Ciąg dalszy meksykańskich lektur. Tym razem przeczytałam debiut ksiązkowy Oli Synowiec "Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk" (Czarne 2018). Autorka, co ważne, od roku 2011 mieszka w Meksyku. Ten fakt pozwala mieć nadzieję, że poznała ten kraj już na tyle dobrze, iż wie, o czym pisze. Ma też licznych miejscowych znajomych, na których się powołuje. Wspominam o tym, bo jak wiadomo, z rzetelnością reporterów bywa różnie, co jakiś czas wybucha afera. Dlatego dziś ostrożniej podchodzę do literatury faktu, dlatego nie przeczytałam dwóch reporterskich książek o Birmie, bo zarzucano im liczne błędy faktograficzne. Zdarza się, że autor zna kraj, o którym pisze, tylko z kilkumiesięcznego pobytu. Jak widać, rozkwit reportażu, jaki obserwujemy w ostatnich latach, ma swoje ciemne strony. Ale do rzeczy.
Książkę Oli Synowiec czyta się bardzo dobrze. Mimo niesprzyjających warunków połknęłam je w ciągu kilku dni. Wbrew tytułowi nie jest to tylko opowieść o religijności współczesnych mieszkańców Meksyku. Każdy rozdział poświęcony jest innemu zjawisku dotyczącemu zasadniczego tematu, ale staje się pretekstem do sięgnięcia w przeszłość, do opowieści o historii kraju albo do poświęcenia uwagi jakimś zagadnieniom i problemom społecznym. Razem tworzy to bardzo ciekawą mieszankę. Ola Synowiec stara się pokazać prezentowane problemy z różnych punktów widzenia, oddaje głos ludziom o odmiennych poglądach. Czytelnik zyskuje dzięki temu świadomość złożoności zagadnienia. Z książki przebija fascynacja autorki krajem, jego mieszkańcami, różnorodnością kulturową i religijną. Jeżeli coś mnie drażni, to końcowe wyznanie wiary, na pewno szczere, ale w takiej formie brzmi dość infantylnie, żeby nie powiedzieć pensjonarsko. Autorka pisze o tym, że przyjechała do Meksyku szukać Boga, a znalazła drugiego człowieka. (...) człowiek nie znudzi mnie nigdy i nie przestanie fascynować. (...) Mamy inne kolory skóry, inne kolory włosów, różne płcie, sposoby ubierania się i style życia. (...) Te minimalne różnice zachwycają. Decydują o naszej odmienności. I dalej w tym duchu. No jasne, że tak jest, ale czy koniecznie trzeba się nad tym rozwodzić na kilku stronach? Biję się w piersi, bo czasem, niesiona emocjami, też w tych notkach piszę słuszne banały mające cechy wyznania wiary (staram się jednak samokrytycznie zaznaczać, że Ameryki nie odkrywam), no ale ja nie jestem autorką książki, prowadzę tylko skromny blog.
A teraz konkretniej - jakie zagadnienia porusza Ola Synowiec w swoich tekstach? Zaczyna od szeroko znanych i będących turystyczną atrakcją meksykańskich obchodów Święta Zmarłych, kultu Świętej Śmierci, wszechobecnych czaszek i wszystkich tego typu rekwizytów, od których w Meksyku się roi. Okazuje się, że te obchody mają stosunkowo młode korzenie. Zostały sztucznie wykreowane w całym kraju po rewolucji 1910, kiedy to szukano elementów, które mogłyby stworzyć meksykański naród. Do tego potrzebne były wspólne dla wszystkich tradycje, sięgnięto więc do obyczajów znanych w jednym z regionów i metodycznie rozpropagowano. Ale historia Święta Zmarłych jest o wiele bardziej złożona i jeszcze ciekawsza.
Potem autorka zajmuje się ruchem meksykańskich, jak ich nazywa, rodzimowierców, czyli ludzi, którzy wskrzeszają dawne indiańskie tańce, tańczą przez wiele godzin na placach miast, żyją indiańską tradycją i religią. Powstaje pytanie, czy naprawdę wierzą w azteckich, zapoteckich czy majańskich bogów? Jedni tak, inni nie. Przy okazji czytelnik dostaje garść informacji historycznych o początkach hiszpańskiej konkwisty w Meksyku. Kolejne zagadnienie to zamieszki studenckie roku 1968 (to te pokazywane w filmie "Roma"), długo okryte w cenzurą. Co mają wspólnego z wiarą i religijnością? Okazuje się, że sporo. Może raczej z kultem. Jest to też refleksja nad rolą mediów, ludzką bezmyślnością, bezrefleksyjnością i naiwnością oraz nad teoriami spiskowymi.
Bardzo ciekawy jest reportaż o małej, górskiej wiosce - meksykańskiej stolicy grzybów halucynogennych, do której pielgrzymował między innymi sam John Lenon. Jak się okazuje, dziś w Meksyku wszystko może stać się pretekstem do stworzenia turystycznej atrakcji. Tak stało się i w tym wypadku. Podobnie jest zresztą z czarownikami, o których traktuje ostatni reportaż. Nawet czarna msza zostaje przez władze wioski wypromowana tak, aby nikogo nie gorszyła, a przyciągnęła tłumy ciekawskich. I grzyby halucynogenne, i czarownicy to dziś turystyczna komercja, część turystycznego przemysłu.
Bardzo ciekawy jest rozdział o coca-coli. Po raz drugi zadam to samo pytanie - co to ma wspólnego z wiarą? Bardzo dużo. Jest to również opowieść o cyniczności koncernu i popierających go politykach, o dewastacji środowiska naturalnego (woda!) i o katastrofalnym wpływie nadmiernego spożycia bardzo słodkiej coca-coli (słodszej niż w innych krajach) na zdrowie mieszkańców Meksyku. Cukrzyca to teraz choroba numer jeden w tym kraju. Jeśli dotyka Indian z małych wiosek, a tak właśnie jest, to jej skutki są dramatyczne.
I wreszcie jeszcze jeden, bardzo ważny, rozdział dotyczący konfliktu między katolikami a rozmaitymi wyznaniami ewangelickimi, które zdobywają w Meksyku (także w Ameryce Południowej, na przykład Zielonoświątkowcy w Brazylii) coraz więcej wyznawców.
To tyle w telegraficznym skrócie, na zachętę. Kto ciekawy, niech czyta. Kto był w Meksyku albo się wybiera, przeczytać powinien koniecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz