Dawno już o filmie nie pisałam, bo dawno w kinie nie byłam. Najpierw podróżowałam, a przed wyjazdem nie miałam już czasu ani chęci na wyjście do kina, a teraz lato w całej pełni i filmowa posucha traw w najlepsze. Ale nie w moim mieście, gdzie od lat właśnie w czasie wakacji w niektórych małych kinach odbywają się przeglądy filmowe, a najlepszy w moim ulubionym. Można nadrobić nie tylko zaległości z ostatniego sezonu, ale i zobaczyć filmy sprzed lat kilku, klasykę kina, a czasem trafiają się prawdziwe perełki. Co tydzień kilkanaście innych tytułów, każdy grany trzy albo cztery razy na różnych seansach. Nadrabiam zaległości, chodzę na filmy lżejsze, na które zazwyczaj szkoda mi czasu, oglądam po raz drugi to, co mi się najbardziej podobało, a szczególnie cieszy mnie, kiedy trafi się coś wyjątkowego.
Na początek wybrałam się na bardzo elegancki angielski film "Na plaży Chesil" będący adaptacją powieści Iana McEwana z jego scenariuszem, o czym, przyznaję, nie miałam bladego pojęcia. Wyznanie drugie - nie czytałam żadnej jego powieści. Muszę przyznać, że film mnie miło zaskoczył, dał mi więcej niż oczekiwałam. To historia młodego małżeństwa, które wyjeżdża w podróż poślubną do tytułowego Chesil. Akcja toczy się w roku 1962, jeszcze przed rewolucją seksualną, co dla filmu ma zasadnicze znaczenie, bo temat krąży wokół nieudanej nocy poślubnej i poważnych komplikacji, jakie z tego faktu wynikły. W bardzo pomysłowo prowadzonych naprzemiennych retrospekcjach poznajemy historię miłości pary. Co ważne to małżeństwo jest mezaliansem. Florence pochodzi z zamożnej rodziny, jej ojciec prowadzi jakąś firmę, Edward przeciwnie - jego ojciec to dyrektor prowincjonalnej szkoły, matka choruje psychicznie, co stanowi dodatkowe obciążenie. Dla polskiego widza różnice klasowe niekoniecznie są aż tak bardzo widoczne, bardziej w nie wierzymy niż czujemy. Film jest pięknie fotografowany z wielką dbałością o szczegóły, które budują nastrój. To, co dzieje się pomiędzy Florence i Edwardem, pokazywane jest bardzo subtelnie i dyskretnie, zwłaszcza sceny w hotelu w Chesil. Dopiero teraz wychodzą na jaw różnice między nimi, które wcześniej nie miały znaczenia. Zresztą wszystko mogłoby potoczyć się inaczej, gdyby nie urażone ambicje i uczucia, gwałtowność charakteru i purytańskie czasy. Wielką rolę gra w filmie muzyka charakteryzująca bohaterów. On słucha jazzu, ona jest skrzypaczką i marzy o sukcesie kwartetu smyczkowego, który założyła. Stąd dwie różne ścieżki dźwiękowe. Film długo ogląda się bardzo przyjemnie, w radosnym nastroju, potem jednak robi się poważnie i dramatycznie. Mam właściwie tylko jedno zastrzeżenie - łzawość i banalność zakończenia historii Florence i Edwarda. Nie mam tu na myśli finałowej sceny, która z opóźnieniem zdradza, co do końca wydarzyło się na plaży, i rzuca światło na dalszy ciąg tej smutnej historii.
Drugi film, na jaki się wybrałam, to "Pierwszy człowiek" o Nielu Armstrongu, który pierwszy stanął na Księżycu, a właśnie w tych dniach przypada pięćdziesiąta rocznica tego wydarzenia. Film miał bardzo dobre recenzje, dostał wiele nagród i jeszcze więcej nominacji, ale jakoś jesienią mi umknął. Chyba za dużo było wtedy ciekawych propozycji do oglądania. Teraz z przyjemnością nadrobiłam tę zaległość. Film rzeczywiście jest bardzo dobry, trzyma w napięciu, skupia się na dylematach, zagrożeniach i kosztach, jakie ponoszą kosmonauci biorący udział w programie przygotowań do misji lądowania na Księżycu. Te koszta ponoszą także ich rodziny. Już w trakcie przygotowań dochodzi do wielu tragedii, czasem od dramatu jest o włos. A sam lot to też wielkie ryzyko - tyle elementów może zawieść! Uczestnicy ekspedycji naprawdę nie mogą mieć pewności, że wrócą na Ziemię. Zresztą rzeczywiście nieszczęście było blisko. Co nimi powoduje? Czy mają prawo narażać swoje rodziny? Co czuje żona Armstronga i jego synowie? To długie osiem dni, z ostatnimi przygotowaniami nawet więcej. Na tym nie koniec dylematów. Czy warto pakować tyle pieniędzy w program kosmiczny, narażając życie ludzi? Kiedy jego wynik jest niepewny? I w imię czego? Rywalizacji ze Związkiem Radzieckim? Film jest świetnie zagrany, bardzo powściągliwie, subtelnie. Udało się też uniknąć patosu tak charakterystycznego dla wielu amerykańskich produkcji. No i na koniec jednak się wzruszyłam, czego nie planowałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz