Właściwie nie wiem, dlaczego nie zainteresowałam się powieścią Arundhati Roy "Bóg
rzeczy małych" (Zysk i S-ka 2017; przełożył Jerzy Łoziński) wtedy, kiedy została wydana. Wydana po raz pierwszy, czyli chyba w roku 1997, w tym samym wydawnictwie, w innym tłumaczeniu, a tłumaczenie jest tu istotne, bo język tej powieści jest szalenie ważny i myślę, że byle jaki przekład mógłby jej wiele ująć. Mnie się to tłumaczenie podoba, chociaż znalazłam kilka gramatycznych i stylistycznych potknięć takich, że aż oczy bolą, ale tego typu błędy powinna wyłapać redakcja czy korekta, a z tym, jak wiadomo, coraz gorzej. Nie wiem, jaki był poprzedni przekład Tomasza Bieronia, nie wiem, który z tłumaczy jest bardziej ceniony. Kiedy zaczęłam szukać jakichś informacji na ich temat, wyskakiwało tylko morze stron odnoszących się najczęściej krytycznie do przekładu "Władcy pierścienia" zrobionego przez Łozińskiego. Jak wiadomo, dla zagorzałych wielbicieli Tolkiena istnieje tylko jedna tłumaczka - Maria Skibniewska, chyba, że coś się zmieniło. Co ciekawe, w internecie ślad po poprzednich wydaniach został tylko na blogach, no i na allegro znalazłam dwie starsze okładki.
Dlaczego jestem zdziwiona, że odkryłam książkę Arundhati Roy tak późno, właściwie trochę przy okazji wydania jej najnowszej powieści, a trochę z innego powodu? Ponieważ, jak już kiedyś wspomniałam, od czasów młodości interesują mnie Indie, a to zainteresowanie zawdzięczam właśnie literaturze. Pierwotnie mój obraz tego kraju był bardzo naiwny, romantyczny i wyidealizowany, z czasem, z kolejnymi lekturami, zmienił się mocno. A to, co znajdziemy w "Bogu rzeczy małych", jest bardzo mroczne. Akcja powieści rozgrywa się w indyjskim stanie Kerala na dwóch planach czasowych - w latach sześćdziesiątych, głównie pod ich koniec, i, jeśli dobrze liczę, na początku lat dziewięćdziesiątych. To historia jednej rodziny, opowieść o miłości (i mroku, aż chciałoby się dodać, bo to prawda), uprzedzeniach, różnicach klasowych, sytuacji kobiety, dzieciństwie i o tym, co mnie tak bardzo fascynuje - o niefortunnym zbiegu okoliczności, który prowadzi do tragedii. Czasem wystarczyłoby, aby wypadł jeden klocek z tej misternej układanki zdarzeń, a wszystko potoczyłoby się inaczej, lepiej. Są też rzecz jasna sytuacje odwrotne, kiedy splot okoliczności pozwala tragedii uniknąć. Ale z tego często nie zdajemy sobie sprawy, przyjmując szczęśliwy uśmiech losu za coś oczywistego. Dość dygresji, wracam do powieści. Tłem dla wszystkich wydarzeń są oczywiście Indie. Bo powieść Arundhati Roy jest uniwersalna i jednocześnie bardzo mocno osadzona w indyjskich realiach.
Od razu na pierwszych stronach dowiadujemy się o dramacie, jaki rozegrał się w dość zamożnej rodzinie Koććamma pod koniec lat sześćdziesiątych. To tragiczna śmierć dziewięcioletniej Sophii, pół Hinduski, pół Angielki, która wraz z matką przylatuje z Anglii, gdzie się urodziła i mieszka, w odwiedziny do ojca Hindusa, którego nie zna, i jego najbliższych krewnych, do ich pięknego, starego rodzinnego domu. Śledząc narrację, powoli krążymy wokół tych trzech tygodni, które na zawsze, nieodwołalnie i tragicznie zmieniły losy kilku ludzi. Stopniowo dowiadujemy się coraz więcej, oglądamy zdarzenia z coraz to innego punktu widzenia, aż wreszcie odkrywamy przygnębiającą prawdę. Przy okazji schodzimy w głąb czasu i wybiegamy w przyszłość, poznajemy przeszłość bohaterów i ich dalsze niewesołe losy oraz historię rodziny. Akcja prowadzona jest bardzo kunsztownie - ta powieść jest jak puzzle, które cierpliwie trzeba sobie składać, krok po kroku, aby zobaczyć cały obraz. Równie kunsztowny, nieoczywisty, pełen metafor i tajemnic jest język, jakim posługuje się autorka. To sprawia, że trzeba się w tę książkę wgryźć, rozsmakować w jej języku, ale bardzo szybko lektura staje się wielką przyjemnością. Nie wykluczam jednak, że będą czytelnicy, którzy odrzucą taki sposób opowiadania, zwłaszcza język. Jeśli ktoś wyznaje zasadę, im prościej, im surowiej, tym lepiej, im mniej słów, tym klarowniej, to być może nie jest to powieść dla niego. Ja po chwili wahania, po początkowym lekkim zniecierpliwieniu, dałam się porwać.
Ale "Bóg rzeczy małych" to nie tylko fascynujący język, misternie z zegarmistrzowską precyzją prowadzona akcja. To przecież także opowieść o ludziach i ich najmroczniejszych tajemnicach. Także o społecznym i kulturowym kontekście, który z góry skazuje ich na określone role, a próbę przekroczenia dawno nakreślonych granic czyni niemożliwą. Postawienie na swoim, pójście za pragnieniami, zaznanie odrobiny szczęścia to szaleństwo, gest straceńca, za który trzeba będzie słono zapłacić. Jak podpisanie paktu z diabłem - za chwilę zapomnienia, bezgranicznego, ekstatycznego szczęścia, wieczne potępienie, cierpienie, śmierć. Ale co tam, warto. O ileż wszystko byłoby prostsze w innym społeczeństwie. Rodzina Koććamma zafascynowana tym, co brytyjskie, nie dostrzega, że z angielskości bierze tylko to, co na wierzchu. Język, którego od początku uczy się dzieci, literaturę, kulturalne kody. To próba dorównania za wszelka cenę. Jednocześnie wszystko, co angielskie, budzi podziw i jest źródłem kompleksów. To z jednej strony. Z drugiej Indie. Kasty, niedotykalni, kobieta, którą ma się za nic. Tak zawsze było i tak jest (pisząc jest, myślę o latach, w których rozgrywa się akcja). Niedotykalni i tak mają lepiej niż kiedyś. Dziadek jednego z głównych bohaterów musiał jeszcze wycofywać się z domu rodziny Koććamma na czworakach, zamiatając miotełką ślady swoich stóp. A kobieta? Jest nikim. Jej rola została ściśle określona - przy rodzinie, przy mężu, przy dzieciach. Nieważne, co się w tej rodzinie dzieje.
Ale głównymi bohaterami "Boga rzeczy małych" są dzieci, siedmioletnie bliźniaki - Esta i Rahel. Być może najważniejszą perspektywą w tej powieści jest perspektywa dziecka. To z ich punktu widzenia najczęściej oglądamy zdarzenia, to dziecięcym językiem opowiadany jest świat, to z dziecięcego poziomu ten świat próbujemy zrozumieć, to z niego temu światu się dziwimy. Wszystko jest prostsze, bo podporządkowane bezgranicznej miłości, granice nie istnieją, jeszcze nie ma tabu. To dopiero będzie później. Ale dzieciństwo w powieści nie jest niewinne, a właściwie początkowo jest, ale szybko zostaje zbrukane. Wciągnięte w brudny, brutalny świat dorosłych pełen kłamstw, niezrozumiałych gier. To oni przesądzą o losie dzieci.
I jeszcze jedno. Arundhati Roy w swojej powieści pokazuje najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Najniższe instynkty, bezwzględność, okrucieństwo. Odsłania jądro ciemności. Nieprzypadkowo posługuję się tym conradowskim określeniem, bo ono w książce wielokrotnie jest przywoływane. A najmroczniejszą bohaterką okazuje się postać, po której się tego nie spodziewamy. Bardzo to wszystko przygnębiające, a marne pocieszenie, jakie dostaje uważny czytelnik, też nie jest łatwe do zaakceptowania, jeśli w ogóle.
Ja jestem zdecydowanie pod wrażeniem "Boga rzeczy małych". A w czytniku mam już kolejną powieść Arundhati Roy i wkrótce po nią sięgnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz