"Viva" (Noir sur Blanc 2018; przełożył Jan Maria Kłoczowski) to druga książka Patricka Deviile'a, po którą sięgnęłam, i na pewno nie ostatnia. Pierwszą była "Kampucza", opowieść o Indochinach, w czytniku mam jeszcze "Ekwatorię" o Afryce Równikowej, a już po napisaniu tej notki kupiłam dwie pozostałe, jakie w Polsce wyszły. Myślę, że z Patrickiem Deville'm jest tak, że albo się go pokocha, albo po przeczytaniu jednej z jego książek już nigdy nie sięgnie się po kolejną. Jeśli w ogóle dotrwa się do końca lektury.
Czym może odrzucać pisarstwo Deville'a? Po pierwsze pomieszaniem porządków. Bo jak zakwalifikować jego książki? To miks eseju, literatury podróżniczej, biografii (wybiórczych) kilku postaci na raz i historii regionu, który autor bierze na warsztat. Po drugie opisami. Kto ich nie toleruje, będzie ziewał z nudów albo przerzucał strony. Po trzecie mieszaniem czasów, tematów, postaci, miejsc - można się pogubić. Po czwarte erudycją. Na kartach jego książek pojawiają się ludzie, o których często mamy tylko blade pojęcie, a jeszcze częściej żadnego. A autor pisze o nich tak, jakbyśmy ich dobrze znali. Bywa, że gubimy się w nadmiarze nieznanych nazwisk.
Ale to, co zniechęci jednych, zachwyci innych! Dla nich nie ma wad, są same zalety. Kto początek tej notki czytał ze zrozumieniem, domyśla się, że zaliczam się do tych drugich - miłośników pisarstwa Patricka Deville'a. Ta wyliczanka minusów to oczywiście z mojej strony zabieg przewrotny, ale też próba racjonalnego podejścia. Przecież zdaję sobie sprawę, że te książki nie mogą liczyć na masowego odbiorcę. Oświadczam więc, że mnie jego literatura zachwyca, poszerza moje horyzonty, odkrywa nieznane, staje się przyczynkiem do dalszych poszukiwań i inspiracją dla kolejnych lektur. Właściwie gdybym miała czas i gdyby nie kolejka innych książek, mogłabym zaraz po skończeniu "Vivy" zacząć ją czytać jeszcze raz! Uważniej. Nieprzypadkowo zabrałam się teraz za "Pod wulkanem" Malcolma Lowryego, zapomnianą klasykę literatury, która kupiona kiedyś za grosze kurzyła się na mojej półce książek czekających na swoją kolej dziś zastąpioną raczej półką wirtualną w moim ukochanym czytniku.
Bo Malcolm Lowry to jeden z głównych bohaterów opowieści Patricka Deville'a. Poza tym, że jest autorem "Pod wulkanem", nic o nim nie wiedziałam. Dzięki "Vivie" przestał być tylko imieniem i nazwiskiem, stał się żywym człowiekiem. Nieszczęśliwym, zagubionym, alkoholikiem, cierpiącym z miłości, niszczącym kobiety, które kochał i niszczony przez nie, szarpiącym się ze światem. Przez całe lata pracował nad licznymi wersjami swojej powieści, aż wreszcie się udało. Skończył i znalazł wydawcę, ale szczęścia, równowagi ducha i tak nie osiągnął. Być może nigdy nie napisałby swojej powieści, gdyby nie regularna pensja wypłacana mu przez zamożnego ojca. Tyle o Lowrym, znacznie więcej u Deviile'a.
A teraz do sedna, czyli do "Vivy". Pewnie wiele osób spoglądających na okładkę rozpozna na niej Fridę Kahlo, bo ona również jest jedną z ważnych bohaterek tej książki. Także jej mąż Diego Rivera. A kim jest ten pan z bródką stojący obok malarki? To ... Trocki. Co tu robi Trocki? Co ich łączyło? Także o tym można dowiedzieć się z "Vivy". Bo jest to opowieść o Meksyku, a właściwie jeszcze bardziej o rozmaitych niespokojnych duszach, przede wszystkim artystach, którzy w latach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku ciągnęli z Europy właśnie do Meksyku. Dlaczego? Trocki, jeden z towarzyszy Lenina, bohater rewolucji październikowej, później wyklęty i ścigany przez Stalina, po wieloletniej tułaczce i ucieczce dzięki wstawiennictwu Diego Rivery znalazł w Meksyku azyl polityczny. To tylko oddaliło w czasie jego śmierć. Bo także tu, w dalekiej Ameryce, w tym kraju, w którym w 1910 roku dokonała się lewicowa rewolucja, żywa była dyskusja i nienawiść pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami Stalina i Trockiego. Aż tu sięgały macki NKWD.
Rewolucja - to odpowiedź na pytanie, dlaczego tak wielu artystów przyciągał w tamtym czasie Meksyk. Uciekali z Europy, w której do głosu dochodził faszyzm, z Europy, która chyliła się ku upadkowi, która nie potrafiła już wykrzesać z siebie nowej idei. Wierzyli, że w porewolucyjnym Meksyku znajdą to, czego Europa dać im nie może. Byli też tacy, których ciągnęły stare, przedkolumbijskie kultury, coś pierwotnego, niezniszczonego przez zepsutą cywilizację. Chcieli się tu zagubić, zaszyć wśród Indian. Niektórym być może się udało, bo ślad po nich zaginął. To o nich jest ta książka. Oprócz już wymienionych na kartach opowieści pojawiają się między innymi francuscy surrealiści Andre Breton i Antonin Artaud, tajemniczy Traven, prawdopodobnie autor powieści "Skarb Sierra Madre" szerzej znanej dzięki ekranizacji, Tina Modotti, aktorka i fotografka, działaczka lewicowa, kobieta o niesamowitej biografii, Arthur Cravan, pisarz i bokser. To oczywiście nie wszyscy. Łączy ich poza pobytem w Meksyku niezwykłość losów.
Patrick Deville swoim zwyczajem zestawia ich w oczywistych i całkiem nieoczywistych konfiguracjach i parach. Czasem dlatego, że się znali. Jak Frida Kahlo i Trocki, którzy mieli romans. Czasem tym wspólnym mianownikiem jest tylko podobieństwo biografii, podobny światopogląd, cokolwiek. Czasem dobrani są na zasadzie jakiegoś zbiegu okoliczności, jakiego dopatruje się autor w ich losach. I tak plecie się ta książka. A ponieważ Patrick Deville pięknie, sensualnie pisze i potrafi znakomicie odtworzyć realia epoki, czytelnik, tak jak ja zachwycony jego prozą, z przyjemnością przenosi się w czasie i w miejscu. I zupełnie nie należy przejmować się tym, że o bohaterach tej opowieści wiemy bardzo niewiele albo zgoła nic. Po to jest, abyśmy chociaż trochę ich poznali. "Viva", tak jak "Kampucza", jest jak łyk zimnej wody, jak haust świeżego powietrza, jak skrzynia pełna skarbów i niespodzianek. Ożywcza, inspirująca, niezwykła lektura.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz