"Moje córki krowy"

I znowu będę marudzić. Aż mi głupio, że wychodzi ze mnie taka malkontentka. Ostatnio zdarzyło się to kilkakrotnie, ale tylko w notkach filmowych. Bo passę lekturową mam świetną. Trudno, nie będę przecież udawać, że zachwyca, skoro jednak nie zachwyca. Nie myślcie, czytelnicy tej notki, że tak bardzo lubię być w kontrze, że pragnę się wyróżnić odmiennym zdaniem. Nie, ale cóż ja mogę na to poradzić, że po raz kolejny opuszczam kino rozczarowana. Tym razem chodzi o "Moje córki krowy". Na film Kingi Dębskiej czekałam od gdyńskiego festiwalu. Chyba wszyscy się w nim zakochali, i publiczność (nagroda), i dziennikarze (też nagroda). Wprawdzie jury pominęło go w swoim werdykcie, ale, jak mówiła reżyserka, cóż ważniejszego od uznania ze strony tych dwóch gremiów. Dlaczego wobec tego zgłaszam swoje wotum separatum? O co mam pretensje? O to, że wychodzę z kina i zaraz zapominam. O to, że film nie boli. O to, że nie mogę powiedzieć, jak podobno wielu widzów (to nie ironia, wierzę, że tak jest), że to o mnie. A przecież problem choroby i umierania rodziców jest mi bardzo bliski. Wprawdzie nie mam rodzeństwa, ale ileż razy poruszała mnie filmowa lub literacka rodzinna psychodrama. Na tym polega siła sztuki, że uczy empatii, pozwala nam przeżywać stany niedostępne z różnych powodów.

"Moje córki krowy" to film przyjemny. Świetnie zagrany (Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel), ładny wizualnie (nawet szpital jest elegancki), odrobinę śmieszny (może nawet odrobinę za bardzo - drażni mnie przerysowany Marcin Dorociński), trochę wzruszający, nawet zakończenie jakoś krzepi. Taki film kanapowy, mogłabym go obejrzeć w domu na ekranie telewizora, ale po co od razu biec do kina. Natychmiast nasunęło mi się porównanie z dwoma innymi tytułami. Myślę tu o "33 scenach z życia" Szumowskiej i "Placu Zbawiciela" Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego. Dla porządku przypomnę, pierwszy mierzy się między innymi z tematem choroby i śmierci rodziców. Porównanie tym bardziej uprawnione, że i Dębska, i Szumowska nie ukrywają, że inspiracją dla tych filmów były ich własne historie. Chciały nimi zamknąć jakiś etap w swoim życiu. Mało tego, film Szumowskiej też nie stronił od uśmiechu, co niektórzy mieli mu nawet za złe. "Plac Zbawiciela" to z kolei obraz rodzinnego piekła. Naszego codziennego. I jeszcze jeden przykład, nie tak doskonały jak te dwa, ale poruszający. Myślę tu o debiutanckim "Murze" Dariusza Glazera, który miał swoją premierę jesienią. Tamte filmy mnie sponiewierały. To na takie kino czekam! Szkoda mi czasu na obrazy letnie, lekkie, łatwe i przyjemne. Problem z odbiorem filmu Kingi Dębskiej polega na rozminięciu się moich oczekiwań z jej koncepcją. W jednym z wywiadów powiedziała, że gdyby zrobiła go trochę wcześniej, byłby pełen gniewu na los, na Pana Boga, na moją siostrę. I na ludzi, którzy się cieszą, jakby nigdy nic. Właśnie o gniew idzie. Zabrakło mi go.

Konkluzja będzie przewrotna. Mnie film rozczarował, ale jestem pewna, że wielu widzom będzie się podobał. Jeśli, czytelniku tej notki, oczekujesz od kina przyjemności, rozrywki, wytchnienia, chcesz, żeby krzepiło, lubisz, żeby o poważnych sprawach opowiadało w sposób nie za bardzo dołujący, to z pewnością "Moje córki krowy" są dla ciebie. Nie przejmuj się moim marudzeniem i śmiało idź do kina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty