Już sama nie pamiętam, w jaki sposób trafiłam na książkę Nikosa Panagiotopoulousa "Dzieci Kaina" (Książkowe Klimaty 2015; przełożyła Katarzyna Rowińska). Jedno jest pewne, że po przeczytaniu bardzo dobrej powieści Amandy Michalopoulou "Dlaczego zabiłam moją najlepszą przyjaciółkę", również wydaną przez Książkowe Klimaty, zapragnęłam przeczytać coś jeszcze z literatury greckiej. Ale czy gdzieś natknęłam się na omówienie "Dzieci Kaina", czy może, co bardziej prawdopodobne, wybrałam je, studiując ofertę Książkowych Klimatów, nie pamiętam. Na pewno opis był zachęcający. Literackie requiem dla konsumpcyjnego pokolenia, które doprowadziło Grecję do upadku. (...) Co naprawdę stało się z Grecją podczas tych "cichych" lat wzrostu i prosperity? Jak wpłynęło to na ludzi? "Dzieci Kaina" są trudną i odważną próbą pokazania twarzy dzisiejszej Grecji. Właśnie na coś takiego miałam ochotę, dlatego dałam się skusić - jakiś czas temu kupiłam, a potem przeczytałam. Początkowo pochłaniałam powieść z przyjemnością i zainteresowaniem, ale z czasem lektura zaczęła mnie irytować i chociaż trudno powiedzieć, aby była nudna, to poczucie złości z powodu marnowania czasu na przeciętną książkę nie opuściło mnie już do końca. Tak to bywa z powieściami wybieranymi na czytelniczy węch - w zalewie propozycji niełatwo trafić na coś naprawdę wartościowego. Pewnie dlatego w moim czytniku przeważa literatura faktu, ale tęsknię za powieścią, szukam, szperam i co jakiś czas muszę jakąś przeczytać.
"Dzieci Kaina" to historia sześciorga byłych przyjaciół, trzech kobiet i trzech mężczyzn, którzy po dwudziestu pięciu latach spotykają się ponownie. Na zaproszenie jednego z nich, Petrosa, spędzają długi (w książce pada nazwa przedłużony) weekend w nadmorskiej wiosce, w której trzydzieści lat temu jako siedemnastolatkowie spędzili razem pierwsze wakacje. Potem przyjeżdżali tam jeszcze kilkakrotnie, aż ich losy, pod wpływem pewnych zdarzeń stanowiących ważny punkt odniesienia w powieści, mocno się rozeszły. Teraz, niechętnie, przybywają na zaproszenie Petrosa, który od lat w tym właśnie miejscu organizuje międzynarodowe warsztaty scenariopisarstwa. W czasie tego weekendu dojdzie do tragicznego wypadku - zginie Christos, najbardziej tajemniczy z całej szóstki. Niczego nie zdradzam, bo o tragedii dowiadujemy się z pierwszego rozdziału. Jego śmierć, związane z nią wątpliwości, zagadka życia staną się osią konstrukcyjną powieści.
Po latach oczywiście nic już nie jest takie samo jak kiedyś. Ani wioska, która pod naporem rozwijającej się turystyki straciła swój dawny urok, ani oni, ani ich przyjaźń, właściwie nawet trudno powiedzieć, że coś z niej zostało. Jak się zmienili? Tak, czytelniku tej notki, słusznie domyślasz się - w większości porobili finansowe i zawodowe kariery, wżenili się w dobre rodziny, zdążyli się rozwieść albo zdradzić swoje żony i mężów, dawno pozbyli się młodzieńczego idealizmu i młodzieńczej anarchii. Prowadzą konsumpcyjne, ustabilizowane życie. Jak mówi Sofia, najmniej z nich wszystkich ustawiona, najbardziej krytyczna i najbardziej rozczarowana, zawodowo robią rzeczy nikomu tak naprawdę niepotrzebne, spełniają zachcianki wykreowane przez speców od marketingu i reklamy, są na usługach bożka konsumpcjonizmu i sami konsumują. W gorzkim monologu wewnętrznym pod koniec powieści Sofia przejeżdża się nie tylko po swoim pokoleniu, ale i po greckich politykach.
Niestety wszystko to wydało mi się dość banalne, przewidywalne i bardzo naskórkowe. Jeśli chciałam o Grecji dowiedzieć się czegoś więcej, czegoś ze środka, bo przecież to grecka powieść, niewiele z tego wyszło. To rozczarowanie. A skąd irytacja? Z przerostu formy nad treścią. Nie chodzi o to, że akcja prowadzona jest niechronologicznie. To akurat podsyca ciekawość czytelnika, sprawia, że układa sobie historię jak puzzle, z czasem dowiadując się coraz więcej. Gorzej, że całość utopiona została w literackiej zabawie. Mnóstwo tu nawiązań do budowy greckiego dramatu, do konstrukcji filmowego scenariusza, gierek takich jak wychodzenie z roli, zwracanie się bezpośrednio do czytelnika, a na dokładkę muzycznych cytatów. Cała powieść aż roi się od takich postmodernistycznych chwytów. Mnie wydało się to pretensjonalne, irytujące i niepotrzebne. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że rozbuchana forma ma ukryć wątłą, banalną treść. Wielkie rozczarowanie. Tym bardziej w zestawieniu z powieścią Amandy Michalopoulou. Lepiej od razu po nią sięgnąć, zamiast zawracać sobie głowę "Dziećmi Kaina".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz