpliwością i ciekawością czekały, kiedy wreszcie po przeszkoleniu znajdą się na froncie. A cenę za swoją decyzję często płaciły ogromną. Kiedy wpadły, Niemcy traktowali je z wyjątkowym okrucieństwem, znacznie okrutniej niż żołnierzy-mężczyzn.
O wojnie najczęściej nie potrafiły zapomnieć, żyły z jej balastem, w jej cieniu, nawet jeśli ułożyły sobie życie osobiste. Mimo tego w opowieściach przeważa duma z tego, że walczyły, że wyzwalały kraj, że niektóre doszły aż do Berlina. Tylko w nielicznych opowieściach mowa o zmarnowanym życiu, o utracie naiwnego złudzenia, że po wojnie wszystko zmieni się na lepsze niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, także ludzie. Tylko niektóre mówią o swoim rozczarowaniu, kiedy po pięćdziesiątym szóstym roku zaczęły poznawać prawdę o epoce Stalina. Jeszcze inne z goryczą opowiadają o tym, jak traktowano tych, którzy dostali się do niemieckiej niewoli albo trafili na roboty do Rzeszy. Przecież radziecki żołnierz się nie poddaje, prędzej zginie niż pozwoli się zamknąć w jenieckim obozie. Dlatego jako potencjalny szpieg musiał zostać aresztowany. Tylko w jednej relacji pojawia się inny niewygodny temat: gwałtów dokonywanych przez żołnierzy radzieckich na kobietach zamieszkujących wyzwalane tereny.
Takie książki jak ta pozwalają lepiej zrozumieć paradoksy historii. Stalin, tyran, despota i zbrodniarz, jednocześnie przyczynił się do pokonania hitlerowskich Niemiec. Naród, który włożył tyle wysiłku w wyzwolenie połowy Europy, który poniósł takie ofiary, nie bardzo chce pogodzić się z tym, że ten medal miał dwie strony. Tak jest zresztą do dziś. Książka Tatiany Aleksijewicz przynajmniej częściowo odkłamuje historię, pokazując również ciemne strony wielkiej wojny ojczyźnianej. Ale przede wszystkim odsłania słabo znaną kartę historii. Opowiada o kobietach walczących w drugiej wojnie światowej.
A na koniec łyżka dziegciu. Książka jest przede wszystkim zapisem relacji tysięcy kobiet, z którymi spotkała się autorka. Ale są też partie, w których Aleksijewicz mówi własnym głosem. I te bywają drażniące. Do głosu dochodzi patos i egzaltacja, jakby autorka upajała się swoimi słowami. Oto próbka:
"Droga jest tylko jedna - pokochać człowieka. Zrozumieć go miłością." "Zbieram to, co nazwałabym wiedzą o duszy. Idę śladami życia duchowego, nagrywam dusze. (...) Piszę historię uczuć ... Historię duszy ..." "Choć lubię patrzeć na niebo czy też na morze, to zawsze oczaruje mnie ziarenko piasku pod mikroskopem. Albo świat w kropli wody. To wielkie i niesamowite życie, które tam odkrywam."
Na szczęście te nadęte komentarze giną w prawdziwych relacjach bohaterek tej książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz