Sebastian Barry "Czas starego boga"

O Sebastianie Barrym usłyszałam dzięki jednemu z moich

ulubionych wydawnictw ArtRage. Jego twórcy postanowili wydać w nowym tłumaczeniu to, co w Polsce już się ukazało i nie zyskało należytego rozgłosu, a potem stopniowo inne tytuły. A że literaturę irlandzką pilnie śledzę, podążyłam za ich rekomendacją. I tak jakiś czas temu przeczytałam "Po stronie Kanaanu", a teraz "Czas starego boga" (ArtRage 2024; przełożyła Aga Zano). Już ta pierwsza powieść zrobiła na mnie wrażenie, ale druga ... 

Jak wyrazić zachwyt, aby nie popaść w banał i egzaltację, której nie znoszę? Porwało mnie tu wszystko - historia emerytowanego policjanta i jego rodziny, niespieszna akcja, jakieś zawieszenie między jawą, a snem, związana z tym tajemnica, a wreszcie język wspaniale oddany przez niezawodną Agę Zano. Rozkoszowałam się językiem brzmi egzaltowanie, nic nie poradzę na to, że tak właśnie było. Ale uprzedzam, to nie jest wesoła opowieść, przeciwnie - bywają fragmenty, przez które trudno przebrnąć ze względu na ich drastyczność, fragmenty, które wywołują bezsilną wściekłość i ponowne zdumienie - jak to było możliwe? Jak człowiek człowiekowi, w dodatku bezbronnemu, bo dziecku, może zrobić coś takiego? Napisałam ponowne, bo o takich historiach przecież słyszeliśmy. Czas przejść do meritum.

"Czas starego boga" to opowieść o ponad sześćdziesięcioletnim policjancie Tomie Kettle, wdowcu, który dziewięć miesięcy wcześniej przeszedł na emeryturę i zamieszkał nad morzem w przybudówce do zamku z czasów wiktoriańskich. Te dziewięć miesięcy spędził we względnym spokoju, rozkoszując się widokami, pustką, szumem morza. Odpowiadała mu samotność, nie szukał kontaktów z właścicielem posiadłości ani z nielicznymi sąsiadami. Do miasteczka wyprawiał się tylko wtedy, kiedy zmuszała go do tego konieczność, większość dnia spędzał w wiklinowym fotelu, podziwiając widoki i wspominając szczęśliwe chwile z żoną, miłością jego życia, i dziećmi. Ten zaprawiony smutkiem i melancholią błogostan burzy dwóch młodych policjantów - pewnego dnia przybywają do jego samotni, prosząc w imieniu swoim i komendanta o pomoc w sprawie, którą Tom razem z kolegą  rozwiązywał przed laty

Jeśli teraz ktoś wyobraża sobie, że akcja rusza z kopyta, jest w błędzie. Zresztą osoby czytające uważnie na pewno zauważyły, że we wstępie wspominałam o niespiesznym tempie.  W trakcie lektury zastanawiałam się nawet, czy kiedykolwiek dowiem się więcej o sprawie, z którą przybyli policjanci, czy będzie to miało jakiekolwiek znaczenie w książce. Minie kilka rozdziałów, zanim Tom zdecyduje się pojechać do Dublina i odpowiedzieć na prośbę kolegów, a wtedy zbudzą się demony przeszłości, wywołując bolesne wspomnienia. Jakby po tych symbolicznych dziewięciu miesiącach Tom narodził się na nowo do trudów i mozołów życia, bo czyż nie do tego rodzi się człowiek? Czyż nie tym usiane jest jego życie?

Dziewięć miesięcy spokoju. Jakie to było niewiarygodne zwycięstwo. Nie powinien się dziwić, że dobiegło końca. I to nie z powodu narodzin dziecka, ale dalszych problemów. Kim byli kumple Hioba? Gdzie byli przyjaciele Jonasza? Czyżby ta ciemna letnia noc to było wnętrze brzucha wieloryba?

Co to za sprawa? A jakaż sprawa w Irlandii lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych mogła zostać zamieciona pod dywan, a sprawcy włos z głowy nie spadł? Przeciwnie, mógł dalej oddawać się swojemu niecnemu, odrażającemu procederowi, dla którego trudno znaleźć słowa potępienia. Tak, tak, chodzi oczywiście o molestowanie dzieci przez księży. To takiego predatora w sutannie, a właściwie dwóch, próbowali przed laty przyskrzynić Tom i jego kolega. Ich przełożeni kazali dowody przekazać biskupowi, który miał ukarać sprawców. Jak ukarał, wiadomo nie tylko z irlandzkiego podwórka.

A to właśnie sprawa imperiów, imperium irlandzkiego kapłaństwa, jego książąt i jego armii. Ci wielcy ludzie, często więcej niż słusznych rozmiarów (...), których przy spotkaniu należało całować w pierścień. Na kolano, (...), na kolano i brać takiego za łapę podaną gestem więcej niż osobliwym, jakby człowiek miał do czynienia z osiemnastowiecznym dandysem, usta do kobylastego rubinu czy granatu i tylko człowiek miał nadzieję, że ma suche wargi, żeby tego klejnotu nie obślinić.

Ale nie tylko problem molestowania porusza Sebastian Barry w swojej powieści. Sięga znacznie szerzej. Pisze o irlandzkich sierocińcach prowadzonych przez Kościół. O tym, jak okrutnie, bezdusznie i bezwzględnie traktowano tam dzieci, jak skutecznie zamazywano ich przeszłość, jaki wpływ na ich dalsze życie miało takie dzieciństwo. Nieskończenie wiele przykrych przyszłości. Drastycznych szczegółów, których zresztą nie ma zbyt wiele, oszczędzę. 

A poza tym czytając "Czas starego boga", miałam przynajmniej raz wrażenie, że dotarłam do sedna, doznałam olśnienia. Wiem, strasznie tandetnie to brzmi, ale przez moment tak właśnie było. 

Dostał od życia takie dary, nie było powodu ich opłakiwać i narzekać. To rzeczy, których można doświadczyć tylko raz, nie trzeba tej piosenki powtarzać ani dopisywać jej refrenu, kiedyś on był tym mężczyzną, a ona tą kobietą na starym Seapoint, kiedyś leżeli tak zatopienie w gęstwinie traw, że mogliby się równie dobrze uznać za (...) albo za sam zapach rozgniatanych ich ciałami traw w przypływie szczęścia (...) do kogo, do kogo tak wołali?

Czy to nie jest pocieszające? Cokolwiek zdarzy się potem, jakkolwiek potoczy się życie, mamy wspomnienia, możemy wracać do ulotnych chwil szczęścia.

Jedyne, czego w tych chwilach największego szczęścia, jakie mu się przytrafiło, nie dostrzegał, była ich niepowtarzalna natura, kres szczęścia ukryty przed nim w odmętach przyszłości, której nie brał w ogóle pod uwagę.

Ale było, zdarzyło się, dlatego teraz mógł te chwile szczęścia przeżywać we wspomnieniach.

To, co jeszcze tak bardzo podoba mi się w powieści Sebastiana Barrego, to niewiadoma, przed którą zostają postawione osoby czytające. Co się dzieje z Tomem? Czy przypadkiem nie pogrąża się w demencji? A może to pierwsze objawy choroby Alzheimera? Co jest prawdą, a co mu się tylko wydaje? Co zrobił naprawdę, a co sobie wyobraził? A może to tylko sny? Ta kwestia pozostaje otwarta, podobnie jak zakończenie. Nie wiemy, jak potoczy się dalej historia Toma, a potoczyć może się różnie. Celowo nie wchodzę w szczegóły, bo chociaż akcja toczy się powoli i nie tylko ona jest istotna, to jednak to, czego się dowiadujemy o tamtej historii sprzed lat, jest zwyczajnie zaskakujące, a dzięki temu ciekawe. Bo ta książka oferuje oczywiście znacznie więcej. Sama story, historia Toma i jego rodziny, jest po prostu bardzo interesująca i rozwija się w nieoczekiwanym kierunku. I tym razem nie możemy do końca być pewni, co się wydarzyło w przeszłości. 

A na koniec próbka języka, którym tak bardzo się delektowałam.

Po zachodzie słońca, kiedy nad Cherbourgiem rozpełzał się dziwny mrok, przyszła ciemna armia z zachodu i zaczęła zamalowywać szeroki krajobraz pędzlami ociekającymi niekończącą się czarną farbą, już, nie ma, do widzenia, farba pożerała brzeg zatoki, potem wąski pas plaży, zarośla między piaskiem a ludzkimi osadami, aż ktoś daleko zapalił światło w oblepionym solą domku, rozbłysło okienko, maleńkie jak świeczka wotywna, samotny świetlny punkcik w świeżo zakrzepłej pustce. 

Tom był tylko starym policjantem o pogniecionym sercu, ale gdyby umiał, wessałby cały ten krajobraz w siebie, każde ziarenko soli, każdą kropelkę morza, połknąłby wszystko na jeden raz, jak te stare wieloryby w jego ukochanym muzeum, jak potwór z przedwiecznej opowieści. Cały ten błękit, taki i inny, te zielenie, te połacie rozdmuchanej bieli, te niepojęte błyski podeszczowego złota i srebra. 

Znakomita powieść. 

Esther Singer Kreitman "Brylanty"

Esther Singer Kreitman to literackie odkrycie, jakie uwielbiam.

Jeszcze mniej więcej rok, a może dwa lata, temu nie miałam pojęcia o jej istnieniu. A trafiłam na nią dzięki jej dwóm sławnym braciom, w których cieniu i za życia była schowana. Jeden z nich, ten najbardziej znany, to noblista Isaac Baszewis Singer, drugi, plasujący się wśród tej trójki na drugim miejscu podium, to Izrael Joszua Singer. A wszystko to dzięki niewielkiemu lubelskiemu wydawnictwu Fame Art, które opublikowało nieobecne dotąd w Polsce trzy powieści noblisty i książki jego rodzeństwa. I tak zaczęła się moja przygoda z twórczością tej utalentowanej trójki. Ponad rok temu pisałam tu o wydanej po raz pierwszy w Polsce "Rudej Kejli" Isaaca Bashevisa Singera, w czytniku czeka powieść jego brata i druga jego siostry, na liście książek, które chcę kupić albo wypożyczyć z biblioteki, są kolejne  tytuły tego utalentowanego rodzeństwa. No a kiedy to przeczytam, bóg raczy wiedzieć. Czytnik pęka w szwach, obie listy życzeń, biblioteczna i ebookowa stale się wydłużają, czasem kupuję też coś w papierze, jednym słowem życia mi pewnie starczy. 

Czas przejść do bohaterki dzisiejszej notki, czyli Esther Singer Kreitman. Wspominałam, że za życia także pozostawała w cieniu swoich znanych i utalentowanych braci. Chociaż jej matka miała wysoką pozycję w domu, wydawało się, że była kobietą postępową, to uważała, że wykształcenie jest dziewczętom niepotrzebne. Esther miała żal do rodziców, że nie pozwolili jej się uczyć, zazdrościła braciom ich wykształcenia i życia. Aby zmienić środowisko wyszła za mąż i wyjechała za mężem do Amsterdamu. Potem mieszkali w Wielkiej Brytanii. Nie było to małżeństwo szczęśliwe, chciała odejść, ale ostatecznie nie zrobiła tego. Napisała tylko trzy książki, dwie powieści i zbiór opowiadań. Jedni dziwili się, że tak mało, inni uważali, że to cud, że w ogóle udało jej się coś napisać. W twórczości Esther Singer Kreitman można odnaleźć wiele śladów jej doświadczeń, ale nie jest to proza autobiograficzna.

Czas przejść do "Brylantów" (Fame Art 2021; przełożyli Monika Polit, Zofia Zięba, Jakub Zygmunt). Akcja powieści toczy się tuż przed pierwszą wojną światową, w jej trakcie, aby finisz znaleźć już po niej. Bohaterkami i bohaterami są amsterdamscy Żydzi, z których większość, tak jak i inni mieszkańcy Amsterdamu, w czasie wojny wyjechała albo została ewakuowana do Londynu. Było to środowisko specyficzne, bo większość z nich to ludzie związani z handlem i obróbką diamentów, stąd tytuł, "Brylanty". To bogaci kupcy, stojący nieco niżej na tej drabinie maklerzy, a wreszcie szlifierze i drobni handlarze znajdujący się na samym dole tej hierarchii. Nic dziwnego, że czytając tę powieść, miałam skojarzenia z "Ziemią obiecaną" Stanisława Władysława Reymonta. (Marzę o ponownej lekturze, czytałam dwa razy) Jest tu ta sama energia, ten sam pęd za pieniędzmi, ten sam wyścig i te same marzenia biedaków, aby dostać się na sam szczyt. Bogactwo i nędza, pogarda i zazdrość, hipokryzja i lewe interesy. Już sama opowieść o tym środowisku i tej społeczności jest niezwykle ciekawa. Ile się można dowiedzieć o handlu brylantami i produkcji diamentów! Chociaż ani mnie nie stać na taką biżuterię, ani nie jest obiektem moich westchnień, to wszystko to wydało mi się bardzo interesujące.

Napisałam o bohaterkach oraz bohaterach i stało się to nie przez przypadek. Po pierwsze głównych jest kilkoro, a po drugie pisarka wspaniale portretuje całą społeczność. Esther Singer Kreitman jest mistrzynią scen zbiorowych. Przygląda się tłumowi najpierw na amsterdamskiej, a potem na londyńskiej ulicy, bywalcom szynków, przekrzykującym się maklerom i kupcom przerzucającym kupki diamentów na amsterdamskiej giełdzie, szlifierzom pracującym u głównego bohatera Gedajasza Bermana, sklepikarzom i ich klientom, krawcom szyjącym żołnierskie mundury w londyńskich szwalniach i prasującym je prasowaczom. Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo.

- Jeszcze damy nauczkę tym przeklętym szwabom! - burczał starszy mężczyzna pod srebrnym wąsem.

Przed jakąś obskurną budowlą stało kilku ludzi palących fajki. Wydmuchiwali kłęby dymu i z zacięciem dyskutowali, co jakiś czas spluwając z przyzwyczajenia w twarde od spracowania dłonie.

- My? Wcale się ich nie boimy! Co to znaczy, że jesteśmy mali i bezbronni?! - wrzasnął blondyn z dziwnym blaskiem w oczach, ciężko plaskając się w udo.

- Jeszcze im pokażemy - wygrażał bezzębny stary Flamand w brązowych aksamitnych spodniach w pasy, po czym opowiadał gniewnie, że nijak sobie nie może znaleźć miejsca. W ostatnich tygodniach jego życie wywróciło się do góry nogami. (...)

- Przeklęte szwaby, zawsze im mało! jeśli myślą, że się ich boimy, to są w wielkim błędzie - dorzucił jeszcze inny z fajczarzy.

To fragment jednej z takich zbiorowych scen. Równie dokładnie i interesująco opisuje autorka miejsca - miasto, wnętrza domów, tych bogatych i tych biednych, giełdy, szynków i wielu innych.

Bardzo interesujący jest portret społeczności żydowskiej w Amsterdamie. To Żydzi, którzy przybyli tu w dużej mierze z Europy Wschodniej, z dawnych terenów Polski. Przyjechali szukać lepszego życia, przyciągnęła ich magia diamentów, na których można było się dorobić. Niektórym się udało, większość na zawsze miała pozostać wyrobnikami, zajmować się drobnym handlem albo szukać jakiegokolwiek zajęcia. Kiedy wybuchła wojna, ci, którzy byli kiedyś obywatelami Cesarstwa Niemieckiego albo Monarchii Austro-Węgierskiej, zostali zmuszeni po do opuszczenia Belgii, co było dla nich tragedią, bo zostawiali w Amsterdamie dorobek swojego życia. 

Oprócz różnic majątkowych i klasowych są też inne. Wielu Żydów, szczególnie tych, którzy się wzbogacili, europeizuje się. To jeszcze nie jest asymilacja, jeszcze chodzą do synagogi, celebrują żydowskie święta, ale już nie żyją tak jak ich rodzice w polskim sztetlu. Inaczej się ubierają, inaczej urządzają mieszkania, inaczej wychowują dzieci, nadają im inne imiona. I właśnie w młodszym pokoleniu najbardziej widać te różnice. Kiedy do Amsterdamu przybywa w odwiedziny ojciec głównego bohatera, pobożny chasyd, wszyscy biorą go za żebraka, tak odcina się ubiorem od innych. A on przecież w podróż wybrał się w najlepszym stroju. Syn, ku jego niezadowoleniu, szybko przebiera go w jeden ze swoich garniturów, a potem sprawia mu kolejne. Starzec najbardziej dziwi się  wnuczce i dwóm wnukom. Nie tak są ubrane i nie tak zachowują się dzieci w sztetlach. Milczy, nie krytykuje, rozczarowanie skrywa głęboko. Kiedy po jego śmierci syn będzie mu chciał sprawić elegancki nagrobek, przeszuka na wszelki wypadek jego rzeczy, aby sprawdzić, czy ojciec nie zostawił ostatniej woli. Kiedy ją znajdzie, przeżyje szok, będzie musiał przełknąć gorzką pigułkę. To, co przeczyta, zaneguje właściwie wszystko, co osiągnął. Szczególnie jeśli doda do tego to, jak potoczyły się losy jego dzieci.

Proszę Cię o wypełnienie mojej ostatniej woli! Opłakuję dzień, w którym zamieszkałem w twoim domu. W imię Boże, nie wystawiaj mi nagrobka za tak zarobione pieniądze.

Chaim Josef syn Rywki

Nie byłabym sobą, gdybym nie przyjrzała się, jak portretowane są kobiety. Ich los jest najgorszy, stoją najniżej w hierarchii, to często one, szczególnie te z ubogich środowisk, muszą dźwigać ciężar utrzymania domu. I chociaż matka ma w rodzinie wysoki status, chociaż dzieci deklarują przywiązanie do niej, to bywa traktowana przez męża okropnie. Berman swoją żonę, w której kiedyś był bardzo zakochany, nie tylko w myślach nazywa krową, a ona to pokornie znosi. Nawet młode dziewczyny, które chciałyby żyć inaczej, ubierają się jak gojki, są wykształcone, ostatecznie kapitulują i wychodzą za mąż za człowieka, z którym je zeswatano. Często dużo od siebie starszego. Instytucja żydowskiego swata ma się w Amsterdamie doskonale. A za prawdziwą niezależność płaci się biedą i trudami codzienności.

W powieści Esther Singer Kreitman znajdziemy też oczywiście wspaniale sportretowane bohaterki i bohaterów. Szczególnie dotyczy to członków rodziny Bermanów - ojca, bogatego kupca diamentów, człowieka niesympatycznego, apodyktycznego,   pogardliwie traktującego innych, także swoich bliskich, jego żony, płaczliwej Racheli, która niewiele ma w domu do powiedzenia i pokornie znosi swój los, za pociechę mając bogate futra, najstarszego syna, który nie chce żyć jak ojciec, ale nie wie, co ma z sobą zrobić i prowadzi próżniaczą egzystencję, od czasu do czasu postanawia usamodzielnić się, próbując pracować fizycznie, czym przynosi wstyd ojcu, wreszcie córki, która próbę życia po swojemu wśród niebieskich ptaków i rozmaitej maści artystów przypłaci gorzkimi konsekwencjami. Ale nie tylko rodzina Bermanów jest tak wnikliwie sportretowana. Są też inni.

Na koniec muszę dodać, że w wielu aspektach powieść nie straciła na aktualności, a może nawet w ostatnich latach zyskała. Niech przemówi książka.

Zaczęto więc kopać i teraz nasi czarni bracia wydobywają kamienie szlachetne, napychając kabzy bogaczom, a jednocześnie sami przymierają głodem. Tyrają w nieludzkich warunkach, kiedy zaś kończą pracę, rozbiera się ich do naga i poddaje drobiazgowej rewizji. Zagląda im się nawet do uszu, żeby sprawdzić, czy, broń Boże, nie ukryli tam jakiegoś diamentu. Ich obowiązkiem jest pracować na innych, zaharować się na śmierć albo wycieńczyć chorobą, ale nie mają prawa najeść się do syta. I nikomu nie przychodzi do głowy, że to okrutna niesprawiedliwość. Nikt nie martwi się o ubogich białych ludzi, więc kto miałby się wstawić za czarnymi?

I jeszcze taki cytat o wojnie.

Nas, tych obrabowanych, wysyłają na pola walki, żebyśmy za nich toczyli walkę. (...) Czyj to kraj? Na pewno nie nasz. Co my z niego mamy? Wszystko co mamy, to prawo do ciężkiej, wycieńczającej pracy i do głodowania. A jak nie ma roboty, zdychamy. Oni tymczasem spijają śmietankę, swoje dzieci posyłają na uniwersytety. Czemu ci hultaje nie poślą ich na fronty, na rzeź?

Może, na szczęście, szczegóły się zmieniły, ale istota tego, o czym mówią bohaterowie, nadal jest taka sama.

Popularne posty