Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Neapol. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Neapol. Pokaż wszystkie posty

Elena Ferrante "Genialna przyjaciółka", "Historia nowego nazwiska", "Historia ucieczki", "Historia zaginionej dziewczynki" (I)"

Być może, czytelniku tej notki, wyda ci się dziwne, że dopiero teraz przeczytałam powieści Eleny Ferrante z cyklu neapolitańskiego. (Od razu spieszę wyjaśnić, że to moje pierwsze spotkanie z włoską pisarką.) Przecież nie sposób, aby nałogowy czytelnik nie słyszał wcześniej o "Genialnej przyjaciółce"(Sonia Draga 2014; przełożyła Alina Pawłowska-Zampino) i trzech kolejnych tomach cyklu (Sonia Draga 2015-2016; przełożyła Lucyna Rodziewicz-Doktór). Słyszałam, słyszałam, wrzawa była wielka, recenzje pochwalne, a atmosferę podgrzewał jeszcze fakt, że Elena Ferrante to osoba tajemnicza, nie uczestniczy w życiu publicznym, nie udziela wywiadów, nie bardzo wiadomo, kim naprawdę jest. Jakoś jednak oparłam się temu szałowi, ale nazwisko pisarki  pozostało gorące, zaczęły pojawiać się jej inne powieści i dlatego w końcu postanowiłam spróbować. Właściwie chciałam najpierw przeczytać powieść, która w Polsce ukazał się jako ostatnia. Chodzi oczywiście o "Czas porzucenia". Zamierzałam przekonać się, czy warto ewentualnie wchodzić w lekturę najgłośniejszych książek Ferrante, czyli tetralogii neapolitańskiej, ale kiedy okazało się, że właśnie na nią jest promocja, zdecydowałam, że od razu rzucę się na głęboką wodę. Wahając się jeszcze, zaczęłam szperać w internecie i ze zdumieniem stwierdziłam, że odbiór tych powieści wcale nie był, jak mi się wydawało, jednoznacznie pochwalny. Były też głosy krytyczne. Tym bardziej podbechtało to moją ciekawość. 

Czytało się znakomicie. Lektura całości przetykana innymi książkami (po każdym tomie robiłam sobie krótką przerwę na coś innego) zajęła mi trochę ponad miesiąc, a przecież w tym czasie pracowałam (zdalnie niestety). Mogę powiedzieć, że stało się to rodzajem nałogu, a może rytuału, tym bardziej, że trwał lockdown. Na szczęście nie dotknął mnie syndrom odstawienia. To wszystko jednak nie oznacza, że pozostałam bezkrytyczna. Nie mogę stwierdzić, że zaliczam się do apologetów neapolitańskiego czteroksięgu. Ba, nie mam potrzeby sięgania po inne powieści Ferrante. A już twierdzenie, jakie od czasu do czasu da się słyszeć, że to kandydatka do Nobla, uważam za nieporozumienie. Bez przesady! I nie tylko dlatego, że moi ukochani pisarze Amos Oz i Philip Roth Nobla nie dostali i już niestety nie dostaną. Ale nie mogę też stwierdzić, że całość mi się nie podobała, że to czas stracony. A więc do rzeczy. Za co doceniam ten powieściowy cykl, a co mnie w nim drażniło, czego zabrakło, co się nie podobało? Ponieważ wpis zrobił się bardzo długi, postanowiłam podzielić go na dwie części. Dziś będę marudzić, za tydzień chwalić.

Przede wszystkim nie jest to książka wielka literacko. Styl, język są doskonale przezroczyste. Mówienie, że autorka wskrzesza wielką dziewiętnastowieczną powieść, a takie głosy słyszałam, jest grubą przesadą. Ferrante skupia się głównie na zdarzeniach i życiu wewnętrznym bohaterek, niemal zupełnie zaniedbując opisy miejsc, co w powieści dziewiętnastowiecznej było normą. A przecież miasto, Neapol, jest  jednym z bohaterów. Informacje o przestrzeni są dość powierzchowne, ograniczają się raczej do topografii, nie budują nastroju. Trudno mi sobie jakoś dokładniej wyobrazić opisywane miejsca. O kunszcie językowym w ogóle nie ma co mówić. Najbardziej raziła mnie kwestia dialektu, którego autorka zupełnie nie próbowała oddać (Chyba że to wina tłumaczek? Nie przypuszczam.), a który, jak zorientowałam się w trakcie lektury, jest kwestią podstawową. To przecież język konstytuuje bohaterów. Mówią dialektem neapolitańskim od urodzenia, bo przyszli na świat i wychowali się w ubogim środowisku, w ubogiej dzielnicy. Włoski literacki poznają w szkole, jest to język ich aspiracji. Dla większości na zawsze zostanie czymś sztucznym. Nawet Lenucia, jedna z dwóch głównych bohaterek, która wyrwała się z dzielnicy, zdobyła wykształcenie, została pisarką, w chwilach zdenerwowania używa  dialektu. Kiedy ma kogoś zwyzywać, kiedy jest wściekła, wraca do swojego pierwszego języka, nawet w kontaktach z mężem, profesorem pochodzącym z mediolańskich intelektualnych elit. Początkowo bardzo drażniły mnie informacje narratora, że ktoś powiedział coś w dialekcie albo użył dialektalnego przekleństwa, potem przywykłam, ale uważam to za poważny brak. Przypomina to częstą praktykę kina amerykańskiego, kiedy w filmie, którego akcja rozgrywa się powiedzmy w Niemczech, bohaterowie mówią po angielsku. Zdarzało mi się z takiego powodu nie pójść do kina! Właściwie dopiero teraz, pisząc te słowa, uświadomiłam sobie, że w powieści nie pada chyba żadne grube słowo, a że przekleństwa są chlebem codziennym w dzielnicy, czytelnik jest dość często informowany. Przecież jedna z dwóch głównych bohaterek, Lila, przyjaciółka Lenucii, kiedy się nie stara albo kiedy prowokuje, mówi językiem prostackim, klnie jak szewc, o czym za każdym razem informuje czytelnika narrator. Niestety w  dialogach przekleństw brak!

Co jeszcze mnie drażniło? Dłużyzny. Niestraszne mi grubaśne powieści, przeciwnie, lubię zanurzyć się w jakąś opowieść, w wykreowany świat, żyć życiem bohaterów, ale tym razem miewałam uczucie przesytu. Ciągnące się niemiłosiernie zdarzenia, analizowanie do przesady stanów ducha bohaterek czasami, powtarzam czasami, nużyło, chociaż nie przeszkadzało w szybkiej lekturze.

I wreszcie pretensja trzecia. Bardzo irytowała mnie konstrukcja jednej z dwóch głównych bohaterek, Lili. Przyznasz, czytelniku tej notki, że to sprawa poważna, jeśli kwestionuje się sposób wymyślenia tak istotnej dla książki postaci - wszak tytuł "Genialna przyjaciółka" brzmi dwuznacznie, może odnosić się do jednej i drugiej bohaterki. Lenucia jest genialna, bo wyrwała się z dzielnicy, zdobyła wykształcenie, została pisarką, ale to Lila jest prawdziwym geniuszem, mimo że edukację zakończyła na szkole podstawowej. I w tym tkwi szkopuł. Lila wydała mi się postacią wydumaną, nieprawdziwą. We wszystkim, czego się tknie, jest doskonała. Nawet jej wady, jej odpychające zachowanie, charakter, są w jakiejś mierze zaletami. Z góry wiadomo, że jeśli zechce coś osiągnąć, to osiągnie. Jeśli przegrywa to dlatego, że jej nie zależy. Skończyła tylko szkołę podstawową, ale jak ma ochotę, to czyta nawet trudne, ambitne książki, poprawia teksty pisane przez Lenucię, natychmiast skupia na sobie uwagę wszystkich, nawet ludzi wykształconych, przy niej bledną inni. To w niej kochają się na zabój mężczyźni, to ona jest punktem odniesienia i autorytetem  dla mieszkańców dzielnicy, nawet dla tych, którzy jej nie lubią albo się jej boją, to wokół niej tańczą bracia Solarowie, rządzący dzielnicą, to o nią troszczą się przyjaciele. Z tych wszystkich powodów ginie gdzieś złożoność tej postaci, jej tragedie, depresje, a może nawet choroba psychiczna. Niby to wszystko jest, ale sprawia wrażenie wykoncypowanego. Wiem, ale nie współodczuwam z bohaterką. Wiem, że jest postacią tragiczną, rozdartą, ale nie umiem wejść w jej tragedię. Nie umiem jej współczuć, irytować się jej wyborami, podziwiać. Jest literackim konstruktem, nie kobietą z krwi i kości. Zupełnie inaczej rzecz się ma z drugą główną bohaterką, Lenucią, która jest postacią żywą. Ale o tym za tydzień, kiedy napiszę, co mi się w tetralogii neapolitańskiej podobało.

Norman Lewis "Neapol 44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch"

Książkę Normana Lewisa "Neapol 44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch" (Czarne 2014; przełożył Janusz Ruszkowski) miałam w czeluściach swojego czytnika od dawna. Kiedy wyszła, nie wydała mi się szczególnie interesująca, więc jej nie kupiłam. Upłynęło trochę czasu, gdy w radiu, przy okazji jakiegoś innego tematu, usłyszałam, że jest to rzecz świetna, warta ze wszech miar lektury. Ta zachęta wystarczyła, abym stała się szczęśliwą posiadaczką ebooka kupionego po okazyjnej cenie. (Nadal niezwykle mnie cieszy, kiedy uda mi się upolować ebook w taki sposób, a wbrew pozorom zdarza się to dość często.) A potem było jak zwykle - książka zapadała się coraz głębiej w otchłani mojego czytnika, nowych nabytków przybywało i przybywało, spychały ją na coraz odleglejsze miejsce. I tak mogłabym o niej zapomnieć, ale ostatnio znowu usłyszałam o "Neapolu 44", oczywiście znowu w radiu i to  od samego Tomasza Stawiszyńskiego. Nie było już na co czekać. Połknęłam w kilka dni.

Już w trakcie lektury zaskoczyło mnie, że pamiętnik oficera wywiadu armii brytyjskiej napisany został pięknym językiem, autor jest wrażliwy na ludzi, na otaczające go krajobrazy. Wiele tu interesujących opisów, wspaniałych anegdot, głębokich refleksji. Rzuciłam się więc do internetu, aby dowiedzieć się czegoś o Normanie Lewisie. I tu pełne zaskoczenie będące dowodem mojej ignorancji. Otóż Norman Lewis to nie pierwszy lepszy oficer brytyjskiej armii, tym uczyniła go wojna. To wybitny reporter, powieściopisarz i autor książek podróżniczych, którego, jak podaje wydawca, Graham Greene nazwał "jednym z najwybitniejszych pisarzy XX wieku". Dotarło do mnie, że kojarzę dwie inne jego reporterskie książki wydane przez Czarne. Nad jedną z nich - "Grobowcem w Sewilli", kiedy wyszedł, nawet się pochyliłam, ale w końcu drogą eliminacji, nie da się kupować wszystkiego, tym bardziej przeczytać, skreśliłam  z listy zakupów. Teraz jednak jestem pewna, że chcę go przeczytać. Wyszły u nas także, ale przed wieloma laty, więc są niedostępne, powieści Lewisa. Też chętnie z ciekawości bym po nie sięgnęła, ale w tym wypadku nie mam złudzeń - musi mi na książce niezwykle zależeć, żebym szukała jej po antykwariatach czy portalach aukcyjnych. Wymaga to więcej zachodu, a i tak jest co czytać. Ale do rzeczy.

Język, wrażliwość na świat, głębia refleksji to nie jedyne zaskoczenie związane z lekturą "Neapolu 44". Spodziewałam się raczej tylko i wyłącznie portretu świata po apokalipsie wojny. I oczywiście był, ale to nie cała prawda o książce Lewisa. Znajdziemy na kartach tego pamiętnika obraz ogromnej biedy, dodajmy, biedy, którą wojna tylko pogłębiła. Bo południe Włoch i wcześniej było regionem niezwykle zacofanym, o czym autor też oczywiście wspomina. Nie jest wiedzą tajemną, że do dziś utrzymują się różnice między północą a południem kraju, także w mentalności ludzi, sposobie bycia i we wzajemnym postrzeganiu. Liczne dowody można znaleźć także w literaturze czy filmie. Pisze więc Lewis o głodzie, o prostytucji, którą parają się także kobiety z arystokratycznych rodzin. Kilka razy opowiada jak to na przykład mężczyzna z wyższych sfer oferuje jemu albo jego koledze usługi swojej siostry w zamian za coś, co dziś nazwalibyśmy sponsoringiem. Wtedy ceną było uniknięcie głodu. Jeden z jego ulubionych informatorów, też człowiek dobrze urodzony, adwokat bez pracy, co i przed wojną było normą w takich rodzinach, niemal całe dnie spędza w łóżku, aby do minimum ograniczyć zużywanie energii, bo żywi się głodowymi racjami tylko dwa razy dziennie. Trochę podobną relację, ale jeszcze straszniejszą i bardziej wstrząsającą ze względu na kontekst, znalazłam w muzeum Polin. Chodziło oczywiście o mieszkańca warszawskiego getta, który jadł raz dziennie w stołówce dla ubogich. Opowieść o tym, jakie strategie obierał, aby przetrwać do godziny posiłku, bardzo mną wstrząsnęła. 

Obrazu apokalipsy dopełnia wszechobecny strach - przed nalotami niemieckimi, przed wybuchami, bo miasto, jak krążą plotki, zostało zaminowane, przed niemieckimi szpiegami i dywersantami, przed chorobami i epidemiami, autor kilkakrotnie zapada na malarię, wreszcie przed zwykłymi bandytami i mafią. Strach kobiet jest oczywiście jeszcze większy - jak zawsze czasom niepokoju towarzyszą gwałty. Do tego dochodzą chaos, bałagan i absurdy wojny, bezduszność alianckiej administracji sprawującej władzę nad zdobytymi i okupowanymi terenami. Osobna sprawa to wszechobecna korupcja i powiązania z mafią. Alianci próbują z tym walczyć, ale to walka z wiatrakami, skazana na niepowodzenie. Oficerowie wywiadu zostają wystawieni na pierwszą linię tych zmagań, ale Lewis po jakimś czasie orientuje się, że nic zrobić się nie da. Wszyscy w tym uczestniczą, wszyscy wszystkich kryją. Czarny rynek, korupcja to podskórne życie południa Włoch, które wojna jeszcze wzmocniła, a które tak tu wyglądało i wcześniej. Autor przyjmuje to po jakimś czasie z dobrodziejstwem inwentarza, traktuje jak koloryt lokalny. 

I teraz czas płynnie przejść do tego, o czym już wspomniałam - to nie jest pełny obraz pamiętnika Lewisa. Bo to wszystko miesza się z barwnymi opowieściami o ludziach, o ich osobliwych, egzotycznych obyczajach, o ich religijności, wierze w magię i cuda. Autor z jednej strony dziwi się temu, ale z drugiej coraz bardziej w to wsiąka, coraz bardziej lubi ten niezwykły świat i tych ludzi, z którymi współpracuje i których spotyka na swojej drodze. Zyskuje tu licznych przyjaciół, opowiada o tym świecie z coraz większą sympatią. Kiedy nagle dostaje rozkaz wyjazdu i całkiem nowe zadania, z żalem przyjmuje, że będzie musiał opuścić Neapol i jego piękne okolice. Najbardziej boli go, że nie zdąży pożegnać się z bliskimi mu ludźmi. Poza tym wiele w pamiętniku Lewisa zachwytu nad krajobrazem, który z wielką wrażliwością, uwagą i maestrią opisuje. No i wszystko bardzo powoli zaczyna się odradzać, czego świadectwo też znajdziemy na kartach pamiętnika. Na ulicach toczy się codzienne, barwne życie. Ludzie nie tylko krzątają się wokół swoich zwyczajnych spraw, ale bawią się choćby występami wędrownych klaunów czy magików. Wreszcie, kiedy Rzym zostanie wyzwolony i kiedy znowu będzie możliwa podróż ze stolicy do Neapolu, jego ulubiony informator, przyjaciel, o którym już tu wspominałam, będzie mógł wrócić do swojej dorywczej profesji wujka z Rzymu, która pozwalała mu jakoś wiązać koniec z końcem. Na czym polegało to dość rozpowszechnione w Neapolu i pewnie nie tylko tam zajęcie, zdradzać nie będę. Niech to będzie zanętą i zachętą do przeczytania tej gorzko-słodko-śmieszno-strasznej książki. Wiem jedno - na pewno sięgnę po "Grobowiec w Sewilli", gdzie autor opowiedział o swojej podróży przez Hiszpanię w przededniu wojny domowej.

Popularne posty