Filmowe remanenty - "Big Short", "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy"

Nareszcie nie będę marudzić. Koniec z malkontenctwem. Dziś z czystym sumieniem mogę polecić dwa filmy. Pierwszy, "Big Short", to filmowa lektura obowiązkowa. Kto jest czuły na oskarowe nominacje, niech weźmie sobie do serca, że film został nimi szczodrze obdarowany. Kogo zachęci gwiazdorska obsada, tego informuję, że grają między innymi Brad Pitt i Ryan Gosling. Ale przecież w gruncie rzeczy nie o to chodzi. Nie poszłam do kina ani z powodu nominacji, ani z powodu aktorów (szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałam, kto gra), ale z powodu tematu i znakomitych recenzji. To kolejny film o kryzysie finansowym, o jego źródłach, o mechanizmach, jakie do niego doprowadziły. Opowiada historię prawdziwą opisaną w książce Michaela Lewisa "Wielki szort. Mechanizm maszyny zagłady". To opowieść o tym, jak kilku pracujących niezależnie od siebie w różnych miejscach ludzi o różnym dorobku zawodowym analizując dane, doszło do wniosku, że rynek kredytów hipotecznych to bańka spekulacyjna, która musi runąć. Odkryli to kilka lat przed wybuchem kryzysu. Trochę ryzykując, ale w gruncie rzeczy wierząc, że rynek kredytów hipotecznych musi się zawalić, stworzyli mechanizmy, które potem pozwoliły im albo ich klientom zbić na kryzysie fortunę. Big short oznacza właśnie taką spekulację, która pozwala zyskać jej właścicielowi, gdy inni tracą. Początkowo pomyślałam, że widziałam już dwa filmy fabularne i jeden dokument na ten temat, więc po co iść na kolejny w momencie, kiedy repertuar kinowy aż się przelewa od nowości. Potem jednak dyskusja w Tygodniku Kulturalnym przekonała mnie, że wybrać się do kina muszę. I rzeczywiście to filmowe must go. Dlaczego? Film jest znakomicie zrobiony. Ma świetne tempo, świetny montaż, trzyma w napięciu, o trudnych ekonomicznych sprawach opowiada w miarę przystępnie, czemu służą na przykład sceny, w których Selena Gomez (w kasynie), znany kucharz (przy pracy) czy sławna modelka (w wannie pełnej piany z kieliszkiem szampana w dłoni) swobodnym tonem i takim językiem tłumaczą pewne pojęcia ekonomiczne, które dla zdarzeń miały kluczowe znaczenie. Film jest dowcipny, bohaterowie wychodzą ze swoich ról, komentując zgryźliwie z boku to, co się dzieje. Te i inne pomysły sprawiają, że ogląda się go znakomicie. Ale jest i drugi, ważniejszy powód, aby wybrać się do kina. Niejednoznaczny portret filmowych bohaterów. W znakomitej, niezwykle mocnej i poruszającej "Chciwości" (pierwszy głośny film na ten temat) mieliśmy jasny podział - szlachetni szeregowi pracownicy banku, którzy odkrywają zapowiedzi krachu i próbują coś z tym zrobić, kontra cyniczni do bólu właściciele i szefowie. W "Wilku z Wall Sreet" dostajemy portret zepsutego do szpiku kości, obrzydliwego moralnie hochsztaplera, który zbił fortunę po trupach. Przed kibicowaniem mu chroni nas nie tylko świadomość, jak bez skrupułów wykorzystuje naiwność swoich klientów, ale i styl życia, ostentacyjne pławienie się w luksusie, wulgarność. W "Big Shorcie" jest inaczej. Bohaterowie mogą budzić sympatię, film jest tak prowadzony, że właściwie to im kibicujemy, chcemy, żeby to im właśnie się udało. Mamy tu do czynienia nie tylko z ludźmi, którzy operacje na rynku finansowym traktują, jako źródło swojego zarobku i kariery, ale też z pasjonatami, kimś w rodzaju maniaków gier komputerowych, programistów czy innych szaleńców owładniętych pasją, poza którą nic się nie liczy. Mało tego, ich sukces jest ich klęską. Etyczną. Zdają sobie z tego sprawę, wiedzą, w czym wzięli udział, do czego doprowadzili, mają moralnego kaca, a nawet chwile zawahania. Dlatego dopiero po seansie przychodzi smutna, przerażająca refleksja, otrzeźwienie. Tym bardziej, że sam finał nie nastraja optymistycznie. Trochę podobnie jest, ale nie aż tak przewrotnie, w chłodnym niemieckim dokumencie sprzed roku, "Władca wszechświata". To spowiedź byłego bankiera, który z jednej strony rozumie hucpiarskie finansowe mechanizmy, z drugiej tęskni za swoją pracą. "Big Short" koniecznie trzeba zobaczyć. Może nawet dwa razy, jeśli chce się dokładnie wszystko zrozumieć.

A teraz krócej o filmie "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy" w reżyserii mistrza polskiego kina, Janusza Majewskiego. Obraz dostał Srebrne Lwy w Gdyni, a Wojciech Pszoniak nagrodę za drugoplanową rolę męską. Ról wartych nagrody jest tu więcej, choćby kreacja Anny Dymnej, która nie boi się grać przeciwko swojemu ciepłemu wizerunkowi, czy naprawdę bardzo dobra, stonowana Sonia Bohosiewicz. "Excentrycy" to filmowy bibelot, trochę smutna bajka o muzycznej pasji, która może być ucieczką od ponurej, w filmie komunistycznej, rzeczywistości. Mamy tu właściwie antybohatera. Bo Fabian Apanowicz wraca wprawdzie do Polski z Anglii, ale poza muzyką i siostrą nic się dla niego nie liczy (do czasu oczywiście). Walczył, bo musiał, ale, jak sam opowiada, bohaterem nie był. Bliżej mu do Piszczyka niż do Maćka Chełmickiego. "Excentrycy" są nostalgicznym powrotem do czasów młodości, pewnie dlatego świat, mimo że smutny, został wyidealizowany. Nie ma tu filmowego brudu, jest dawne piękno, nawet szpetotę nadszarpniętych przez wojnę i komunistyczną biedę przedwojennych willi pokazuje się bardzo estetycznie. To estetyka kolorowych, szlachetnych, realistycznych rysunków z dziecięcych książek, a może trochę komiksu, ale ponieważ na komiksie się nie znam, nie będę jednak ryzykować takiej tezy. Ten film niczego nie udaje, jest czystą rozrywką. Nieco melancholijną, ale jednak przyjemnością pełną swingującej muzyki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty