Esther Singer Kreitman to literackie odkrycie, jakie uwielbiam.
Jeszcze mniej więcej rok, a może dwa lata, temu nie miałam pojęcia o jej istnieniu. A trafiłam na nią dzięki jej dwóm sławnym braciom, w których cieniu i za życia była schowana. Jeden z nich, ten najbardziej znany, to noblista Isaac Baszewis Singer, drugi, plasujący się wśród tej trójki na drugim miejscu podium, to Izrael Joszua Singer. A wszystko to dzięki niewielkiemu lubelskiemu wydawnictwu Fame Art, które opublikowało nieobecne dotąd w Polsce trzy powieści noblisty i książki jego rodzeństwa. I tak zaczęła się moja przygoda z twórczością tej utalentowanej trójki. Ponad rok temu pisałam tu o wydanej po raz pierwszy w Polsce "Rudej Kejli" Isaaca Bashevisa Singera, w czytniku czeka powieść jego brata i druga jego siostry, na liście książek, które chcę kupić albo wypożyczyć z biblioteki, są kolejne tytuły tego utalentowanego rodzeństwa. No a kiedy to przeczytam, bóg raczy wiedzieć. Czytnik pęka w szwach, obie listy życzeń, biblioteczna i ebookowa stale się wydłużają, czasem kupuję też coś w papierze, jednym słowem życia mi pewnie starczy.Czas przejść do bohaterki dzisiejszej notki, czyli Esther Singer Kreitman. Wspominałam, że za życia także pozostawała w cieniu swoich znanych i utalentowanych braci. Chociaż jej matka miała wysoką pozycję w domu, wydawało się, że była kobietą postępową, to uważała, że wykształcenie jest dziewczętom niepotrzebne. Esther miała żal do rodziców, że nie pozwolili jej się uczyć, zazdrościła braciom ich wykształcenia i życia. Aby zmienić środowisko wyszła za mąż i wyjechała za mężem do Amsterdamu. Potem mieszkali w Wielkiej Brytanii. Nie było to małżeństwo szczęśliwe, chciała odejść, ale ostatecznie nie zrobiła tego. Napisała tylko trzy książki, dwie powieści i zbiór opowiadań. Jedni dziwili się, że tak mało, inni uważali, że to cud, że w ogóle udało jej się coś napisać. W twórczości Esther Singer Kreitman można odnaleźć wiele śladów jej doświadczeń, ale nie jest to proza autobiograficzna.
Czas przejść do "Brylantów" (Fame Art 2021; przełożyli Monika Polit, Zofia Zięba, Jakub Zygmunt). Akcja powieści toczy się tuż przed pierwszą wojną światową, w jej trakcie, aby finisz znaleźć już po niej. Bohaterkami i bohaterami są amsterdamscy Żydzi, z których większość, tak jak i inni mieszkańcy Amsterdamu, w czasie wojny wyjechała albo została ewakuowana do Londynu. Było to środowisko specyficzne, bo większość z nich to ludzie związani z handlem i obróbką diamentów, stąd tytuł, "Brylanty". To bogaci kupcy, stojący nieco niżej na tej drabinie maklerzy, a wreszcie szlifierze i drobni handlarze znajdujący się na samym dole tej hierarchii. Nic dziwnego, że czytając tę powieść, miałam skojarzenia z "Ziemią obiecaną" Stanisława Władysława Reymonta. (Marzę o ponownej lekturze, czytałam dwa razy) Jest tu ta sama energia, ten sam pęd za pieniędzmi, ten sam wyścig i te same marzenia biedaków, aby dostać się na sam szczyt. Bogactwo i nędza, pogarda i zazdrość, hipokryzja i lewe interesy. Już sama opowieść o tym środowisku i tej społeczności jest niezwykle ciekawa. Ile się można dowiedzieć o handlu brylantami i produkcji diamentów! Chociaż ani mnie nie stać na taką biżuterię, ani nie jest obiektem moich westchnień, to wszystko to wydało mi się bardzo interesujące.
Napisałam o bohaterkach oraz bohaterach i stało się to nie przez przypadek. Po pierwsze głównych jest kilkoro, a po drugie pisarka wspaniale portretuje całą społeczność. Esther Singer Kreitman jest mistrzynią scen zbiorowych. Przygląda się tłumowi najpierw na amsterdamskiej, a potem na londyńskiej ulicy, bywalcom szynków, przekrzykującym się maklerom i kupcom przerzucającym kupki diamentów na amsterdamskiej giełdzie, szlifierzom pracującym u głównego bohatera Gedajasza Bermana, sklepikarzom i ich klientom, krawcom szyjącym żołnierskie mundury w londyńskich szwalniach i prasującym je prasowaczom. Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo.
- Jeszcze damy nauczkę tym przeklętym szwabom! - burczał starszy mężczyzna pod srebrnym wąsem.
Przed jakąś obskurną budowlą stało kilku ludzi palących fajki. Wydmuchiwali kłęby dymu i z zacięciem dyskutowali, co jakiś czas spluwając z przyzwyczajenia w twarde od spracowania dłonie.
- My? Wcale się ich nie boimy! Co to znaczy, że jesteśmy mali i bezbronni?! - wrzasnął blondyn z dziwnym blaskiem w oczach, ciężko plaskając się w udo.
- Jeszcze im pokażemy - wygrażał bezzębny stary Flamand w brązowych aksamitnych spodniach w pasy, po czym opowiadał gniewnie, że nijak sobie nie może znaleźć miejsca. W ostatnich tygodniach jego życie wywróciło się do góry nogami. (...)
- Przeklęte szwaby, zawsze im mało! jeśli myślą, że się ich boimy, to są w wielkim błędzie - dorzucił jeszcze inny z fajczarzy.
To fragment jednej z takich zbiorowych scen. Równie dokładnie i interesująco opisuje autorka miejsca - miasto, wnętrza domów, tych bogatych i tych biednych, giełdy, szynków i wielu innych.
Bardzo interesujący jest portret społeczności żydowskiej w Amsterdamie. To Żydzi, którzy przybyli tu w dużej mierze z Europy Wschodniej, z dawnych terenów Polski. Przyjechali szukać lepszego życia, przyciągnęła ich magia diamentów, na których można było się dorobić. Niektórym się udało, większość na zawsze miała pozostać wyrobnikami, zajmować się drobnym handlem albo szukać jakiegokolwiek zajęcia. Kiedy wybuchła wojna, ci, którzy byli kiedyś obywatelami Cesarstwa Niemieckiego albo Monarchii Austro-Węgierskiej, zostali zmuszeni po do opuszczenia Belgii, co było dla nich tragedią, bo zostawiali w Amsterdamie dorobek swojego życia.
Oprócz różnic majątkowych i klasowych są też inne. Wielu Żydów, szczególnie tych, którzy się wzbogacili, europeizuje się. To jeszcze nie jest asymilacja, jeszcze chodzą do synagogi, celebrują żydowskie święta, ale już nie żyją tak jak ich rodzice w polskim sztetlu. Inaczej się ubierają, inaczej urządzają mieszkania, inaczej wychowują dzieci, nadają im inne imiona. I właśnie w młodszym pokoleniu najbardziej widać te różnice. Kiedy do Amsterdamu przybywa w odwiedziny ojciec głównego bohatera, pobożny chasyd, wszyscy biorą go za żebraka, tak odcina się ubiorem od innych. A on przecież w podróż wybrał się w najlepszym stroju. Syn, ku jego niezadowoleniu, szybko przebiera go w jeden ze swoich garniturów, a potem sprawia mu kolejne. Starzec najbardziej dziwi się wnuczce i dwóm wnukom. Nie tak są ubrane i nie tak zachowują się dzieci w sztetlach. Milczy, nie krytykuje, rozczarowanie skrywa głęboko. Kiedy po jego śmierci syn będzie mu chciał sprawić elegancki nagrobek, przeszuka na wszelki wypadek jego rzeczy, aby sprawdzić, czy ojciec nie zostawił ostatniej woli. Kiedy ją znajdzie, przeżyje szok, będzie musiał przełknąć gorzką pigułkę. To, co przeczyta, zaneguje właściwie wszystko, co osiągnął. Szczególnie jeśli doda do tego to, jak potoczyły się losy jego dzieci.
Proszę Cię o wypełnienie mojej ostatniej woli! Opłakuję dzień, w którym zamieszkałem w twoim domu. W imię Boże, nie wystawiaj mi nagrobka za tak zarobione pieniądze.
Chaim Josef syn Rywki
Nie byłabym sobą, gdybym nie przyjrzała się, jak portretowane są kobiety. Ich los jest najgorszy, stoją najniżej w hierarchii, to często one, szczególnie te z ubogich środowisk, muszą dźwigać ciężar utrzymania domu. I chociaż matka ma w rodzinie wysoki status, chociaż dzieci deklarują przywiązanie do niej, to bywa traktowana przez męża okropnie. Berman swoją żonę, w której kiedyś był bardzo zakochany, nie tylko w myślach nazywa krową, a ona to pokornie znosi. Nawet młode dziewczyny, które chciałyby żyć inaczej, ubierają się jak gojki, są wykształcone, ostatecznie kapitulują i wychodzą za mąż za człowieka, z którym je zeswatano. Często dużo od siebie starszego. Instytucja żydowskiego swata ma się w Amsterdamie doskonale. A za prawdziwą niezależność płaci się biedą i trudami codzienności.
W powieści Esther Singer Kreitman znajdziemy też oczywiście wspaniale sportretowane bohaterki i bohaterów. Szczególnie dotyczy to członków rodziny Bermanów - ojca, bogatego kupca diamentów, człowieka niesympatycznego, apodyktycznego, pogardliwie traktującego innych, także swoich bliskich, jego żony, płaczliwej Racheli, która niewiele ma w domu do powiedzenia i pokornie znosi swój los, za pociechę mając bogate futra, najstarszego syna, który nie chce żyć jak ojciec, ale nie wie, co ma z sobą zrobić i prowadzi próżniaczą egzystencję, od czasu do czasu postanawia usamodzielnić się, próbując pracować fizycznie, czym przynosi wstyd ojcu, wreszcie córki, która próbę życia po swojemu wśród niebieskich ptaków i rozmaitej maści artystów przypłaci gorzkimi konsekwencjami. Ale nie tylko rodzina Bermanów jest tak wnikliwie sportretowana. Są też inni.
Na koniec muszę dodać, że w wielu aspektach powieść nie straciła na aktualności, a może nawet w ostatnich latach zyskała. Niech przemówi książka.
Zaczęto więc kopać i teraz nasi czarni bracia wydobywają kamienie szlachetne, napychając kabzy bogaczom, a jednocześnie sami przymierają głodem. Tyrają w nieludzkich warunkach, kiedy zaś kończą pracę, rozbiera się ich do naga i poddaje drobiazgowej rewizji. Zagląda im się nawet do uszu, żeby sprawdzić, czy, broń Boże, nie ukryli tam jakiegoś diamentu. Ich obowiązkiem jest pracować na innych, zaharować się na śmierć albo wycieńczyć chorobą, ale nie mają prawa najeść się do syta. I nikomu nie przychodzi do głowy, że to okrutna niesprawiedliwość. Nikt nie martwi się o ubogich białych ludzi, więc kto miałby się wstawić za czarnymi?
I jeszcze taki cytat o wojnie.
Nas, tych obrabowanych, wysyłają na pola walki, żebyśmy za nich toczyli walkę. (...) Czyj to kraj? Na pewno nie nasz. Co my z niego mamy? Wszystko co mamy, to prawo do ciężkiej, wycieńczającej pracy i do głodowania. A jak nie ma roboty, zdychamy. Oni tymczasem spijają śmietankę, swoje dzieci posyłają na uniwersytety. Czemu ci hultaje nie poślą ich na fronty, na rzeź?
Może, na szczęście, szczegóły się zmieniły, ale istota tego, o czym mówią bohaterowie, nadal jest taka sama.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz