Przeczytałam wszystkie powieści szwedzkiej pisarki Therese
Bohman, więc było oczywiste, że sięgnę po najnowszą, "Andromedę" (Pauza 2023; przełożyła Justyna Czechowska).To historia młodej dziewczyny, Sofie Andersson, która w czasie studiów dostaje się na staż do prestiżowego wydawnictwa. Jest przekonana, że złapała pana boga za nogi, ale szybko przychodzi otrzeźwienie - czuje się onieśmielona, nie zabiera głosu w czasie kolegiów redakcyjnych, bo wydaje jej się, że nie ma nic ciekawego oraz mądrego do powiedzenia i nie potrafi jasno formułować myśli. Wszystko się zmieni, kiedy w końcu odważy się skrytykować świeżo wydaną powieść, którą zachwycają się wszyscy. Wszyscy oprócz Gunnara, opoki wydawnictwa, opiekuna wysmakowanej serii Andromeda, w której wydawane są tylko ważne książki. To on ją niegdyś wymyślił, stworzył, to on za nią odpowiada. Te krytyczne słowa wypowiedziane przez Sofię zwrócą jego uwagę, zaproponuje dziewczynie współpracę, dzięki niemu będzie mogła zostać w wydawnictwie. A ona jest Gunnarem zachwycona, czuje się wyróżniona, szybko staje się dla niej autorytetem w dziedzinie literatury. Okazuje się, że podobnie myślą o pracy wydawcy, o książkach. Z czasem zostanie jego prawą ręką, a on da jej sporą samodzielność. Służbową relację dopełniają cotygodniowe spotkania w eleganckiej restauracji przy butelce wina. Tylko tyle albo aż tyle. W końcu dzieli ich spora różnica wieku - ona jest młodą kobietą, on zbliża się do emerytury. Ale to, co ich łączy, odizoluje ją od koleżanek i kolegów z pracy. Nie, nie dlatego, że Gunnar jest zaborczy, to ona będąc pod jego urokiem, staje się głucha i ślepa na innych, zaczyna czuć się kimś lepszym, bo dzięki niemu posiadła prawdę o tym, co jest bardziej wartościowe. Gardzi, tak jak on, kalkulatorami (to jego określenie), czyli ludźmi od tabelek w ekselu i od pieniędzy. A jeszcze niedawno nie miała odwagi odezwać się na kolegium. Teraz rozmawia z ważnymi pisarzami, redagowane przez nią książki zdobywają nagrody albo przynajmniej nominacje .
Muszę przyznać, że długo miałam z najnowszą powieścią Therese Bohman problem. Na tle poprzednich, "Tej drugiej", "O zmierzchu", "Utonęła", wydała mi się niespecjalnie interesująca i po prostu miałka. Zastanawiałam się, czy jeszcze czymś mnie zaskoczy. Brakowało mi opisów, które w poprzednich książkach pozwalały wejść w stworzony przez autorkę świat. Irytowała bohaterka - swoim poczuciem wyższości, pogardą dla koleżanek i kolegów, tym, że tak bardzo zamknęła się na innych. Poza tym jej portret wydał mi się jednowymiarowy, niepogłębiony, a historia społecznego i zawodowego awansu wtórna. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że pisarka wraca do swoich ulubionych motywów i tematów, do tego, co dla niej istotne. Są w końcu takie autorki i tacy autorzy, o których zwykło się mówić, że piszą jedną książkę. Tym razem jednak jakoś mi to przeszkadzało, może właśnie dlatego, że problem został ledwie zasygnalizowany.
I kiedy tak bez specjalnego entuzjazmu śledziłam monolog Sofie, nie mając już wielkiej nadziei na to, że coś się tu jeszcze wydarzy, nieoczekiwanie nastąpił przełom. Akcja zrobiła zwrot i stało się wreszcie ciekawiej, a właściwie ważniej. I tu właściwie powinnam przestrzec tych wszystkich, którzy powieści jeszcze nie znają, a chcą poznać, aby dalej nie czytali, bo jednak trochę z przyjemności lektury ta wiedza zabierze. Ja kupiłam "Andromedę" w ciemno, a na szczęście nota wydawnictwa nie zdradza za wiele. Niech wystarczy wam informacja, że mimo początkowych wątpliwości, cieszę się, że książkę przeczytałam. A więc uwaga spojler! Zaznaczam go mniejszą czcionką. Ewentualnie można przeczytać ostatni akapit, gdzie snuję końcowe refleksje.
Monolog Gunnara, który stanowi drugą część powieści, wydał mi się znacznie ciekawszy niż monolog Sofie. Przechodzimy na drugą stronę lustra i poznajemy ich relację z jego perspektywy. A co jeszcze bardziej interesujące poznajemy historię Gunnara, jego drogę z dołu drabiny społecznej na szczyt. I cóż się okazuje? Chociaż osiągnął sukces, czuje się samotny, pusty i przegrany. Ma wrażenie, że nie warto było. Ludzie, do których chciał być podobny, świat, do którego aspirował, to wszystko okazało się w gruncie rzeczy miałkie i niewarte zachodu. A on stale za czymś gonił, parł do przodu, ale mimo sukcesów w pracy, mimo prestiżu, jakim się cieszył, nie żył naprawdę, stale czuł jakiś niedosyt. Na domiar złego zrozumiał, że tak naprawdę stworzył wydmuszkę, że już dawno Andromeda, przestała być tym, czym była na początku.
Z perspektywy historycznej moi autorzy byli najwyżej przeciętniakami, których elegancko opakowałem i sprzedałem publiczności pozbawionej większych wymagań.
Nic, co osiągnąłem, nie przeżyje kolejnych pięciuset lat tak jak malarstwo Crivellego. Opuszczę ten świat, nie zostawiwszy po sobie jakiegokolwiek śladu (...). Niewiele potrzeba lat, gdy nie będzie już nikogo, kto by o mnie pamiętał.
Poświęciłem wielką część życia na robienie czegoś, w co wierzyłem, i nie do końca chciałem przyznać, że przestałem w to wierzyć.
A więc Gunnar okazał się wielkim mistyfikatorem i sprzedał Sofie mit Andromedy, a ona jak inni dała się na niego nabrać. W czym w takim razie byli lepsi od tych, którymi gardzili? On od kalkulatorów, ona od koleżanek i kolegów z wydawnictwa i od naiwnych czytelników?
Portret Gunnara jest naprawdę przejmujący. Przypomina mi Martina Edena, ulubionego bohatera moich wczesnych poważnych lektur. Tyle tylko, że bohater Londona nie był cyniczny. Czy coś mogło uratować tych dwoje, Sofię i Gunnara? Okazuje się, że tak - mogli stać się ratunkiem dla siebie wzajemnie, ale przegapili to. W głębi duszy oboje tego pragnęli, ale nie mieli odwagi, żadne z nich nie wykonało pierwszego kroku, a potem było już za późno. Ona, bo żyła w jego cieniu, on, bo nie chciał być posądzony o wykorzystanie podwładnej, w dodatku dużo młodszej. Smutne to wszystko.
"Andromeda" stawia ważne pytania o literaturę. Co pozostanie z tego nadmiaru wydawanych książek? Czy ktoś kiedyś będzie to czytał? Jak się nie dać nabrać wielkim manipulatorom, którzy próbują nam wmówić, że wszystko, co wydają, jest naj? Jak ma się zachować czytelniczka i czytelnik, aby jednak w zalewie nowości rozpoznać tę jedną wartościową, istotną? Co warto czytać? Po lekturze powieści Therese Bohman natychmiast miałam ochotę rzucić wszystkie świeżynki, za którymi ja też gonię, i wrócić do klasyki. Ciekawe, czy sama autorka ma świadomość, że i jej książek kiedyś też pewnie nikt nie będzie czytał? Chociaż lubię jej twórczość, to przecież mam świadomość, że nie jest to literatura wybitna. Ciekawa, interesująca, dobra, może więcej niż dobra, ale tylko tyle. I tą gorzką refleksją kończę tę notkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz