Indochińskie lektury (I) - Patrick Deville "Kampucza"

O Patricku Deville'u słyszałam, ale nigdy dotąd nie sięgnęłam po żadną z jego książek. "Kampuczę" (Noir sur Blanc 2017; przełożył Jan Maria Kłoczowski) postanowiłam przeczytać, bo interesuje mnie temat - Indochiny. I tu uwaga zasadnicza - wbrew tytułowi nie jest to książka o Kambodży ani o Czerwonych Khmerach, ale o całym regionie, chociaż punktem wyjścia dla rozważań autora jest rzeczywiście proces Ducha, szefa okrytego ponurą sławą więzienia Tuol Sleng w Phnom Penh w czasach rządów Pol Pota. Więzienia, dodajmy, do którego trafiali rzekomi wrogowie wykryci w szeregach Organizacji. Tak to rewolucja zjada własne dzieci. I uwaga druga, kto chce poznać historię rządów Czerwonych Khmerów i szerzej, Kambodży, niech koniecznie sięgnie po inne książki, na przykład po znakomity i wstrząsający reportaż Zbigniewa Domarańczyka "Kampucza, godzina zero" wznowiony kilka lat temu przez Dowody na Istnienie. Zbigniew Domarańczyk wraz z ekipą telewizyjną wjechał jako pierwszy dziennikarz (dostał wizę z numerem jeden) do wyzwolonej Kampuczy i zdał relację z tego, co zobaczył, ale również opowiedział o tym, jak doszło do zwycięstwa Czerwonych Khmerów. Jednym słowem kawał historii. Z "Kampuczy" Deville'a tego wszystkiego się nie dowiemy, bo nie taki jest jej cel. Kto czytał wcześniej inne książki autora, ten pewnie doskonale wie, na czym polega jego niepodrabialny styl.

"Kampucza" to bardziej eseje niż reportaże. Autor podróżuje po regionie - w przerwach procesu Ducha jedzie do Wietnamu czy Bangkoku i snuje opowieść o francuskich Indochinach. Opowieść pozornie bez ładu i składu, pełną skojarzeń, przypomnień i rozmyślań. Tak działa nasza pamięć i proces myślenia. Kto oczekuje uporządkowanego historycznego wykładu, będzie zawiedziony. Trzeba się w ten sposób opowiadania wciągnąć, poddać się jego pozornemu chaosowi, a wtedy lektura stanie się wielką przyjemnością. Ja już wiem, że nie jest to moje ostatnie spotkanie z twórczością Deville'a.

Osią opowieści o historii regionu i jego fascynującym pięknie jest odkrycie francuskiego podróżnika Henriego Mouhota, który w roku 1860, jak głosi legenda przez przypadek, odkrył świątynie Angkoru, centrum świata wielkiego królestwa Khmerów, które ostatecznie upadło w XV wieku. Dla autora w historii Indochin ten rok staje się rokiem zerowym, odtąd wszystko jest ileś lat przed lub ileś lat po. Deville opowiada o pasji Mouhota, o podróży łodzią po Mekongu, wreszcie o jego tragicznej, albo raczej smutnej, śmierci w chatce nad Mekongiem gdzieś na terenie dzisiejszego Laosu. Na kartach "Kampuczy" pojawiają się też historie innych odkrywców (Czy to dobre słowo? Może lepiej - badaczy?) tych terenów. Na przykład Paviego czy Garniera. Opisy ich podróży, których celem było między innymi zbadanie Mekongu i ustalenie, na ile rzeka jest żeglowna. Autor, wielki erudyta, lubi dla porównania pokazywać, co w tym samym czasie działo się w kolonizowanej przez Europejczyków Afryce czy Ameryce Południowej. Dlatego wspomina o bohaterach innych swoich książek. Deville pisze też o tym, jak Francja i Wielka Brytania dzieliły pomiędzy siebie strefy wpływów na tym terenie, jak ustalano granice, jak kawałkowano Indochiny.

A miejsce to fascynowało i później. Mieszkali tu dłużej lub krócej także pisarze, na przykład Pierre Loti, Graham Greene czy Andre Malraux. Ten ostatni, przyszły francuski minister kultury, w czasach swojej młodości próbował wywieźć z Angkoru jakąś rzeźbę czy raczej płaskorzeźbę. Nie on jeden niestety, proceder był dość powszechny. Groził mu proces i więzienie, ale ponieważ już zaczął się dobrze zapowiadać jako pisarz, wstawiennictwu słynnych ludzi pióra zawdzięcza niewielką karę, o ile dobrze pamiętam (a czytałam "Kampuczę" w okolicznościach niesprzyjających robieniu notatek), skończyło się na grzywnie. Cóż, błędy młodości. Autor przywołuje powieści autorstwa wymienionych przed chwilą pisarzy. Ich akcja toczy się oczywiście w Indochinach. Aluzji literackich jest tu znacznie więcej, choćby do Conrada, jego "Jądra ciemności" czy "Lorda Jima".

Ponieważ Indochiny usiane są krwią podróżników, żołnierzy pozostających w służbie armii francuskiej, ofiar indochińskich wojen, rewolucji Czerwonych Khmerów, Deville snuje historiozoficzne refleksje nad tym, jak to się dzieje, że ktoś znajdzie się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu. Jak mantra powtarza wymyśloną przez siebie frazę o tym, że przydziału (na życie) się najczęściej nie wybiera. Przypadek decyduje, że rodzimy się w takim a nie innym miejscu, w takim a nie innym czasie. Jaki wpływ na swój los miały ofiary Czerwonych Khmerów, Wietnamczycy, których wioski bombardowała  amerykańska armia, czy wreszcie żołnierze tej armii wysłani na wietnamską wojnę? Tylko niektórzy szczęśliwcy rzeczywiście decydowali o swoim losie, jak pisze Deville, sami wybrali sobie przydział i do nikogo nie mogli mieć pretensji o konsekwencje swoich wyborów.

"Kampucza" pełna jest też opisów pięknej przyrody, miast, spotkań z ludźmi czy podróży odbywanych przez autora. Ciekawa, melancholijna, pięknie napisana książka.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty