Witold Szabłowski "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia"

O tym, że Witold Szabłowski pisze książkę o Ukraińcach, którzy ratowali Polaków na

Wołyniu, wiedziałam od kilku lat. Przeczytałam wtedy w Dużym Formacie jego reportaż dziś stanowiący część książki, a pod spodem prośbę, aby skontaktowali się z autorem ci, których bliscy mieli podobne doświadczenia. Nawet sama chciałam to zrobić, bo pamiętałam z dzieciństwa opowieść babci o tym, jak została ostrzeżona o napadzie planowanym na dziadka. Ale zapał, jak zwykle słomiany, rozpłynął się następnego dnia, a poza tym nie znałam szczegółów, a dowiedzieć się nie bardzo było już od kogo. Czasem nawet miałam wrażenie, że to wszystko sobie wymyśliłam. Dziś wiem, że ta historia rzeczywiście się zdarzyła. Potem o książce słuch zaginął, aż teraz wreszcie wyszła. Nie wiem, czy fakt, że stało się to w okolicach premiery filmu Smarzowskiego, został zaplanowany, ale nawet jeśli nie, to dobrze się stało, że "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia" (Znak 2016) ukazali się akurat teraz. To świetna okazja, aby dowiedzieć się więcej.

Szabłowski chce swoją książką oddać sprawiedliwość tym wszystkim zwykłym Ukraińcom, którzy w tamtym nieludzkim czasie ratowali swoich sąsiadów, Polaków. Chce wydobyć ich z niepamięci. Nie pisze o wielkich sprawach. To w większości drobne gesty, które ratowały życie. Ktoś kogoś ostrzegł o grożącym niebezpieczeństwie, ktoś ukrył u siebie w domu, a potem potajemnie wywiózł w bezpieczne miejsce, czyli do miasta albo za Bug, ktoś nosił jedzenie ukrywającym się w lesie. Chyba najbardziej spektakularna historia to opowieść o dziewczynce, Hani, która ocalała, została przygarnięta i z miłością wychowana  przez ukraińskie małżeństwo. O swojej przeszłości dowiedziała się jako dorosła kobieta. Inna zapadająca w pamięć historia związana jest z czeskim pastorem i jego żoną. Niewiele, albo zgoła nic nie wiemy, o wsi na Wołyniu zamieszkanej przez czeskich protestantów. Pastor i jego żona, wierząc, że czuwa nad nimi Boża opatrzność, systematycznie pomagali Polakom. I rzeczywiście, z wielu niebezpiecznych sytuacji wyszli cało. Te zwyczajne, proste gesty wymagały oczywiście niezwykłej odwagi. Pomagający mogli zapłacić za nie życiem. Czy myśleli o sobie jak o bohaterach, czy roztrząsali swoje męstwo i poświęcenie? Najczęściej nie. Po prostu robili to, bo byli ludźmi w tych nieludzkich czasach, bo zlitowali się nad sąsiadem. Czasem był to impuls, jednorazowy gest, czasem regularne działanie. Bywało, że ktoś, kto miał krew na rękach, jednocześnie ocalił czyjeś życie. Inny poszedł mordować Polaków i przerażony nie zrobił tego nigdy więcej, a miganie się też wcale nie było proste. Rozmówcy Szabłowskiego opowiadają o mężczyźnie, który pił, chociaż wcześniej od alkoholu stronił, dzięki czemu wieczorem nie był w stanie wziąć udziału w akcji. Znacznie rzadziej Polacy bronili się sami. Jedną z wiosek, gdzie udało się zorganizować sprawną samoobronę, był Przebraż. Jego mieszkańcy zdobywali broń, mieli nawet wywiad, uczynili ze swojej miejscowości prawdziwą fortecę. Dzięki temu skutecznie odpierali ukraińskie ataki. To też zapadająca w pamięć historia.

Wołyń przedwojenny i wojenny to konglomerat narodowości. Jedną z liczniejszych byli Żydzi. I oni byli sąsiadami, pewnie dlatego znajdziemy w reportażu świadectwa o ratowaniu ich. Najbardziej spektakularna jest opowieść o polskiej rodzinie, która budowała w lesie bunkry, gdzie ukrywała swoich żydowskich sąsiadów. W ten sposób ocaliła około trzydziestu osób.

Wbrew temu, czego można by się spodziewać po książce o rzezi wołyńskiej, Szabłowski unika okrucieństwa. Oczywiście podejmując ten temat, nie da się uciec od makabrycznych scen, ale autor nie epatuje nimi. Ja z jego opowieści zapamiętałam przede wszystkim to, co dobre. Autor prowadzi rodzaj dziennikarskiego śledztwa. Jeździ po ukraińskich wsiach, wędruje  jakimś tropem, szuka śladów. Nie jest to łatwe. Większość uczestników tamtych wydarzeń nie żyje, ich potomkowie nie zawsze pamiętają. Czasem są nawet zdziwieni. Często też napotyka mur milczenia. Ale kiedy rozmawia, z sympatią pochyla się nad swoimi bohaterami i rozmówcami. Pisze o ich dniu dzisiejszym, poświęca wiele miejsca detalom - opisowi wioski, domu, ogrodu, kota, zdjęciom z rodzinnego albumu, makatce na ścianie. Opowiada, co robią, co lubią, jak się ubierają. Dzięki temu jego opowieści są zwyczajne, miłe i swojskie. Rozmawia też z Polakami, najczęściej potomkami ocalonych, czasem z tymi, którzy ocaleli. Dlatego reportaż Szabłowskiego to opowieść snuta na trzech planach czasowych. Jest dzień dzisiejszy, jest wojna i rok 1943, i jest wreszcie sielski czas przedwojenny. W oczach wielu bohaterów reportażu Wołyń to raj na ziemi. Opowiadają o tym, jak ciężką pracą dochodzili do dobrobytu, jak wspaniale i spokojnie się im żyło, jak piękna to ziemia. Tak to zapamiętali. Oczywiście na tym nieskazitelnym, sielskim obrazku pojawiają się rysy. Mowa jest o wzajemnych niechęciach, pretensjach, o pogardzie dla Ukraińców, o poczuciu wyższości Polaków. Szczególnie ciekawym świadectwem jest opowieść czeskiego pastora, który spogląda na sytuację z boku.

Reportaż Szabłowskiego ma solidną podbudowę historyczną. Znajdziemy tu w szerszej wersji wszystko to, co Smarzowski naszkicował w swoim filmie. Dobre sąsiedztwo, ale i wzajemne niechęci, rodzący się ukraiński nacjonalizm, niepokojące sygnały, których z czasem coraz więcej, narastającą grozę, niepokój, aż wreszcie eksplozję nienawiści i rozpętanie pandemonium. Ale na pierwszy plan wysuwa się opowieść o dobrych, zwyczajnych ludziach w nieludzkich czasach. O ludziach, o których z niewiadomych przyczyn nie chcemy pamiętać. Na koniec dodam, że książkę Szabłowskiego czyta się jednym tchem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty