Po rozczarowaniu "Córkami dancingu" z duszą na ramieniu szłam na belgijską komedię "Zupełnie Nowy Testament". Bałam się, że ten groteskowy, absurdalny film znowu okaże się propozycją nie dla mnie. Mimo obaw postanowiłam jednak zaryzykować, bo nawet sam Tadeusz Sobolewski poświęcił mu recenzję, a wiadomo, że nie pisze o błahostkach. Nie zwracając uwagi na ekstremalny mróz, poszłam do kina. Tym razem na szczęście się nie rozczarowałam i z czystym sumieniem mogę "Zupełnie Nowy Testament" polecić każdemu. Ale uwaga! To nie jest komedia, na której umiera się ze śmiechu. Czasem można roześmiać się w głos, jednak o wiele częstszą reakcją jest lekki uśmiech. Owszem, zobaczymy tu trochę poczciwych, chociaż pospolitych, komediowych gagów, ale przeważa humor wynikający z pomysłu i dialogów. Powiem więcej, właściwie, co może zabrzmieć paradoksalnie, film ma raczej melancholijny nastrój, a i tempo wcale nie jest zawrotne. O takich komediach mówi się czasem, że są inteligentne. Nie lubię tego określenia, ale niech będzie. Natomiast nie przypisywałabym "Zupełnie Nowemu Testamentowi" jakiejś intelektualnej głębi. Moim zdaniem film korzysta z utrwalonych w dyskursie światopoglądowym sądów, a nie jest żadnym poruszającym czy poważnym głosem w dyskusji. Nie dotknął mnie, nie skłonił do refleksji nad sprawami, o których myślę bardzo często, nie zmusił do zastanowienia. Oglądając go, nie miałam poczucia, że reżyser trafia w sedno, mówi o czymś, o czym sama myślę, a może boję się powiedzieć. (Przesadziłam z tym strachem, to tylko retoryczny ozdobnik.) Intelektualnie pozostałam obojętna, ale bawiłam się dobrze. Jednym słowem nie jest to propozycja taka jak "Lourdes", głośny francuski film sprzed kilku lat czy stosunkowo świeży "Body/Ciało" Szumowskiej (też komedia). No bo czy jest coś odkrywczego w stwierdzeniu, że Bóg fatalnie ten świat urządził? Albo że byłoby lepiej, gdyby świat urządzały kobiety? Albo że powinniśmy porzucić rutynę i iść za głosem serca, bo nie warto tracić życia na nudną pracę, nieudane związki i co tam jeszcze? (Żeby to było takie proste!) Że powinniśmy być dla siebie mili i dobrzy? Że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia? (Przewrotne zakończenie) Oczywiście nie! Po raz kolejny przychodzi mi stwierdzić, że rzecz nie w tym, co, ale jak! No bo przywołane tu przed chwilą filmy też w końcu Ameryki nie odkrywają, a jednak zrobione są tak, że budzą w widzu coś ważnego. Może błąd polega na tym, że w "Zupełnie Nowym Testamencie" za dużo jest na raz pomysłów i wątków, dlatego film staje się niespójny, a nasza myśl skacze od Sasa do lasa? I na koniec jeszcze jedno. Mimo, co oczywiste, szczęśliwego zakończenia, mnie zrobiło się smutno. Niestety, nikt nam świata w cudowny sposób nie zmieni. Wyszłam z kina, a żaden z problemów nękających ten ziemski padół nie został w ciągu tych dwóch godzin rozwiązany.
A teraz, krócej, o filmie, który na ekranach jest już od dłuższego czasu. To "Czerwony pająk", fabularny debiut znakomitego dokumentalisty i operatora Marcina Koszałki. Długo zwlekałam, właściwie chciałam iść od razu, ale po obejrzeniu czegoś dołującego, chyba "Victorii", chwilowo miałam dość mrocznych klimatów. (Kiedy sprawdziłam, jakie filmy w ostatnim czasie obejrzałam, okazało się, że każdy był przygnębiający.) Zmobilizowałam się dopiero w poprzednim tygodniu, ponieważ kończyli go właśnie grać w moim ulubionym kinie. Cieszę się, że jednak "Czerwonego pająka" zobaczyłam. Film jest świetnie zrobiony, ma gęsty od mroku klimat, znakomicie odtwarza realia Krakowa lat sześćdziesiątych, trzyma w napięciu, przykuwa uwagę. Ma też kilka bardzo dobrych, wyrazistych ról (przede wszystkim Adam Woronowicz i Filip Pławiak, ale dotrzymują im kroku Małgorzata Foremniak, Marek Kalita, Julia Kijowska). Minął już prawie tydzień, a ja wciąż pamiętam, mimo że .... no właśnie, mimo że sam temat w takim ujęciu aż tak bardzo mnie nie porusza. Koszałka zrobił film o fascynacji złem, o jego popkulturowym wymiarze. Nawiązując do historii seryjnego mordercy Karola Kota, który grasował w Krakowie w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku, i do miejskiej legendy o Lucjanie Staniaku, polskim Kubie Rozpruwaczu, pyta o to, dlaczego zło fascynuje, dlaczego przykuwa uwagę, dlaczego morderca staje się gwiazdą popkultury. Mnie bardziej zastanawia, jak to się dzieje, że zło rodzi się w zwyczajnym człowieku, że sąsiad zabija sąsiada, że w pewnych okolicznościach w kimś potrafi zbudzić się bestia. Czy w każdym? W "Czerwonym pająku" chodzi o problem indywidualny, relację uczeń-mistrz, mnie nie daje spokoju zło budzące się w zbiorowości. Chociaż temat w takim ujęciu nie do końca jest moją bajką, to film naprawdę warto zobaczyć. Może jeszcze gdzieś snuje się po ekranach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz