Eduardo Halfon "Klasztor. Żałoba"

Od jakiegoś czasu jestem szczególnie wyczulona na literaturę z

Ameryki Łacińskiej, a trzeba przyznać, że dociera do nas coraz więcej książek stamtąd. Już nie tylko klasyka iberoamerykańska, ale powieści czy opowiadania pisarzy średniego czy młodego pokolenia. Leonardo Padura "Człowiek, który kochał psy", Nona Fernandez "Strefa mroku", Fernanda Melchor "Czas huraganów", Juan Gabriel Vasquez "Kształt ruin" i Claudia Salazar Jimenez "Krew o świcie" to moje lektury z ostatnich miesięcy. Sama jestem zdziwiona, że aż tyle tego było. Wszystkie warte przeczytania, no może  najmniej porwał mnie Vasquez, miałam do niego sporo zastrzeżeń, ale inni się zachwycali. Jednak lojalnie muszę ostrzec, że nie są to książki przyjemne - poruszają tematy historyczne i społeczne wagi najcięższej, nie stronią od brutalności. Szczególnie Fernanda Melchor i Claudia Salazar Jimenez. 

Nic więc dziwnego, iż gdy tylko usłyszałam, że wychodzi książka gwatemalskiego (!) pisarza, kupiłam ją jeszcze w przedsprzedaży. To "Klasztor. Żałoba" Eduardo Halfona (Czarne 2023; przełożył Tomasz Pindel), dwie krótkie autobiograficzne powieści. Co prawda mój entuzjazm nieco osłabł, kiedy spojrzałam na notę wydawcy, no bo od gwatemalskiego pisarza oczekiwałabym powieści osadzonej w tamtejszych realiach, tymczasem Eduardo Halfon opowiada o losach swoich arabskich, a zwłaszcza żydowskich przodków. Akcja "Klasztoru" rozgrywa się w Izraelu, dokąd narrator razem z bratem i rodzicami udaje się na ślub siostry, która dołączyła do ultraortodoksyjnej żydowskiej wspólnoty. No nie, pomyślałam, sięgać po gwatemalską powieść, aby po raz kolejny przerabiać te same holocaustowe wątki? Tyle się już o tym naczytałam, trudno mnie jeszcze czymś nowym zaskoczyć. Mimo wszystko kupiłam, bo zawierzyłam tym, którzy już przeczytali i się zachwycali. Poza tym zwyciężyła ciekawość. W końcu to jednak literatura gwatemalska. No i okazało się, że  ci wszyscy, którzy pisali, że warto, mieli rację.

Połknęłam te nieco ponad dwieście stron w dwa popołudnia. Jest w tej książce coś magnetycznego, co sprawia, że trudno się od niej oderwać, dlatego czyta się jednym tchem. Nie są to historie opowiedziane chronologicznie - dostajemy luźny ciąg skojarzeń wywołujących wspomnienia. O dziadkach, szczególnie tym żydowskim pochodzącym z Łodzi, tak, tak, który spędził całą wojnę w obozach, ale jednak ocalał. Na ramieniu miał wytatuowany obozowy numer, ale swoim wnukom mówił, że to jego numer telefonu. O podróży narratora do Polski i do Niemiec, już po śmierci dziadka, jego śladami. O dzieciństwie spędzonym częściowo w Gwatemali, a potem w  Stanach. O pewnej przelotnej miłości, a może miłostce, która nieoczekiwanie doczeka się kolejnego epizodu przy okazji wizyty w Izraelu. O weekendach spędzanych u dziadków nad jeziorem u stóp wulkanu. O innych krewnych, szczególnie tych ze starszego pokolenia. Często zabawnych. O rodzinnych waśniach i tematach tabu. I tak to płynie, wciąga i nie daje o sobie zapomnieć. A przy tym autor jest wyczulony na szczegół, skupia się na nim i opisuje. Często prowadzi narrację symultanicznie - wspomina, ale jednocześnie bacznie spogląda na to, co w zasięgu jego wzroku, wzmagając tym zabiegiem moją ciekawość. 

To proza niezwykle nastrojowa, czasem zabawna, ale znacznie częściej melancholijna. Nie ma tu makabrycznych scen z okresu wojny, pewnie także dlatego, że narrator niewiele wie na ten temat. To tylko jakieś strzępy informacji, bo dziadek raczej milczał o tamtym ciemnym czasie niż opowiadał. Ale jest smutek. Śmierć wraca w tej książce na wiele sposobów. W "Żałobie" narrator snuje swoją opowieść wokół tajemniczego zgonu kilkuletniego Salomona, brata swojego ojca. Od czasów dzieciństwa próbował się dowiedzieć, co się z nim stało, dlaczego w rodzinie to temat tabu. Poszukiwania doprowadzą go do konstatacji, że wojna dawno się skończyła, ale ludzie nadal umierają, także tragicznie, także dzieci. Spotkana nad jeziorem kobieta, szamanka, jak w litanii wylicza wszystkie dzieci, które się tam utopiły. 

A poza tym jest to książka o tożsamości i o pamięci. Tak, tak, to wszystko już było, nie pierwszy raz o tym piszę i pewnie nie ostatni. Ważne jednak, jak to zostało opowiedziane. Kim jest narrator, który ma żydowskie, arabskie i polskie korzenie? Jego dziadkowie pochodzili z Libanu, Syrii, Polski, w różny sposób dotarli do Gwatemali. On sam urodził się właśnie tam, ale kiedy był dzieckiem, jego rodzice wyjechali do Stanów, gdzie też mieszkali ich krewni. Mieszają się miejsca i mieszają się języki. Hebrajski, jidysz, francuski, angielski, arabski, hiszpański. Kim jest? No i drugi temat - pamięć. Co się zdarzyło, a co okazuje się tylko wyobrażeniem? Co i jak pamiętamy? Obie historie opowiedziane w "Klasztorze" i w "Żałobie", które zresztą tworzą jednak pewną całość i wzajemnie się przenikają, oparte są na grze z pamięcią.

No i jednak jest w tych opowieściach Gwatemala, więcej jej w drugiej części, ale i w pierwszej się pojawia. Jakieś strzępy, puzzle, kamyczki, z których można sobie złożyć skromny obrazek. 

Jest to jednak przede wszystkim ten typ literatury, który powinno się czytać, kontemplować, bo żadne refleksje, żadne wymądrzanie się nie oddadzą jej piękna i istoty. Mam nadzieję, że doczekamy się kolejnych książek Eduarda Halfona, który, jak czytam w nocie od wydawnictwa, jest jednym z ciekawszych przedstawicieli współczesnej literatury latynoamerykańskiej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty