Philipp Meyer "Syn"

Zachęcona rozgłosem przeczytałam powieść amerykańskiego pisarza Philippa Meyera "Syn" (Czwarta Strona 2016; przełożył Jędrzej Polak). Poza Philipem Rothem rzadko dziś sięgam po literaturę amerykańską, zwłaszcza współczesną. Do Franzena ostatecznie się zniechęciłam, Cormaca McCarthiego nie czytałam, podobnie jak Dona DeLillo. Wszyscy oni uważani są za najważniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy, ale jakoś nie mam ochoty na ich prozę. Franzena porównywano nawet do Tołstoja, ale to jednak gruba przesada, żeby nie powiedzieć żart. Najwięksi apologeci Meyera zestawiają go z tą trójką, zwłaszcza z McCarthym. Tego zweryfikować oczywiście nie mogę, jednego jestem pewna - Philipa Rotha stawiam oczywiście wyżej. Ale na powieści Meyera nie zawiodłam się. To rzeczywiście kawał, wielki, bo ponad sześćset stron, literatury.

"Syn" to najprawdziwsza rodzinna saga osadzona na tle historii Stanów, a szczególnie Teksasu. Akcja zaczyna się w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku, kończy chyba w 2011. Pisarz zastosował ciekawy zabieg - historii rodziny McCulloughów nie poznajemy po bożemu, chronologicznie. O wszystkim dowiadujemy się z trzech punktów widzenia - seniora rodu, Eliego, zwanego Pułkownikiem, jego syna Petera i prawnuczki Jeanne. Nawet narracja prowadzona jest różnie. Mamy tu i dziennik (Peter), i wspomnienia (Eli), i narrację trzecioosobową, w którą wpleciony został monolog wewnętrzny (Jeanne). Pod koniec pojawia się jeszcze nieoczekiwany głos czwarty, do kogo należy, nie zdradzę. Powieść łączy ciekawą akcję, niezwykle bogate portrety psychologiczne z historią przemian Teksasu i z refleksją historiozoficzną. Teza Meyera brzmi - każda potęga przemija, wszystko się zmienia, jest płynne. To oczywiście żadne odkrycie, ale autor w swojej powieści zgrabnie tę myśl czytelnikowi uświadamia. Przeminęła potęga indiańskich plemion, potęga Meksyku, który władał Teksasem, przeminęła potęga rodu Garciów, przemija potęga wielkiego rodu McCulloughów. Wszystko się zmienia, trochę na lepsze, wszak stale dokonuje się postęp, ale często na gorsze. Zielone, dzikie, bezkresne połacie Teksasu, przez które kiedyś swobodnie wędrowały stada mustangów i bizonów (dzięki nim mogła trwać potęga indiańskich plemion), stopniowo zostają zamienione na pastwiska należące do białych osadników. Indianie zostają zepchnięci do rezerwatów, a ci, którzy się na to nie godzą, krok po kroku wypierani są ze swoich terenów. Kurczą się tereny łowieckie, kurczą się stada bizonów, Indian czeka jeśli nie eksterminacja, to na pewno śmierć z głodu. Ale to nie koniec. Z czasem pastwiska zamienią się w pola naftowe. Przemiany obejmują też społeczność białych mieszkańców Teksasu. Trwa nieustanny konflikt z Meksykanami, Teksańczycy muszą ustąpić miejsca Jankesom, przybyszom ze starych Stanów, hodowcy bydła nafciarzom. Wszystko się miesza - stare rody zajmujące się dotąd hodowlą bydła wyprzedają resztki swego majątku i ruszają na północ do wielkich fabryk. Na ich miejsce przybywają inni, z pieniędzmi, gotowi zaryzykować poszukiwanie ropy, a potem opłacić jej wydobycie. Droga do sukcesu jest ciernista i długa. Te przemiany sprzyjają powstawaniu miast i to tam zaczyna toczyć  się życie, ale nie każdy potrafi się w nich odnaleźć.

Meyer demitologizuje legendę Dzikiego Zachodu. Życie tu zawsze  było okrutne, śmierć z ręki wroga czyhała na każdym kroku. Nikt nie był bez winy. Toczyła się walka o przetrwanie, o ziemię, o stada koni i bydła. Biali eksterminowali Indian, ale indiańskie plemiona od zawsze walczyły ze sobą, napadały też na Meksykanów i Teksańczyków, kradły, mordowały, gwałciły, skalpowały, uprowadzały jeńców. Takim jeńcem był nestor rodu, Eli, który,  kiedy po latach wrócił do białych, bardzo długo nie mógł przyzwyczaić się do życia wśród swoich. Pytanie, kto właściwie dla niego był swój - Komancze, wśród których spędził kilkanaście lat życia, których pokochał, czy biali. Nigdy nie pozbył się tej podwójnej tożsamości. Meyer przypomina też, że Teksańczycy byli stale skonfliktowani z Meksykanami. Pogranicze to teren dziki i bardzo niebezpieczny. Służba w Rangersach broniących granic i porządku to niemal wyrok śmierci. Niebywałe okrucieństwo było tu obecne na każdym kroku. Morderstwa, wyrafinowane tortury, samosądy, lincze, sąsiedzi mordowali sąsiadów, wystarczyło  podejrzenie o kradzież. Ginęli nie tylko winni, ale cała rodzina, także kobiety i dzieci. Meyer nie szczędzi krwawych opisów, przez które z trudem brnęłam. Na historię Teksasu nakłada się wielka historia, najpierw wojna secesyjna, potem obie światowe.

Jak każda ważna powieść "Syn" łączy refleksję ogólniejszej natury z historią osobistą. Mamy tu opowieść o rodzie McCulloughów, ich konflikcie z meksykańskim rodem Garciów. Na pierwszy plan wybijają się trzy postacie. Wspomniany Eli, legenda Teksasu, człowiek cieszący się autorytetem, twardy, okrutny. Jego syn Peter, niepasujący do rodziny, odmieniec, miękki, długo nie potrafi się zbuntować. Gardzi swoimi najbliższymi i im podobnymi, jest nieszczęśliwy, ale nie robi nic, aby się przeciwstawić. Wreszcie stawia na swoim. Dlaczego? Czym jest to swoje, tego nie zdradzę. Jest wreszcie Jeanne, wnuczka Petera, prawnuczka Eliego. Silna kobieta w męskim, patriarchalnym, szowinistycznym świecie. Umacnia potęgę rodu, długo udowadnia, ile jest warta. Jeanny, aby odnieść sukces, musi być jak taran, znieść wiele upokorzeń, upodobnić się do mężczyzn, w których towarzystwie się obraca. Portrety psychologiczne bohaterów są bardzo głębokie i ciekawe. Nie sposób w tej notce pokazać ich złożoności. Tak jak nie sposób oddać bogactwa całej powieści, mnogości poruszanych tematów i wątków.

Na koniec dodam, że książka jest niezwykle ciekawa. I nie myślę tu tylko o historii rodziny i bohaterów. Odkrywcze były dla mnie partie związane z historią Teksasu, konfliktem meksykańsko-amerykańskim o ten stan, a wreszcie bardzo drobiazgowe opowieści o życiu i zwyczajach Indian. A już naprawdę na zakończenie łyżka, a właściwie łyga, dziegciu. Powieść miejscami jest fatalna językowo. I nie wiem, ile w tym winy tłumacza, sprawdziłam, Jędrzej Polak nie para się przekładem wielkiej literatury, a ile braku redakcji. W pewnym momencie zaczęłam wypisywać stylistyczne koszmarki, ale nie ma już miejsca na ich przytoczenie. Dziwi mnie tylko, że nikt na to nie zwrócił uwagi. Szkoda, bo panosząca się bezwstydnie bylejakość językowa, o interpunkcyjnej i ortograficznej nie ma co wspominać, odbiera przyjemność lektury nie tylko tej książki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty